Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Dariusz Gawin: Po co Sarmatom Europa?

Dariusz Gawin: Po co Sarmatom Europa?

W historii nie chodzi o odpowiedzialność wobec mglistej i niesprecyzowanej przyszłości „w ogóle”, lecz o odpowiedzialność wobec przyszłości własnej zbiorowości – własnej wspólnoty politycznej, która w zależności od historycznego kontekstu raz może nazywać się Rzeczą Pospolitą Obojga Narodów, kiedy indziej „narodem polskim” lub „społeczeństwem” albo w skrócie Polską – pisał Dariusz Gawin w książce „Blask i gorycz wolności”.

Wszyscy pamiętamy jeszcze ze szkoły powszechnie obowiązujący od kilku pokoleń sposób opowiadania o narodowej historii – Pol­ska wprawdzie w XVI wieku była wielka, wprawdzie przeżywali­śmy wtedy Złoty Wiek, kultura i tolerancja religijna kwitły razem obok siebie a car Iwan wprawdzie okazał się Groźny dla Moskwicinów, ale nie dla Batorego, który pokonał jego wojska pod Psko­wem – lecz potem za sprawą wojen, niezrozumienia dla aspiracji Ukrainy i politycznej głupoty historyczna wielkość została za­przepaszczona. W czasach, gdy europejskie narody budowały sprawne, nowoczesne, absolutystyczne państwa a wraz z nimi kładły także zręby mieszczańskiej kultury, kapitalizmu i liberal­nych porządków, Polska pogrążała się w chaosie, ciemnocie i parafiańszczyźnie. Niedościgły wzór takiego właśnie sposobu opowiadania narodowej historii stworzyli krakowscy Stańczycy z Bobrzyńskim i Szujskim na czele, którzy wytykali Polakom brak szacunku dla państwa i „młodszość naszego cywilizacyjnego rozwoju”. Jednak ten sam ton, te same wątki można było odna­leźć także zarówno w Myślach nowoczesnego Polaka jak i w PRL-skich programach szkolnych. Dzisiaj jego echo dźwięczy w na­szych dyskusjach na temat przystąpienia do Unii Europejskiej. Dla porządku trzeba naturalnie zaznaczyć, że stosunek do histo­rii uległ gwałtownej zmianie – obecnie nie sposób już sobie wy­obrazić ożywionych debat na temat roli Stanisława Augusta Po­niatowskiego w ostatnich latach przed rozbiorami, kłótni o książ­ki Jasienicy czy też tego stopnia zbiorowego zachwytu, z jakim publiczność rozczytywała się w Końcu świata szwoleżerów Ma­riana Brandysa. Zamiast argumentów mniej lub bardziej precy­zyjnie zakorzenionych w solidnej wiedzy historycznej, zamiast poszukiwania wyraźnych analogii – choćby takich jak Wieczór listopadowy Kijowskiego, który w historyczny kostium Królestwa Kongresowego ubierał rzeczywistość epoki Gierka – słychać dzi­siaj raczej nieprecyzyjny i szeroki zwrot o „historycznej szansie”, jaką dla Polski jest wstąpienie do zjednoczonej Europy. Tak jakby dla szerszej publiczności przystąpienie do Unii nie było szansą na dokonanie czegoś „w” historii, lecz na wyjście „poza” historię na porzucenie tego męczącego, po trosze tragicznego, po trosze zaś groteskowego korowodu wydarzeń i zbiorowych nieszczęść którym, za sprawą gnuśnych i głupich Sarmatów z czasów I Rze­czypospolitej, stała się przez ostatnich dwieście lat z okładem historia Polski.

Wyobraźmy jednak sobie taką oto scenę: w cudowny sposób, za sprawą jakiejś machiny czasu przeniesieni zostajemy do dru­giej połowy XVII wieku, powiedzmy w czasy panowania Jana So­bieskiego, i spotykamy tam jakiegoś szlachcica solidnie zamożnego, posesjonata. Żaden z niego magnat, żadne „królewiątko”, nie jest też „szarakiem” wiszącym u pańskiej klamki. Porządny z niego szlachcic, wierzący w złotą wolność, dobro Rzeczypospo­litej mający za skarb najdroższy, od heretyków stroniący i po pańsku, czyli bez nienawiści a raczej instynktownie gardzący wszelkimi łykami z miasta i chamami ze swoich wiosek. Wy­obraźmy sobie dalej, że z przejęciem mówimy mu, iż powinien porzucić swoje przekonania i z całego serca – jeśli dobry z niego Polak – popierać silną władzę królewską. Że dobro Polski leży w tym, aby król tępił szlachecką wolność a na jej miejsce budował silne państwo z wielką armią utrzymywaną za bezwzględnie ścią­gane podatki, ze sprawną i rozbudowaną administracją (to też słono kosztuje, więc i płacić trzeba będzie), że prawa polityczne należy ograniczać i opierać je nie na stanowych fundamentach, lecz raczej „klasowych". I że dla trzech czwartych szlachty, która z powodu biedy nie znajdzie reprezentacji politycznej, należy już szykować starościńskie więzienia i królewskie twierdze (tych trzeba pobudować jak najwięcej, bo służą one do szachowania przeciwników wewnętrznych w czasie pokoju a w momencie woj­ny dają odpór najazdowi). No i oczywiście trzeba również całkiem na poważnie zacząć myśleć o imperialnej polityce, o zniszczeniu Prus, odbiciu Kijowa i Smoleńska, wypchnięciu Szwedów, a po­tem – kto wie, może o rozdawaniu kart w Świętym Cesarstwie Narodu Niemieckiego.

 Niemożliwość wyobrażenia sobie odpowiedzialno­ści własnej i współczesnego sobie pokolenia za wydarzenia, które nadejdą dopiero za sto czy dwieście lat, jest z pewnością właści­wa wszystkim ludziom

Tutaj w końcu nasz szlachcic Sarmata przerwałby nam w końcu te złote rady i zapytałby się zdumiony, po co to wszystko. Jego zdumienie jeszcze by z pewnością wzrosło, gdyby dowiedział się, że tylko w taki sposób będzie można zapobiec rozbiorom – „rozbiory”? A cóż to takiego? – no więc powiedzmy, że upadkowi Polski, który niechybnie nadejdzie za sto kilkanaście lat. I opo­wiemy mu o dalszych, wynikających z tego upadku perturbacjach narodowej historii: o powstaniach i zsyłkach, o wozie Drzymały i PRL-u, o Komisji Edukacji Narodowej, która była tak nowocze­sna jak na swoje czasy, a jednak musiała ustąpić przed brutalną silą. I o tym w końcu, że dzisiaj właśnie z powodu jego gnuśności i braku politycznej mądrości Warszawa nie ma porządnego metra jak każda europejska stolica, nie ma obwodnicy a dochód naro­dowy na głowę mieszkańca jest w Polsce jakimś śmiesznym ułamkiem tego, co przypada na każdego mieszkańca Niemiec, Francji czy Anglii.

Zdziwienie naszego szlachcica z końca XVII wieku z powodu wysuwanych przez nas oskarżeń pod jego adresem nie jest, jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać, jeszcze jednym tylko więcej dowodem na jego umysłową gnuśność i sarmacką parafiańszczyznę. Niemożliwość wyobrażenia sobie odpowiedzialno­ści własnej i współczesnego sobie pokolenia za wydarzenia, które nadejdą dopiero za sto czy dwieście lat, jest z pewnością właści­wa wszystkim ludziom i nasz szlachcic nie byłby tutaj wyjątkiem. Jeśli bowiem dobrze przyjrzeć się całej sprawie, to świadomość, iż nasze działania lub nasze zaniechania będą miały wpływ na odległą przyszłość, że będą kształtowały rzeczywistość naszych odległych potomków w piątym czy szóstym pokoleniu, jest rzeczą zupełnie niezwykłą. Dla zwykłych ludzi horyzont przyszłości wyznacza wyobrażenie przyszłego świata ich wnuków. Dalej wy­obraźnia nie sięga, obejmując całą gromadzącą się za linią tego horyzontu rzeczywistość mglistym mianem „przyszłości” właśnie. A jednak zdolność do działania roztropnego i mądrego, do prze­widywania sensu odległej przyszłości, której przecież dokładnego kształtu nigdy nie poznamy, jest jedną z podstawowych cnót politycznych, które powinny przysługiwać jednostkom, lecz także całym zbiorowościom.

Małe ćwiczenie z wyobraźni, w którym pojawił się nasz szlachcic, pokazuje, że w historii nie chodzi o odpowiedzialność wobec mglistej i niesprecyzowanej przyszłości „w ogóle”, lecz o odpowiedzialność wobec przyszłości własnej zbiorowości – własnej wspólnoty politycznej, która w zależności od historycz­nego kontekstu raz może nazywać się Rzeczą Pospolitą Obojga Narodów, kiedy indziej „narodem polskim” lub „społeczeństwem” albo w skrócie Polską. Choć nie możemy być odpowiedzialni za kształt przyszłości tej wspólnoty, bo kształtu tego nie tylko nigdy nie poznamy, lecz – nawet gdybyśmy mogli go poznać – nigdy byśmy nie zrozumieli, to jednak nie przekreśla to naszej odpo­wiedzialności wobec przyszłości.

To niezwykle abstrakcyjne i nieuchwytne zagadnienie ma jak najbardziej rzeczywisty wymiar polityczny. Jakie bowiem w istocie mogą być podstawy takiej odpowiedzialności? Co nas zobowiązuje, co nakłada na nas powinność włączania w nasze własne rachuby, w nasze własne kalkulacje, także interesu tych, którzy przyjdą po nas o cale stulecia później? Rzecz wydaje się na pozór prosta, bo nasze zobowiązania w stosunku do przy­szłych pokoleń pociągnięte są z wierzchu pokostem patriotycz­nych frazesów, wytartych zwrotów, których politycy używają przy okazji odbębniania państwowych rytuałów – na czele ze wspo­mnianym już obowiązkiem wykorzystywania „historycznej szan­sy”. Publiczność zdaje się nie do końca poważnie traktować te retoryczne figury, podchodząc do nich tak, jakby były tylko jesz­cze jednym więcej elementem politycznego theatrum, takim sa­mym jak niebieskie koszule i dyskretna, wyborcza opalenizna. Postawmy sprawę jeszcze brutalniej – czy w ogóle można poważ­nie mówić o takiej odpowiedzialności? W unię czego moglibyśmy na serio oskarżyć naszego sarmackiego szlachcica o brak poli­tycznej mądrości? W imię naszych własnych frustracji i komplek­sów? W imię doskwierającego nam dzisiaj braku autostrad albo braku mieszkań? Ależ nasz szlachcic wyobrażony mógłby powie­dzieć, że nic go to nie obchodzi, bo jego świat jest stabilny, przy­tulny, dla niego wygodny i nic nie wskazuje na to, aby miał się on rozpaść przed jego śmiercią, wobec czego nie widzi najmniej­szych powodów, aby go teraz na gwałt rozwalać dla naszej wygo­dy. Odwróćmy zresztą ten eksperyment i wyobraźmy sobie przez chwilę, że to my sami jesteśmy obwiniani o głupotę i brak poli­tycznej wyobraźni przez jakąś przyszłość, równie odległą od nas jak ów siedemnastowieczny szlachcic. Że Polak jakiś – a i to przecież nie jest całkiem pewne, czy akurat ten rodzaj samookreślenia będzie dla niego jeszcze istotny – który przybędzie do nas z roku 2325, powie nam, że z powodu nieudolności solidarno­ściowych elit i gnuśności całego narodu w sprawie integracji europejskiej i związanej z nią modernizacji wyjściowa pozycja Polski do decydujących procesów modernizacyjnych XXIII wieku okazała się bardzo marna i wobec tego on, mieszkający w War­szawie XXIV wieku dysponuje biocybernetycznymi systemami wszczepianymi bezpośrednio do mózgu (pomyślmy, jak wielkie możliwości daje to masowej rozrywce!) bardzo podrzędnej jako­ści, jeśli porównać je do tych, które osiągalne są w Berlinie, Pary­żu czy Nowym Jorku. Też moglibyśmy odpowiedzieć – a cóż to nas w końcu obchodzi? Tak, bolejemy nad chorobą politycznej głupoty toczącej nasze pokolenie (nasz szlachcic, chociaż zwo­lennik „złotej wolności”, też bolał nad zrywanymi zbyt często sejmami), ale w końcu świat – nasz świat – od tego się przecież nie rozpadnie. A że ktoś za trzysta lat będzie właśnie nas obar­cza! odpowiedzialnością za marną jakość swojego życia...

Patriotyzm republi­kański zawsze musiał biec w przeszłość, ku wzorcowi ustanowionemu na samym początku i porównywał z nim teraźniejszość

Starczy już chyba eksperymentów. Oczywiste jest, że każda wspólnota polityczna powinna mieć sposoby tłumaczenia kolejno po sobie następującym pokoleniom przyczyn, dla których są one zobowiązane do odpowiedzialności za interesy nie tylko własne, lecz także tych, którzy dopiero nadejdą. O żywą świadomość ta­kiej odpowiedzialności o wiele łatwiej było w dawnych społeczeń­stwach. J.G.A. Pocock w swej fundamentalnej pracy o odrodzeniu tradycji republikańskiej w nowożytnej Europie pisał, że republiki były swego rodzaju „mnemotechnicznymi” strukturami, przecho­wującymi pamięć o republikańskim ideale, który legł u fundamen­tów ich wielkości. Dla Aten, Sparty czy Rzymu historia nie była teleologicznym procesem, lecz raczej dziejowym żywiołem, po którego wzburzonych falach żeglowały ku wielkości antyczne miasta-państwa. Jak pisała Arendt, pamięć o akcie założycielskim wiązała w jeden łańcuch przeszłe, teraźniejsze i przyszłe pokole­nia. Żyjących obowiązywała cześć dla obyczajów przodków – dla mos maiorum – i dla nadanego przez nich na samym początku ustroju. To właśnie za sprawą obyczajów i ustroju odziedziczo­nych po przeszłości republika osiągała wielkość i wraz z począt­kiem ich zepsucia zaczynał się jej upadek. Patriotyzm republi­kański zawsze zatem musiał biec w przeszłość, ku wzorcowi ustanowionemu na samym początku i porównywał z nim teraźniejszość. Wierność cnotom ojców-założycieli, prawodawców stanowiła najlepszą rękojmię nie tylko zachowania republiki odziedziczonej po przodkach, lecz także przysporzenia jej chwały zarówno teraz jak i w przyszłości. W średniowiecznych monar­chiach podobnym spoiwem łączącym przeszłość, teraźniejszość i przyszłość była wierność dynastii, później oddzielonej już od osoby panującego idei korony – w polskich warunkach od czasów Kazimierza Wielkiego mówiono o na przykład o Corona Regni Poloniae, później zaś szlachta wychowywana na Liwiuszu wy­obrażała sobie, że strzeże wolności Rzeczypospolitej biorąc wzór z Katona czy Mucjusza Scewoli.

Przy wszystkich różnicach dzielących antyczne miasta-państwa od chrześcijańskich monarchii jedna rzecz pozostawała w nich taka sama – przekonanie, że przeszłość nie różni się za­sadniczo od teraźniejszości, a ta z kolei nie będzie niczym zasad­niczym odbiegała od przyszłości. Rzymianie nie tylko w czasach późnej republiki, lecz także w okresie cesarstwa wierzyli, że swoją wielkość zawdzięczają wierności dawnym cnotom; średniowiecz­ni malarze malowali na swoich miniaturach Hektora i Achillesa toczących swój pojedynek na kopie, zakutych w zbroje, bowiem do głowy by im nie przyszło, że świat homerowych eposów różnił się tak bardzo od ich własnego. Jednak wtargnięcie świadomości historycznej do polityki nie spowodowało erozji przekonania o więzi łączącej pokolenia w jeden łańcuch. Przeciwnie – naj­pierw rewolucyjna, potem romantyczna i wreszcie nacjonali­styczna (w sensie opisowym a nie wartościującym tego słowa) wersja wiary w istnienie narodu utwierdziła i rozpaliła do niezna­nego przedtem poziomu poczucie dumy z przeszłości narodu i odpowiedzialności za jego przyszłość. XIX wiek wprawdzie stal się dowodem, że celem polityki nie jest tylko, jak wierzył Machiavelli, wielkość i chwała ojczyzny, lecz także jej rola i miejsce w wielkim dramacie dziejów zachodniej cywilizacji. Innymi słowy następujące po sobie kolejno pokolenia przejmowały stale zada­nie uczestnictwa w wielkiej cywilizacyjnej pracy; stale podejmo­wały zadanie utrzymania narodu rozumianego jako suma dzie­dzictwa i jednoczesnego zobowiązania wobec przyszłości w cen­trum stale przemieszczającej się nowoczesności. Ci, którzy nie byli sprostać temu zadaniu, nie tylko okazywali się słabi, nie tylko kompromitowali się brakiem politycznego rozumu, lecz skazywali własny naród – rozumiany jako jedność przeszłych, teraźniej­szych i przyszłych pokoleń – na granie w historycznej drugiej lidze europejskich narodów. Tam właśnie trafiali ci, którzy nie byli zdolni do wysiłku, do prawdziwej twórczości, do przewodze­nia cywilizacyjnej pracy. Karą była rola budulca używanego w tych tytanicznych wysiłkach przez innych.

Największe zbrodnie XX stulecia dokonywane były zawsze w imię historycznych przezna­czeń

Dzisiaj jednak wiara w realność więzi spajającej pokolenia w jedno, więzi, która nie tylko pozwalała żądać poświęceń na rzecz przyszłości od tych, którzy nigdy nie mieli jej oglądać na własne oczy, lecz także czyniła każdorazową teraźniejszość od­powiedzialną wobec minionych i zarazem przyszłych pokoleń – jest już niemożliwa. Stało się tak zarówno za sprawą dwóch świa­towych wojen jak i obu totalitaryzmów. Największe zbrodnie XX stulecia dokonywane były zawsze w imię historycznych przezna­czeń. Na drodze do komunizmu, który miał zakończyć historię, stały miliony przedstawicieli sil reakcyjnych; na drodze do ty­siącletniej Rzeszy stały miliony „podludzi”, na czele z Żydami. W imię wierności dziedzictwu przeszłości i w poczuciu odpowie­dzialności za przyszłość należało ich skrupulatnie pozabijać co do jednego. Mordowano także w imię narodowych porachunków – nie dalej jak kilkanaście miesięcy temu oglądaliśmy na ekranach telewizorów, jak Serbowie, przekonani, że klęska poniesiona sześćset lat temu na Kosowym Polu w walce przeciwko Turkom nadaje im specjalny status na Bałkanach, przystąpili do mordo­wania Albańczyków – odwiecznych wrogów Serbii, za to, że ci chcieli pozbawić ich Kosowa, kolebki serbskiej państwowości.

Uczucia odrazy i przerażenia, jakie wywoływały tego rodzaju eksplozje zbiorowych nienawiści, znalazły sojusznika w filozo­fach podejrzeń dekonstruujących wszelkiego rodzaju narodowe mity, z których wywodzono międzypokoleniowe zobowiązania do dbania o „wspólne”, ponadhistoryczne dobro. Samo pojęcie naro­du okazywało się hipostazą, patriotyzm, po zdarciu pełnych pato­su i powagi masek, ukazywał odpychające oblicze militaryzmu i pogardy dla obcych. Historia, która niegdyś budowała swoje wielkie narracje, po to, aby tworzyć poczucie łączności pomiędzy „nami” a „tamtymi" żyjącymi setki łat wcześniej, teraz zajęła się raczej udowadnianiem, że wszystko się zmieniło, że prawie nie sposób mówić o ciągłości sposobów myślenia a tym bardziej o jakiejś ponadhistorycznej tożsamości. Wystarczy przypomnieć, że dla francuskich dzieci Gallowie broniący się pod wodzą Wercyngetoryksa w Alezji przed Cezarem byli „przodkami” w takim samym stopniu, w jakim dla polskich dzieci „przodkami” byli piastowscy wojowie Chrobrego.

Powszechna zmowa przeciwko historii, powszechna niechęć do historycznych przeznaczeń i dziejowej odpowiedzialności nie oznacza jeszcze, że historia definitywnie się skończyła

Z pewnością uczynienie nie tylko z idei narodowej lecz z wszelkich w ogóle zbiorowych namiętności nurtujących niegdyś europejskie państwa narodowe czegoś na kształt tabu, czegoś w rodzaju banity publicznego dyskursu, przyczyniło się do ucy­wilizowania wewnątrz europejskich stosunków. Lecz powszechna zmowa przeciwko historii, powszechna niechęć do historycznych przeznaczeń i dziejowej odpowiedzialności nie oznacza jeszcze, że historia definitywnie się skończyła, czy też, że dzieje – jeśli tak można się wyrazić – przestały „się dziać” i że wobec tego za­chodnie wspólnoty polityczne nie potrzebują już języka, przy pomocy którego opiszą naturalną odpowiedzialność żyjącego pokolenia wobec pokoleń minionych i przyszłych.

Dowód na konieczność posługiwania się takim językiem sta­nowi stojące dziś przed Polską wyzwanie przystąpienia do Unii Europejskiej. Wobec gwałtownego skrócenia historycznej per­spektywy, wobec niechęci do uznawania jakichkolwiek historycz­nych zobowiązań, widać wyraźnie, że uzasadnienie konieczności dokonania tego zbiorowego wysiłku staje się wyjątkowo trudnym zadaniem. Jeśli bowiem historia – rozumiana nie tyle jako całość przeszłości, ile raczej jako strumień dziejów, obejmujący wszyst­kie trzy wymiary czasu – nie może już rodzić żadnych zobowią­zań, to dlaczego obowiązkiem obecnie żyjącego pokolenia Pola­ków jest przystąpienie Polski do Unii? I dlaczego Unia powinna nas przyjąć do swego grona? Unieważnienie i porzucenie sposo­bów legitymizowania międzypokoleniowych zobowiązań i powin­ności przez odnoszenie ich do historii zbiorowego bytu zwanego narodem wytworzyło rodzaj próżni w dyskursie publicznym. Po­nieważ zaś polityczność, tak jak przyroda, nie znosi próżni, poja­wić się musiał inny rodzaj argumentów uzasadniających ko­nieczność ponoszenia przez obecnie żyjące pokolenie wyrzeczeń dla dobra pokoleń przyszłych. Idea narodu była szkodliwą i fał­szywą zarazem abstrakcją rozpalającą namiętności – powrót do realności ma zatem zapewnić pojęcie „interesu” odwołujące się do kalkulującego rozumu. Interes wskazuje na policzalne wy­mierne korzyści, na jakie w przyszłości mogą Uczyć układające się strony. Nie chodzi już zatem w polityce o historyczne prze­znaczenia, o pozycję narodu, o jego chwalę, o jego sukces lub przegraną, o „wolę mocy”, lecz o policzalne korzyści, przyczy­niające się do poprawy jakości życia i dobrobytu przede wszyst­kim już teraz żyjącego pokolenia.

Kłopot polega jednak na tym, że ludzie mają na ogół sprzeczne interesy. One nie jednoczą, a raczej dzielą ludzkie zbiorowości. Naturalnie zbiorowości ludzkie mogą mieć wspólne interesy – posługujemy się przecież takimi pojęciami jak racja stanu czy dobro wspólne – jednak są to pojęcia nieostre i z tru­dem znoszą dekonstruktywistyczne zabiegi filozofów podejrzeń. Trudności przysparza przede wszystkim zdefiniowanie całości jednoczącej wszystkie konkretne jednostki, wskazanie bytu, w interesie którego leży przystąpienie do zjednoczonej Europy. Cóż nam bowiem pozostanie, jeśli odsuniemy na bok tradycyjnie rozumiane pojęcie narodu i związaną z nim cnotę patriotyzmu?

Odpowiedź na to pytanie jest ważna dlatego, że proces inte­gracji z natury swojej jest procesem o długofalowych, historycz­nych konsekwencjach rozciągniętych na pokolenia. Decyzja oraz sposób jej realizacji zależą od żyjącego obecnie pokolenia Pola­ków. Przystąpienie do Unii oprócz licznych korzyści będzie wy­magało wielu wysiłków i wyrzeczeń. Problem w tym, że dla wielu grup społecznych proces integracji przyniesie z pewnością wiele niedogodności i niebezpieczeństw. Najlepszym przykładem są tutaj naturalnie chłopi stanowiący pokaźną część całego społeczeństwa. Chłopi protestując przeciwko przystąpieniu do Unii, bądź domagając się korzystnych dla siebie warunków akcesji, bronią swych grupowych interesów. Stawiają je ponad abstrak­cyjnym dla nich i mało rzeczywistym interesem podmiotu narracji historycznej nazywanym Polską. Widać zatem, że na fundamen­cie patriotyzmu łatwiej żądać od ludzi wyrzeczeń, czyli gotowości do poświęcenia własnych interesów dla dobra bytu, który prze­kracza granice zakreślające świat jednostek. Poddając tę wiarę krytyce w imię zagrożeń, jakie niesie jej nadmiar, pozbawiamy jednocześnie prawomocności tę z obywatelskich cnót, bez której nie jest w stanie funkcjonować żadna ze wspólnot politycznych. Zamieranie tradycyjnego modelu patriotyzmu, rozumianego jako poczucie odpowiedzialności za minione i przyszłe pokolenia, nie oznacza, że jego miejsca nie powinien zająć jakiś zupełnie inny model, przystosowany do nowych okoliczności. Zadanie to, co trzeba podkreślić, jest tym trudniejsze, że dzisiaj – jak nigdy wcześniej w historii – jesteśmy świadomi dramatycznej obcości następujących po sobie pokoleń. Przeszłość w oczach nietzscheańskich „ostatnich ludzi” była wprawdzie na tyle uprzejma, że pozostawiła po sobie dostateczną ilość zabytków i pięknych miejsc, aby można było czerpać przyjemność z ich odwiedzania, jednak powody, dla których wznoszono gotyckie katedry, budo­wano mury obronne wokół miast, wznoszono wspaniale królew­skie pałace, były im doskonale obojętne. Przeszłość, tak samo jak przyszłość, nie nakłada na nich żadnych zobowiązań ani nie ma nad nimi żadnej władzy.

Przystąpienie do Unii Europejskiej nie może być rozumiane jako cel, jako ukończenie tego procesu

Jednak proces integracji rządzi się własną logiką, bo prze­cież – choć nikt nie deklaruje, że za jej sprawą spełnią się jakieś historyczne przeznaczenia – sam proces trwa. Politycy obu stron – zarówno ci, którzy pracują na rzecz rozszerzenia Unii w Bruk­seli, jak i ci, którzy do niej aspirują – zdają się być popychani przez jakąś dziwną siłę bezwładu. Gdy słucha się ich przemó­wień, gdy czyta się udzielane przez nich wywiady, można odnieść wrażenie, że proces integracji stał się czymś w rodzaju samonapędzającego się procesu. W PRL-u język oficjalny opisywał polity­kę jako ciągle niedokonany, ciągle podnoszony wysiłek; niedości­głym ideałem był zwrot „dalsze doskonalenie”. Otóż proces inte­gracji europejskiej jest dziś czymś w rodzaju „procesu dalszego doskonalenia” – jego początki giną w mrokach obcej i nieciekawej przeszłości, jego rzeczywisty sens też wymyka się naszej wy­obraźni. Bo przecież samo przystąpienie do Unii nie może być rozumiane jako cel, jako ukończenie tego procesu. Dzisiaj już chyba jasne jest dla każdego, że przekroczenie progu zjednoczo­nej Europy oznaczać będzie tylko początek procesu „dalszego doskonalenia”, czyli pracy nad dostosowywaniem wszystkich dziedzin do standardów Unii i wyrównywania różnic. I może wła­śnie w tym bezwiednym, niejako już rytualnym charakterze wysił­ków na rzecz poszerzenia Unii, skrywa się zmuszona do tego przez okoliczności chytrość rozumu rządzącego dziejami za­chodnich społeczeństw oraz traktowane podejrzliwie, lecz w każdych przecież czasach obowiązujące, reguły w rządach nad sferą tego, co polityczne? Reguły, które na pytanie: „po co Sarma­tom Europa?” dać mogą tylko jedną odpowiedź: aby być podmio­tem, a nie przedmiotem historii. Kto zaś nad konieczny wysiłek przedkłada swój prywatny, święty spokój, ten musi wiedzieć, że godzi się być tym, kogo Perykles w swojej słynnej mowie pogrze­bowej nazwał – wedle eufemizmu Kazimierza Kumanieckiego – „nieużytecznym”, a w istocie „idiotą”. Bo właśnie od ateńskiego pojęcia służącego napiętnowaniu kogoś, kto nie dba o sprawy własnej wspólnoty politycznej, pochodzi ten synonim głupca.

Esej pochodzi z książki Blask i gorycz wolności wydanej przez Ośrodek Myśli Politycznej.


Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!

Wydaj z nami

Wydaj z nami „Herezję sekularności” Piotra Popiołka
Pierwsza polska monografia koncepcji Radykalnej Ortodoksji Johna Millbanka
Brakuje
Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.