Wiedziały blogeressy, co je uwiera, wyczuły, gdzie – przy całym sztafażu na „dziewczyńskie czytadło”, rumieńcach Pulpecji i burzy rudych loków Idy – płynie rzeka podziemna – pisze Wojciech Stanisławski w nowym felietonie z cyklu „Barwy kampanii”.
Rocznice, rocznice. Sprawdza je gorączkowo każdy redaktor, a współczesne narzędzia sprawiają, że już nie trzeba kartkować kalendarzy, jubileusze sypią się po jednym kliknięciu Google’a: otwarcie metra w Tokio, śmierć kompozytora, wybuch wojny w Indochinach. Dość rzadko z tej maszyny losującej wypadał natomiast tej jesieni fakt dość doniosły: 45 lat temu ukazała się pierwsza powieść tworząca cykl „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz – na pozór (a może po prostu w pierwszym przybliżeniu) „powieści dla dorastających dziewczyn”.
Tym pierwszym tomem była „Szósta klepka” – i wielbiciele MM, podobnie jak smakosze wielkich cyklów powieściowych, doceniają, że w tę galaktykę międzyludzką trafiamy nieco bocznym wejściem, odnogą, parantelą: na pierwszym planie jest rodzina Żaków (i Bobcio,Baltona in spe, oczywiście!), pojawia się również postać tak centralna dla Jeżycjady jak profesor Dmuchawiec, ale klan Borejków jest jeszcze właściwie nieobecny: dwie rodziny połączą dopiero korepetycje z fizyki inżyniera Żaka, na które uczęszczać będzie również Natalia Borejko – ale to przecież dopiero w „Brulionie Bebe B.”, pięć tomów później…
Prawdopodobnie ta zanęta wystarczyłaby, żeby w gronie jeżycjadofilów rozpocząć żarliwy, erudycyjny, serdeczny spór, pozwalający wspomnieć jednozdaniowe, przeoczone nawet przez badaczy (a może i przez autorkę?) wzmianki, opatrując je tagiem #KMWTW, zastanowić się, kiedy Cesia mogła zaprzyjaźnić się z Gabą, postmodernistycznie rozwijać wątki ze swadą godną fan fiction. Ostatecznie ten cykl powieści wszedł nam w serca i w nerki, jak kilku pokoleniom – Trylogia: można by rozpisywać z Jeżycjady „Wielką Grę” i inne turnieje (dla początkujących pomocna może się okazać perełka, jaką jest praca Bożeny Zwierzyńskiej „W labiryntach Jeżycjady. Krzyżówki, quizy, konkursy czytelnicze”), można z niej czerpać pseudonimy, przepisy, logia i kanony urody („Natalia była smukła i wiotka, miała wielkie szare oczy o poetycznym, zadumanym wejrzeniu i wielkie białe zęby. Poza tym, z jej twarzy widać już było tylko piegi, tak była szczupła. Poruszała się z wdziękiem źrebaka, plątały się jej za długie nogi i ręce. Była na drugim roku polonistyki i pisała piękne wiersze, wzorowane nieco na Rilkem”) – oraz exempla życiowe.
Nie chcę jednak pisać w tym miejscu dla znawców i wyznawców (choć sam zaliczam się przynajmniej do tych drugich) i rozpoczynać niezrozumiałej, hermetycznej i nudnej dla postronnych rozmowy o troskach Aurelii Jedwabońskiej czy periculach Robrojka. Chcę raczej zastanowić się przez chwilę nad zmiennymi losami i pozycją Jeżycjady w polskiej kulturze – oraz rolą, jaką mogłaby w niej odegrać.
Na początku była oczywiście narastająca fala uwielbienia, zwłaszcza, że pierwsze pokolenie czytelniczek weszło w dorosłość i mogło zacząć podsuwać swoje lektury własnym dzieciom w chwili, gdy skończyły się kłopoty z papierem, udręki z cenzurą i monopol wydawnictw państwowych. Lata 90. to złota epoka Jeżycjady dla autorki, czytelniczek i wydawców: ileż było radości, kiedy okazało się, że tytuł japońskiego przekładu „Opium w rosole” brzmi „Piętnastoletnia Kreska – u schyłku zimy”! Dodruki, wywiady, ba, sama Joanna Szczęsna wychwała cykl na łamach – czy w ogóle można to sobie dziś wyobrazić? – „Wysokich obcasów”?
Na początku była oczywiście narastająca fala uwielbienia
Wtedy też, w latach 90., poznał się na tych powieściach, chyba jako pierwszy z wielkich, profesor Zbigniew Raszewski. On zresztą stworzył termin „Jeżycjada”, jego listy do autorki (ostatnie pisane już w śmiertelnej chorobie), wydane w książce, zasiały pewnie w niejednym ziarno wątpliwości: czy rzeczywiście mamy do czynienia tylko z cyklem błahych opowieści o nastolatkach i ich zakochaniach, napisanym z ciepłem i błyskotliwością? Czy przypadkiem nie mamy tu do czynienia z rodzajem emblematyki, nie gorszej niż w traktatach alchemicznych? Czym są tak naprawdę koniunkcje Borejków?
Blisko wtajemniczenia był Czesław Miłosz, który raz i drugi Jeżycjadą się zachwycił, zadzwonił nawet (lata 90. to w końcu i jego południe, jeśli idzie o recepcję i uwielbienie w Polsce) do autorki. Ostatecznie jednak Jowisz, który tyle razy deklarował, a i ujawniał, swoją empatię dla osobnego, kobiecego świata, odkrywał na nowo kalifornijskie poetki i Świrszczyńską, tym razem postanowił pokazać światu twarz satyra i, jak wiemy z licznych dzwoniących kostką lodu wspomnień, porechotać w gronie kompanów nad potencjalnym rozwinięciem wątków erotycznych cyklu powieści. Cóż prostszego, można by rzec: już jeden z przodków Iona Tichego zbił na podobnym zabiegu fortunę.
A potem było już ciemniej: „Wysokie Obcasy” doczekały się swoich wychowanek, czytelniczki z lat 90. posmakowały życiowych rozczarowań, bywa, że klęsk – i postanowiły lekką ręką znaleźć winowajczynię. Początek XXI wieku to, jeśli idzie o krytykę Jeżycjady, prawdziwie freudowski czas matricidium, kolejne publicystki, literaturoznawczynie, arbitry i blogeressy demonstrowały swoje oburzenie bezmiarem tradycjonalizmu, patriarchalizmu, klasizmu i klerykalizmu w książkach Musierowicz. Pamiętam ich nazwiska równie dobrze, jak bułhakowowska Małgorzata nazwiska krytyków Arymana i Łatuńskiego (oraz literata Mścisława Laurowicza), patrzę, jak w tęczowych awatarkach paradują dziś na fejsbuku i zawsze liczyć mogą na zimny kącik w moim sercu. Ale imion rozkoszy tych nie podam, bo życia mało, czasu szkoda. Może tylko – skoro Mistrz nie zapomniał tytułu wymierzonej weń rozprawy, brzmiącej „Starowier wojujący” – wspomnę i ja, że w kilka lat po peanach Szczęsnej na łamach „Gazety Wyborczej” o MM pisano już tylko per „Autorzy najbardziej nielubiani”. Czyli trochę jak w smacznej frazie, którą usłyszałem kilka dni temu: „po kremówkach przyszedł czas anty-kremówek”.
Zostawmy to. Myślę o Jeżycjadzie, która musi przejść przez kilka lat kwarantanny, by z cyklu powieści obyczajowych awansować do cyklu powieści historycznych – albo do roli jeszcze poważniejszej. Jeśli idzie o ten czyściec czasowy, to są sprawy znane nostalgikom: wszystko, co jest wpisane w konkretny czas (a Jeżycjada jest, poza wszystkim innym, kapitalnym źródłem do pracy o „Życiu codziennym inteligencji polskiej na przełomie XX i XXI wieku”, od razu można by obstalować podobny tom w znanej PIW-owskiej serii), w którymś momencie wydaje się lekko przestarzałe – i musi wyjść z „doliny dziadersowatości”, zanim zajaśnieje na nowo jego urok. Swój czas odrzucenia, kwarantannę na stryszku przetrzymały walkmany i maszyny do pisania, meblościanki i lampy naftowe, nowele Iwaszkiewicza i poezje Słowackiego, dlaczego miałaby go nie przeżyć Jeżycjada?
Jeżycjada musi przejść przez kilka lat kwarantanny, by z cyklu powieści obyczajowych awansować do cyklu powieści historycznych – albo do roli jeszcze poważniejszej
Wielkie książki wracają, czasem w jasności Gandalfa, czasem skromniej, zwykle w innej niż dotąd roli. Opracowań o Rzeczpospolitej czasów Initium Calamitatis Regni mamy tyle i tak dobrych, od Konopczyńskiego i Korzona po Kerstena i Augustyniak, że mechanizmy polityczne XVII wieku tłumaczą lepiej od „Trylogii”. Potrafimy też, przeczytawszy kilka powieści, dostrzec, jak „Potop” jest pozszywany fabularnie i jest to, powiedzmy sobie szczerze, ścieg dosyć gruby, westernowy. A jednak.
Kiedy nie tylko Gaba doczeka się wnuków, kiedy przestanie nas irytować oschłość Kalamburki, kiedy mercedes Pyziaka stanie się równie anachronicznym symbolem nowobogackiego statusu, jak dziś tesla – Jeżycjada będzie nadal niezrównaną powieścią o ładzie przyjaźni i rodziny, z których wyrasta ład społecznego świata. Może właśnie w tym grudniu, kiedy „Wyborcza” z przybudówkami naprawdę przeszła samą siebie, niemal co dzień publikując kolejne materiały o ohydzie małżeństwa, obrzydliwości macierzyństwa, koszmarze ojcostwa, szmirowatości narzeczeństwa, terrorze wigilii, kiczu kolęd, nudzie nakazów i opresyjności obyczajów widać to szczególnie wyraźnie.
Wiedziały blogeressy, co je uwiera, wyczuły, gdzie – przy całym sztafażu na „dziewczyńskie czytadło”, rumieńcach Pulpecji i burzy rudych loków Idy – płynie rzeka podziemna.
No i cóż. No i trudno. Od anty-kremówki się przynajmniej nie utyje. A historycy literatury, jeśli dłużej żyją, znają satysfakcję, gdy po dekadach opadają wody, zmienia się krajobraz, i okazuje się, co było naprawdę ważne. Jakiś Norwid, jakaś Kuncewiczowa. I jakaś Musierowicz, która dała Polsce więcej, myślę, niż Dickens Anglii.
A tymczasem – poczytajmy, choćby dziś. Ja wiem, porządki, śledzie, ale przecież… „Mama Żakowa (…) nie mogła absolutnie oderwać się od lektury, toteż ustawiła książkę na szczycie skomplikowanej konstrukcji ze słoików i szklanek, wspartej na skraju zlewu. Czytając, od niechcenia brała co jakiś czas talerz lub widelec i z poczucia obowiązku trzymała go pod strumieniem gorącej wody, dopóki nie poczuła, że pieką ją palce Wtedy odkładała sztuciec i ze spokojnym sumieniem czytała dalsze pięć minut, po czym powtarzała całą operację od nowa”.
Mamy więc dobre wzorce. Korzystajmy. O, proszę: „Była tak zachwycona, że na policzki wystąpiły jej malinowe wypieki. – Co za dźwięk! To jest niemożliwe. Kto to gra? Gould?”.
Wojciech Stanisławski
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!
(ur. 1968) – historyk, publicysta. Specjalista w dziedzinie historii Związku Radzieckiego, Europy Środkowej oraz Bałkanów Zachodnich.