Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Wojciech Stanisławski: Duszne duchi

Wojciech Stanisławski: Duszne duchi

Książka znawcy kultury rosyjskiej oparta została o fascynujący koncept – który pod koniec lektury rozwiewa się jednak jak woń zbyt ulotna (w rodzaju zapachu świeżych poziomek czy rozkrojonego przed chwilą arbuza), by mogła stać się składową perfum.

Karl Schlögel w Polsce znany jest przede wszystkim za sprawą swojej monumentalnej pozycji „Terror i marzenie: Moskwa 1937” (Wydawnictwo Poznańskie, 2012), choć ukazało się również kilka innych jego książek, czasem w niewielkich, czasem wręcz w niszowych oficynach. Od lat też publikował na łamach m.in. „Zeszytów Literackich” i „Przeglądu Politycznego”, dał się więc poznać jako wybitny znawca nie tylko kultury i idei rosyjskich XX wieku, lecz i wszelkiego rodzaju pokrewieństw i zależności między elitami Moskwy, Petersburga, Berlina i krajów Europy Środkowej oraz między tak bliskimi sobie kręgami piekła jak światy artystów, polityki i służb specjalnych. Jego prace, z „Moskwą 1937” na czele, przyrównałbym w pierwszej kolejności do dokonań współczesnych historyków kultury rosyjskiej, z nieco efekciarskim Orlando Figuesem czy (mniej znanym) Solomonem Wołkowem, z drugiej – z zapierającym dech w piersiach „Domem władzy” Yuri Slezkine’a (PIW, 2019), z trzeciej, w dalszej kolejności – z tekstami kilku autorów polskich, od Wojciecha Góreckiego po Piotra Skwiecińskiego. Wspólna im jest zdolność czytania źródeł różnego rodzaju i wydobywania z nich mikrosytuacji, mikrofaktów, które okazują się emblematycznym skrótem, tłumaczącym skręty i woluty historii. Oczywiście, porównanie ze Slezkinem ustawia poprzeczkę bardzo wysoko – można jednak było mieć nadzieję, że taki pułap osiągnie również najnowsza wydana w Polsce praca Schlögla, czyli „Zapach imperiów”. 

Szanse na to były tym większe, że punktem wyjścia książki jest – uwaga, spoiler alert! – epizod niemal nieznany, a tak pyszny, że nadaje się na wiersz, epitafium lub wykład inauguracyjny. Jak się okazuje, jest niemal pewne, że dwie kompozycje zapachowe – najbardziej możne znane perfumy XX wieku, czyli „Chanel No 5” oraz duchi epoki stalinowskiego empire’u, czyli „Czerwona Moskwa” mają wspólnego przodka. Bukiet zapachowy, który stanowił ich podstawę, czyli kompozycja z 1913, „Le Bouquet Favori de L’Impératrice” znany był dwóm francuskim twórcom perfum, czynnym w Moskwie w początkach XX wieku. Pierwszy z nich, Ernest Beaux, pracujący dla zakładów Rallet, wyemigrował do Francji, gdzie współpracując z Coco Chanel stworzył „No 5”. Drugi, Auguste Michel związany z firmą Brocard został w Moskwie i, jak ujmowały to ówczesne broszury, „stworzył podstawy radzieckiego przemysłu perfumeryjnego”. 

Nie da się ukryć: jest to kontrast, który uderza w nozdrza i w umysł z siłą amoniaku. Paryski, wietrzejący przez cały wiek XX, lecz długo zachowujący swój powab esprit – i Sowiety, kojarzące się z wonią zmarzłego żeliwa lokomotyw, prochu, krwi, mazutu i, być może, zleżałej, dusznej kropli wanilii, przetrwałej w wyszabrowanych futrach? Zestawienie poruszające jak kadr Eisensteina, pyszny punkt wyjścia dla wielu opowieści: o tworzeniu imitacji piękna pod rządami terroru, o grze, podjętej przez stalinowskich kulturträgerów ze splendorami i urokami „dawnej, carskiej Rosji”, o estetyce stalinowskiego empire’u. A jeśli pociągnąć tę opowieść dalej – o „żywotach równoległych” dwóch kobiet, które stały za narodzinami tych perfum („Czerwona Moskwa” bowiem, choć powstała w epruwetach Michela, zawdzięczała swój sukces zawiadującej w tym czasie przemysłem kosmetycznym Polinie Żemczużynie-Mołotowej), o przepływie idei między Paryżem a Moskwą w XX wieku (Coco obracała się w kręgach „białej”, emigracyjnej arystokracji rosyjskiej – za jej pośrednictwem dotarła do Ernesta Beaux, za jej też sprawą poznała idee nowoczesnego antysemityzmu; paryscy poputczycy komunizmu zaś podziwiali Mołotową na stanowisku komisarza). Ba, można położyć podwaliny pod nową gałąź historiografii, „historię olfaktoryczną”, która opisywałaby przeszłość odwołując się do najtrudniejszego do zwerbalizowania zmysłu i opisując ją przy pomocy woni swoistych dla różnych epok. Można popełnić świetne studium historii gospodarczej, porównując wolnorynkowy triumf marki Coco oraz mastodonci wdzięk (ale i moc) sowieckich branż konsumpcyjnych: krawieckiej i mydlarskiej. Można by napisać to wszystko – choć trudno zmieścić takie wywody na niespełna 300 stronach obficie ilustrowanej książki, ze zdumiewająco w dodatku hojnym odstępem między wersami, kojarzącym nam się bardziej z lekką powieścią obyczajową niż esejem czy monografią. 

Co więcej, Karl Schlögel postanowił spróbować wszystkich wyżej wspomnianych formuł i jeszcze pół tuzina innych – tyle, że żadnej z nich konsekwentnie. Znajdujemy więc w „Zapachu imperium” akapity o paryskich elitach lat 30. (nie umywające się, niestety, do prac tak znakomitych jak „Paryż 1938” Piotra Szaroty czy „Lewego brzegu” Herberta Lottmana) i o kolaboracji Coco z nazistami, próby „wypominek olfaktorycznych” samego autora czy cytowanego przezeń historyka rosyjskiego perfumiarstwa Konstantego Wierigina (obu zabrakło, niestety, talentów Vladimira Nabokova czy Marcela Prousta). Sympatyczne, choć wyrywkowe, quasi-reporterskie spostrzeżenia Schlögla z Rosji epoki pierestrojki i lat 90. (tu jednak nie dotrzymałby pola zapiskom Hugo-Badera czy Stasiuka) oraz – rozczarowujące chyba najbardziej – usiłowania wskazania jakiejś głębszej, ukrytej prawdy o paralelizmie i odmienności dwóch potęg, nazistowskiej i komunistycznej. Czasem Schlögel odwołuje się w tym celu do świetnej „historii założycielskiej” dwóch flakonów perfum, przywołując ją po raz drugi, trzeci i piąty – czasem sięga po paralelizmy znane od dawna, w rodzaju dwóch najbardziej imponujących pawilonów na Wystawie Światowej 1937 roku, wzniesionych przez Trzecią Rzeszę i ZSRS. Każdorazowo jednak w usiłowaniach tych dostrzegałem rodzaj mistagogii, stosowniejszej w eseju niż w pracy naukowej (choć i tam nie do końca na miejscu) – czyli poprowadzenia czytelnika na próg sugerowanej przez autora mrocznej tajemnicy, którą należy samemu odkryć.

Być może – to już recenzencka archeologia spekulatywna – „Zapach imperiów” jest czymś w rodzaju bajaderki, „produktem ubocznym” sklejonym z pozostałości po poważniejszych pracach? A może – spełnieniem zaciągniętego przed wydawcą obligu? Za tym ostatnim przemawiałyby nie tylko nużące czasem powtórzenia (życiorysu Auguste Michela, przebiegu kariery zawodowej Żemczużyny, zmiennej popularności „Czerwonej Moskwy”, lekceważonej w latach 70., odnowionej w dwadzieścia lat później), lecz i zaskakujące nieścisłości. W „Bagatelles pour un massacre” Celine, owszem, przywoływał również swoje obserwacje z podróży do ZSRS, nie jest to jednak w żadnym razie główny temat tego okrutnego i żrącego pamfletu. Zważywszy, że Chiwa od 1873 cieszyła się tylko nominalną autonomią w granicach Imperium Rosyjskiego, trudno wymieniać ją jako jedną z zagranicznych destynacji eksportowych powstałej w roku 1900 perfumiarni Köhlera. Ryzykowne jest pisanie o Poli Mołotowej-Żemczużynie jako „postaci zupełnie nieznanej” przez historyka, który powinien znać zarówno szkic o niej Żoresa Miedwiediewa, jak prace Radzinskiego; i tak dalej.

Renomowany wydawca, jakim jest oficyna słowo/obraz terytoria miał szanse skorygować te uchybienia, szczególnie zapewniwszy sobie, jak dowiadujemy się z kolofonu, konsultacje merytoryczną, lecz i nie pożałowawszy środków na świetną okładkę projektu Joanny Kwiatkowskiej (mięsisty karton, wypukły druk i szokujące, lecz elektryzujące zestawienie wściekłego różu i rewolucyjnej czerwieni; „Zapach imperiów” będzie przyciągał wzrok w każdej witrynie, w której się znajdzie!). Zamiast tego jednak nie pożałowano błędów innego rodzaju. Czytelnicy ciekawi dziejów kultury rosyjskiej nie muszą być co prawda specjalistami w zakresie chemii organicznej, towarzyszące jednak akapitom o nowoczesnym perfumiarstwie objaśnienie „alkohol przechodzi w kwas podczas utleniania, to jest pod wpływem tlenu” stawia jednak chyba zbyt wiele kropek nad i – i domaga się redakcji lub wykreślenia. Kłopot zresztą nie tylko z chemią organiczną: zamiast oczywistego, mającego prawo obywatelstwa w słowniku historyków sztuki terminu „krakelura” w książce wspomina się o „pęknięciach (craquelé)”. Inna rzecz, że w tym wypadku pomylił się chyba nie tylko tłumacz, lecz i Schlögel: reprodukowany flakonik (projektu Kazimierza Malewicza!) wydaje się pokryty nie tyle krakelurą, co siatką odlanych w szkle płytkich szczelin.

Zabrakło również redakcji przy objaśnieniach dotyczących terminologii sowieckiej: podczas, gdy szczodrze objaśniane są takie rosyjskie nazwy własne jak „Swoboda” (Wolność) czy „Czołg” (Tank) – inna rzecz, że w niekonsekwentnym szyku: raz pojawia się najpierw termin rosyjski, raz polski – pozostawiono bez komentarza zdanie „…zakład przekształcony w fabrykę «goznaków», to jest radzieckich banknotów”. Istnieje spore ryzyko, że termin „goznak” uznany zostanie przez polskich czytelników za imię własne dyrektora wytwórni papierów wartościowych – może Udmurta lub Karakałpatę? – gdy tymczasem chodzi o typowy sowiecki sylabowiec: „goznaki” to nic innego jak gosudarstwiennyje znaki, czyli właśnie państwowe druki, odznaczenia i monety.

Co tam jednak poczciwe goznaki! Dramat zaczyna się przy transliteracji i zapisie rosyjskich nazw i nazwisk, zapisie zdradzającym poważne deficyty kompetencyjne. Kijowska fabryka perfumeryjna „Ałyje parusa” została zapisana w książce z niemiecka jako „Alje Parusa”: można nie znać lepko-jaśminowych perfum z sowieckiej Ukrainy, ale nie słyszeć o należącej do klasyki rosyjskiego Srebrnego Wieku powieści Aleksandra Grina pod tym samym tytułem (przełożonej zresztą na polski jako „Szkarłatne żagle”)? Biochemik i geriatra Aleksandr Bogomolec zapisany został (jak rozumiem, również za niemieckim oryginałem książki) jako „Bogomoletz”; co ciekawe, tylko w treści „Zapachu imperiów”, na podpisie pod zdjęciem i w indeksie nazwisk widnieje już jako Bogomolec.

Jednak prawdziwy koszmar zostawiam na koniec. W rozdziale, traktującym o promieniowaniu wzorów kulturowych i fascynacji, jaką nawet za żelazną kurtyną budził w Rosji Paryż, wspomniany został niezapomniany występ w teatrze Varietes dobranej ekipy monsieur Wolanda. I mimo, że tłumacz korzystał w trakcie pracy nad przekładem Schlögla z kanonicznej wersji polskiej „Mistrza i Małgorzaty”, w tłumaczeniu Witolda Dąbrowskiego i Ireny Lewandowskiej (dłuższe fragmenty powieści przytoczone są z wydania polskiego z 1969, co zaznaczono w przypisach), zapowiadający występ maga, Fagota i kocura konferansjer został opisany w „Zapachu imperiów” jako „Georges Bengalski”.

Georges zamiast Żorża!! Przeoczony nie tylko przez tłumacza, lecz i przez konsultantkę merytoryczną, redaktorkę i korektorkę! Przyznam, że był to jedyny moment, gdy książka Karla Schlögla, zamiast świeżym papierem (kiedy ktoś stworzy perfumy o tej nucie?) zapachniała mi przez chwilę wodą toaletową „Priwiet Czeluskincam” (nb. zapisaną w książce jako „Priwiet Czeluskinam”).

Wojciech Stanisławski

Zapach imperiow

Karl Schlögel, „Zapach imperiów. Chanel No 5 i Czerwona Moskwa”, tłum. Tomasz Ososiński, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2024

 

Recenzje Wojciecha Stanisławskiego w ramach cyklu „Czytelnia publiczna” ukazują się co dwa tygodnie.

➤ Przeczytaj wcześniejsze 

 

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

05 znak uproszczony kolor biale tlo RGB 01

 

 

 


Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!

Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.