Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Wojciech Stanisławski: Gorzkie żonkile

Wojciech Stanisławski: Gorzkie żonkile

Czy z cywilnymi, „niewinnymi” (w znaczeniu – nie zadającymi innym przemocy) ofiarami, względnie z powstańcami walczącymi w formule „doraźnego oporu” łatwiej, bardziej naturalnie jest się utożsamiać niż z tymi, którzy (niezależnie od niewielkich szans powodzenia) stawiają sobie konkretny cel polityczny (obrona suwerenności, restytucja państwa) i militarny? A jeśli tak, jak przekładać się to będzie na naszą solidarność już nie ze zmarłymi 80 czy 78 lat temu, lecz – jeszcze żywymi? – pisze Wojciech Stanisławski w nowym felietonie z cyklu „Barwy kampanii”.

W szufladzie mojego biurka leży jeszcze ten ubiegłoroczny, potargany i naddarty. Jest i tegoroczny, który dostałem fuksem w jednym z Instytutów Polskich za granicą, gdzie zorganizowano wieczór pamięci powstania w getcie z kilkudniowym wyprzedzeniem. Sprawdzę, który lepiej trzyma się koszuli i oczywiście przyczepię go, jak co roku. Tyle, że z lekką goryczą, jakbym niechcący posmakował jego soku, nie z papierowych, lecz z prawdziwych płatków.

Bo pamiętam, jak niesamowita była formuła „Warszawy dwóch powstań”, ukuta przed dziesięciu laty, w 2013. Spotkać dwa zrywy, które dzieli półtora roku, uczynić z nich klucz do zrozumienia Warszawy, w szerszym sensie – do zrozumienia inkluzywnej Rzeczypospolitej, to było coś.

Oczywiście, od początku było to wyzwanie. Oczywiście, mimo podobieństwa na elementarnym poziomie wroga-Niemca, różnice między dwoma powstaniami były gigantyczne. Nie tylko „materialne”, w jakiś sposób dające się zmierzyć i opisać (liczebność walczących, skala walk i użyte środki, sytuacja taktyczna i szersza, „strategiczna”). Również ich sytuacja polityczna i cele (doraźne i dalsze) stawiane sobie przez powstańców. Również kontekst, i znany im, i tylko przeczuwany: w jednym przypadku Zagłady, w drugim – przegranej kraju, któremu odbierano suwerenność.

A mimo to wspólne było, przynajmniej dla części walczących, doświadczenie nie tylko wroga, widocznego przez chwilę na styku muszki i szczerbinki („choć wszystko nas dzieliło / łączył nienawistny Fryc”), nie tylko lepkiej sadzy z miotaczy ognia i pyłu z kruszonych kamienic, ale i beznadziei. „I żaden grecki antyczny bohater / Do bitwy nie szedł tak zbyty nadziei, / Z wyobrażeniem swojej białej czaszki / Kopniętej butem obcego przechodnia” – ten wers Miłosza (który napisał przecież o wojnie nieco więcej niż tak chętnie recytowane „Campo di Fiori”) mógłby przecież traktować o żołnierzach obu tych zrywów. Dla części z nich (tak, pewnie nie dla wszystkich) wspólną mogła być również identyfikacja z krajem. Nikt przecież nie postawił dotąd tezy, że dwie flagi, które zawisły na Muranowskiej 6, były tylko decorum czy politycznym gestem.

Mam wrażenie – własne, nie poparte żadnymi badaniami postaw, które bym znał – że te pamięci rozeszły się jak listki kartonowego żonkila zbyt długo trzymane w szufladzie.

Sporo siedząc na Facebooku, sam stronię od „nakładek” na zdjęcie profilowe, ale wiele osób tam czynnych lubi w ten sposób podkreślić swoje stanowisko w ważnych dla nich sprawach. Komu żółto-niebieska flaga, komu biało-czerwona, komu kotwica, komu piorunek; rekordziści mają takich nakładek po kilka naraz, niczym triumfatorzy na turniejach, co nanizali pół tuzina pierścieni na włócznię. Czasem można dzięki temu na pierwszy rzut oka przekonać się o zaangażowaniu konkretnego entuzjasty. Jutro wiele z tych profili się zażółci, po żonkilową nakładkę sięgną autorzy opowiadań i marchandzi, krytyczki literackie, felietonistki i wydawczynie. A za trzy i pół miesiąca, kiedy na Facebooku będzie z kolei gęsto od kotwic, postrzępionych biało-czerwonych i galeonów barykad, całego tego podniosłego, miejscami nawet osuwającego się w kicz imaginarium – na ich profilach będzie pusto. Wiem to, bo przeklikuję je co roku na początku sierpnia, dosyć nawet desperacko przeklikuję, jakbym żądał amunicji.

Czy te pamięci – właściwie nie tyle pamięci, co bliskości – zawsze były słabo zszyte? W ogóle nie przystawały do siebie? Czy dodatkowo się rozeszły?

To nie o „ekskluzywizm” rodowodowy chodzi, lecz o wybór i odrzucenie

Jestem opornym rozmówcą w tej kwestii, nie przekonuje mnie wiele z obiegowych argumentów. Bzdurą jest dla mnie na przykład argument „rodowodowy”: w mieście o biografiach tak niesamowicie splątanych, jak Warszawa, naprawdę, niewiele można by znaleźć osób, które doświadczenie rodzinne, przyjacielskie i środowiskowe wiązałoby tylko z powstaniem roku 1943 – i wcale nie tak wiele tych, których te same doświadczania (i wyrastające z nich tożsamości) ograniczałyby tylko do powstania roku 1944. Nie każdemu „Najświeższe drzewa rodu mojego gałązki / spłonęły za murami w getcie i w Powstaniu” – ale jeśliby ten „ród” i „gałązki” Kaczmarskiego rozszerzyć na sąsiadów, przyjaciół, miłości w trzech powojennych pokoleniach, okazałoby się, że większość warszawiaków znalazłaby liście za jednym i drugim murem. Więc to nie o „ekskluzywizm” rodowodowy chodzi, lecz o wybór i odrzucenie.

Tak, rutynową niemal frazą jest przy podobnych rozmowach ta o „zawłaszczeniu Powstania przez narrację narodową” (polemiści szczególnie prostolinijni napiszą „narrację nacjonalistyczną”). Albo argument o niechęci do rac i dymów. I te argumenty mnie śmieszą.

Kibolskich rad i dymów nie znoszę żarliwie i obchodzę je szerokim łukiem. Kicz dokleja się do większości ważnych ludzkich przedsięwzięć, polecam poczytać Kunderę, jest kicz polski i kicz polinezyjski, kicz religijny i kicz ateistyczny; odstępować od jakiejś wspólnoty dlatego, że towarzyszą jej kiczowate wstążki, wydaje się dowodem zewnątrzsterowności godnej trzynastolatka, którego speszyły śmiechy kolegów. A rydwan narracji prorządowej? Zapewne większość polityków z lubością grzeje się w cieple zniczów i sugeruje znacznie bliższą, niż mieli by do tego podstawę, więź duchową między sobą a czczonymi przez siebie zmarłymi. Znów jednak: dlaczego miałoby nas to szczególnie obchodzić? Tym bardziej, że w upolitycznionym świecie pewnie nie da się osiągnąć w sferze publicznej całkowitej przezroczystości i apolityczności. Również dobór ambasadorów akcji Żonkile jest co roku gestem dyskretnym, powściągliwym, ale wyraźnym, dalekim od politycznej ostentacji, lecz bogatym w znaczenia.

Mniej mnie jednak obchodzą prztyczki polityczne i dobór zapraszanych do ambasadorowania przez Muzeum Polin, zastanawiam się nad czymś innym. Z kim łatwiej jest poczuć więź (taką, która domaga się przyklejenia odznaki, sięgnięcia po nakładkę profilową, wzięcia udziału w uroczystościach) osobom, doświadczającym różnych „narracji wspólnotowych” w trzeciej dekadzie XXI wieku? (Podkreślam przy tym, że nie chodzi mi o ściśle rodzinne, „gorące” związki z bohaterami jednego lub drugiego zrywu, bo te determinują jednoznacznie). Czy nie jest tak, że z cywilnymi, „niewinnymi” (w znaczeniu – nie zadającymi innym przemocy) ofiarami, względnie z powstańcami walczącymi w formule „doraźnego oporu” bardziej naturalnie jest się utożsamiać niż z tymi, którzy (niezależnie od niewielkich szans powodzenia) stawiają sobie konkretny cel polityczny (obrona suwerenności, restytucja państwa) i militarny? A jeśli tak, jak przekładać się to będzie na naszą solidarność już nie ze zmarłymi 80 czy 78 lat temu, lecz – jeszcze żywymi?

Wojciech Stanisławski

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

05 znak uproszczony kolor biale tlo RGB 01


Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych 52 numerów TPCT w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!

Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.