W jakiejś mierze polski liberalizm to ideologia i nastawienie mentalne panów w średnim już wieku, którzy nie wyrośli z marzeń o Dzikim Zachodzie i jeszcze bardziej dzikim kapitalizmie - pisze w najnowszym numerze „Teologii Politycznej Co Tydzien”: Kisiel: blaski i cienie polskiego liberalizmu.
Wydaje się oczywiste, że odpowiedzią na dekady hipertrofii państwa, na każdym z możliwych poziomów życia społecznego, stał się w początkach III Rzeczpospolitej gospodarczy liberalizm. Rzecz nie tylko w prądach myślowych i bardzo silnych anglosaskich modelach gospodarczych płynących w latach 80. XX w. do Polski. Nastroje społeczne czasu przeobrażeń ujawniały głęboką dychotomię, która budziła silne napięcia: w miastach pojawiła się wielka fala drobniutkiej przedsiębiorczości, często żyjąca np. z nieuregulowanych praw autorskich, a także nowa grupa właścicieli prywatyzowanego majątku publicznego, nierzadko kompletnie po omacku robiących wielkie interesy. To ściśle wiązało się z masowymi zwolnieniami, szybkim upadkiem całych rejonów rolniczo-przetwórczych, bulwersującymi lokalne społeczności przejęciami majątku publicznego przez prywatnych właścicieli. Na mapie Polski pojawiły się terytoria strukturalnej biedy, które długo takimi jeszcze pozostaną, ponieważ żywiołowość przekształceń wykluczała jakąkolwiek sensowną politykę osłonową, a skutki głębokich przeobrażeń liczy się co najmniej w dekadach.
Dla nastolatka był to również pierwszy duży dysonans poznawczy: z wczesnych lat 90. pamiętam artykuł z „Gazety Wyborczej” o nowej warstewce społecznej. Nazywano ich japiszonami (yuppies). Mieszkali w stolicy, z nadzieją patrzyli w przyszłość, budowali kapitalizm, źle mówili o ludziach roszczeniowych i niezaradnych. Kilkunastoletni, czytałem ten tekst o młodziutkich wilczkach kapitalizmu (którzy śniadania popijają sokiem ze świeżo wyciskanych pomarańczy i operują na wielkich sumach), w świecie właśnie rozpadającego się PGR-u, gdzie ludzie wówczas czterdziestoletni pozostawali bez stałej pracy, jak się miało okazać na długo, a całą ich rzeczywistość właśnie wyrzucano do kosza na śmieci. Traktorzysta z PGR nie mógł zostać młodym wilczkiem kapitalizmu – na mocy silnych, nieledwie ontologicznych determinantów, czterdziestolatek po szkole zawodowej, od osiemnastego roku życia zatrudniony w gospodarstwie rolnym, z dwójką czy trójką dzieci na utrzymaniu, nie mógł zamienić się w dwudziestokilkulatka, który usieciowił się w kręgu odpowiednich znajomości w czasie stołecznych studiów, a później, owszem, również dzięki swoimi zdolnościom, po części przecież nabytym dzięki korzystnym warunkom zewnętrznym, korzystał z ofert zagranicznych i polskich firm, szukających na nowym rynku ludzi, których do lepszego życia namaściła także łaska późnego narodzenia.
Później sprawy potoczyły się tak, że były chłoporobotnik zaczął głosować na postkomunistów, którzy w latach 90. XX bardzo sprawnie grali na frustracjach grup społecznych i zawodowych, jakim transformacja zaoferowała stosunkowo niewiele, a młody wilczek kapitalizmu zasilał elektorat tych i owych prawicowych partii, wciąż czekając, aż któraś zrealizuje idealny liberalizm. Niewykluczone zresztą, że jeden i drugi przez lata co niedziela chodzili na Mszę Świętą, jeden w parafialnym kościółku pośród łąk umajonych i pól przejętych przez nowobogackiego latyfundystę, a drugi w wielkomiejskich kościołach, w których powoli formował się ruch katolickich przedsiębiorców, często wiernych zarówno Tradycji, jak i wolnemu rynkowi.
Lubimy myśleć o szczękach i łóżkach polowych na polskich ulicach jako wspaniałym objawieniu ducha rodzimej przedsiębiorczości, nieledwie duszy ze swej natury liberalnej, ale tego typu procesy w dużym stopniu determinowała makroekonomia polityczna pierwszych lat transformacji. Na masach wymuszono tego rodzaju nowe formy aktywności. I chyba nikt z osób bardziej rzeczy świadomych się nie łudził, że tego typu drobnicowa gospodarka, z mięsem sprzedawanym z ulicy i pirackim rynkiem porno i muzyki przetrwa na stałe. Umówmy się, to musiało wygasnąć, ponieważ ustabilizowany zachodni biznes i rodzące się prywatne rodzime fortuny grały wedle zupełnie innych zasad.
Właśnie wtedy należało w Polsce czytać Karola Marksa, przynajmniej na poziomie analizy socjologicznej: sklepy wielkopowierzchniowe, które od zawsze upośledzały producentów i wyciskały od nich towar po najniższej cenie z pomocą mnóstwa prawno-marketingowych sztuczek, koncentracja kapitału w rękach dużych i bardzo dużych podmiotów gospodarczych, stopniowe przejmowanie „przedsiębiorczej drobnicy” przez biznes, wreszcie inauguracja giełdy, formowanie się nowej legislacji, pojawienie się na polskiej scenie wielu zupełnie nowych dużych aktorów życia gospodarczego: od deweloperów przez zachodnie instytucje finansowe po szeroko rozumiany biznes informatyczny, a u zamknięcia epoki drobnicowej perspektywa wejścia do Unii Europejskiej, ważna i dla biznesu, i dla instytucji – tego typu architektura rynkowo-instytucjonalna kompletnie nie pasuje do sprymitywizowanych wizji anarchokapitalistycznych, na których właściwie opiera się u nas to, co nazywamy lumpenliberalizmem.
W jakiejś mierze polski liberalizm to ideologia i nastawienie mentalne panów w średnim już wieku, którzy nie wyrośli z marzeń o Dzikim Zachodzie i jeszcze bardziej dzikim kapitalizmie. Myślę, że ich wyobrażeniowa matryca społeczno-gospodarcza odnosi się do przełomu lat 80. i 90. XX wieku – tylko koncepcyjnie podniesiona jest do kwadratu czy może nawet sześcianu. Radość niszczenia jest dla nich radością tworzenia – niestety, nie tylko polska klasa polityczna ma znaczne problemy ze zrozumieniem, że nie ma dobrej nowoczesności bez przyswojenia sobie w teorii i praktyce weberowskich reguł etatyzmu i biurokracji. To również problem nadającej ton w rodzimej debacie publicznej warstewki publicystycznej. Pogarda i niechęć dla instytucji, przyzwolenie czy wręcz judzenie do programowego ekonomicznego upośledzania szczególnie szeregowych pracowników całego mnóstwa instytucji tworzących korodującą architekturę naszego państwa, a równocześnie żerowanie na publicznych środkach gdy jest po temu okazja – to jest polski liberalizm w jego praktycznych zastosowaniach, również tych przekazywanych na piśmie.
A jest też tak, że im gorsza edukacja publiczna, tym łatwiej szerzyć wśród młodszych pokoleń wizje ładu społeczno-gospodarczego, w których rynkowo-kapitałowy porządek III RP determinowany jest na gruncie praktyk i wyobrażeń społecznych przez miks utopii anarchokapitalizmu i dystopii realnego liberalizmu.
Jest rzeczą znamienną, że w Polsce rzadko kto zna i odwołuje się w debacie publicznej do niemieckich tradycji ordoliberalizmu – to intelektualnie przerasta reprezentantów nurtu xero-anglosaskiego myślenia o rzeczywistości. Być może transformacja miałby nieco inny, bezpieczniejszy dla sporej części społeczeństwa przebieg, gdyby prominentni i opiniotwórczy liberałowie naszej epoki namiętnie czytali Wilhelma Röpke i Waltera Euckena. Ale to wariacje na temat historii alternatywnej, która nie mogła się wydarzyć również dlatego, że nasz model transformacji od nakazowo-rozdzielczej do rynkowej gospodarki nie był akademickim seminarium, próbą odwzorowania „platońskiej idei” rynku pod hiperborejskim niebem, ale po części wynikał z geopolitycznej gry sił, a po części zależał od lokalnej staro-nowej elity z wszystkimi jej talentami, przywarami i niemożnościami.
Jednym z zabawniejszych błędów teoriopoznawczych naszych liberałów jest podnoszony przez nich argument, że nie ma u nas prawdziwego kapitalizmu, ponieważ, np. „w USA za Reagana wyglądała to zupełnie inaczej”. Mówią to ludzie, którzy nierzadko z pełnym przekonaniem uznają się za konserwatystów. Ale cóż to za konserwatyzm, który nie wie, że rzeczywistość zastana jest potężną siłą modelującą, odkształcającą oddziałujące na nią narzędzia? Jednym zdaniem: anglosaski kapitalizm lat 80. XX wieku, poprzez wyobrażenia i pieniądz transformujący lokalną realność, został zaadoptowany do jej głębokich tutejszych uwarunkowań historycznych, kulturowych, obyczajowych, mentalnych, nawyków instytucjonalnych i relacji międzyludzkich. Narody to realność dziejowa co prawda trudna do jednoznacznego zdefiniowania, ale możliwa do uchwycenia nie tylko intuicją. Czasem objawia się jako swoisty opór społecznej materii: kilka dekad wcześniej nie udała się komunistom pełna kolektywizacja rolnictwa. A dziś z kolei nie wszystkie polskie umysły dają się skolonializować lumpenliberałom. Te dwie dobre wieści to mimo wszystko niezły prognostyk na przyszłość, pośród wielu ponurych danych.
Choć w lata 90. XX wieku znaczna część lokalnych elit wkraczała z bardzo silnym przekonaniem, że konieczne jest radykalne zerwanie z nakazowo-rozdzielczą teorią i praktyką Polski Ludowej (rozumieli to również ludzie z młodego PPS, tworzonego przez Piotra Ikonowicza, Cezarego Miżejewskiego, Grzegorza Ilkę), o tyle do dziś bardzo często pada i cieszy się szacunkiem argument, że w „III Rzeczpospolitej nie ma liberalizmu/kapitalizmu”. Słyszymy takie opinie pomimo tego, że dawno już musimy uważać na wszelkie drgnienia wielu światowych giełd. Słyszymy je pomimo tego, że procesy prywatyzacyjne i stanowiące ich odmianę przekształcenia reprywatyzacyjne zachodzą bardzo daleko (casus Warszawy najlepszym tego przykładem!), a reprezentanci instytucji państwa chętniej spełniają życzenia reprezentantów prywatnych podmiotów rynkowych, niźli służą dobru publicznemu. Słyszymy takie opinie, traktowane bardzo serio, pomimo tego, że rozmontowanie i wycofywanie się państwa usług publicznych zaszło już bardzo daleko, pomimo tego, że nieczytelne procedury i odpowiednio sprofilowane kryteria dochodowe stanowią formę jak sądzę bardzo świadomego utrudniania obywatelom III RP korzystania z usług publicznych i świadczeń socjalnych. Słyszymy takie opinie, pomimo tego, że wspólnymi siłami postkomunistów i postsolidarnościowych elit dokonano prywatyzacji emerytur, która – choć częściowo wycofana ze względu na swoje fatalne skutki dla budżetu – powoli prowadzi do katastrofy społecznej na miarę krachu systemu emerytalnego w Chile.
Słyszymy takie opinie, pomimo tego, że nastąpiło przez lata znaczne pogorszenie warunków dla szerokiej rzeszy ludzi zasilających świat pracy najemnej. Słyszymy takie opinie pomimo tego, że mamy do czynienia z przemożnym udziałem w polskiej rzeczywistości różnorodnych form kredytu i lichwy, i różnorakimi formami bezradności państwa wobec uchylania się obywateli i podmiotów międzynarodowych od płacenia danin publicznych. Sądzę, że będziemy je słyszeć jeszcze długo, ponieważ dla naszych arcyliberałów sam fakt, że państwo spełnia jakiekolwiek funkcje, może poza okołopolicyjnymi, stanowi lumpen-argument za tym, iż „nie ma liberalizmu”. To myślenie doktrynerów, które z racji swojego prostego przekazu, jest dość przekonujące.
Tego typu obrazowanie rzeczywistości stanowi znakomitą wymówkę dla klasy politycznej: słabe państwo, wedle znaczenia jakie nadał temu terminowi dr hab. Artur Wołek, potrzebuje lumpenliberalizmu jako swojej legitymizacji – inaczej okazałoby się, że jest skandalem.
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!
(ur. 1977) – Dziennikarz, redaktor, publicysta, zajmuje się tematyką społeczno-gospodarczą, historią idei i relacjami między polityką a kulturą; felietonista „Gazety Polskiej Codziennie”, ekspert Narodowego Centrum Kultury w Zespole ds. Kultury Lokalnej. Pisał lub pisze m.in. do „Obywatela”, „Frondy Lux”, „Pressji”, „Znaku”; pisuje też do tygodników „Gazeta Polska” i „W Sieci”; przez kilka lat współtworzył pismo internetowe Nowa Konfederacja. Szczególnie zainteresowany jest tematyką polskiej prowincji i nierówności społecznych; absolwent filozofii.