Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Magdalena Bajer: Żal schowany głęboko

Magdalena Bajer: Żal schowany głęboko

Teraz, kiedy mamy w Europie sytuację nierównie bardziej skomplikowaną, a u siebie owe niepokojące echa, tamta lekcja staje się aktualną przestrogą – przeczytaj w „Teologii Politycznej Co Tydzień”: „Polskie rewolucje. Marzec '68” osobiste wspomnienie Magdaleny Bajer minionych wydarzeń

Pierwszego marca 1968 roku zaczęłam pracę w Naczelnej Redakcji Oświatowej Polskiego Radia,przeniósłszy się z Wrocławia (i z tamtejszej rozgłośni) do Warszawy. Tutejszych kolegów znałam ze współpracy, która była w rozgłośni regionalnej miarą naszych dziennikarskich osiągnięć. Nową osobą był, współpracujący blisko z zespołem popularyzatorów techniki, Wilhelm Dichter, wówczas asystent na Politechnice Warszawskiej. Zaprzyjaźniony z kierownikiem redakcji cieszył się uznaniem jako autor słuchowisk i  innych audycji popularnonaukowych, obficie zasilających program. Irytowało mnie czasem (myślę, że innych też) ciągłe i kategoryczne stawianie „Wilka” za wzór  wszystkiego wszystkim. On sam się nie pysznił ani nie wywyższał.

Ósmego marca wybrałam się z radia na Mokotowie, żeby dokonać formalnego przeniesienia z wrocławskiego do warszawskiego oddziału SDP. Autobus zatrzymał się na początku Nowego Światu, bo przejeżdżały tamtędy, blokując ulicę, samochody milicyjne na uniwersytet, gdzie miały spacyfikować wiec studentów – pierwsze i centralne z wydarzeń marcowych. Robiło to na mnie wrażenie zaskakujące i w pierwszej chwili wydawało się nierealne, przywykłym do PRL-owskiej narzuconej i utrzymywanej stabilności. Chwilę później poczułam pierwszy raz zapach gazu łzawiącego, który w tych okolicach unosił się jeszcze parę dni.

Parę dni jeszcze, może paręnaście, przychodził do redakcji Wilhelm Dichter, na antenę poszły  jego przygotowane wcześniej audycje – pod pseudonimem. Stracił pracę  na politechnice, środki do życia  i niedługo wyjechał do Ameryki.

Pół wieku temu nikomu z nas nie przychodziło do głowy, że można by odejść z radia czy z gazety, porzucić pracę, gdy z umiłowanej stała się niemożliwa do wykonywania

To, że pracowałam w redakcji oświatowej (trafiłam do niej we Wrocławiu wbrew swojej chęci, ponieważ akurat było miejsce, a w Warszawie znalazłam się tam niejako automatycznie) okazało się w marcu '68 i jeszcze długo później, szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Myśl, że mogłam trafić do jakiejś redakcji informacyjnej, na samo wspomnienie, budzi lęk. Trzeba powiedzieć, że pół wieku temu nikomu z nas (młodych wówczas dziennikarzy, o których mogę mówić) nie przychodziło do głowy, że można by odejść z radia czy z gazety, porzucić pracę, gdy z umiłowanej stała się niemożliwa do wykonywania. W stanie wojennym zrobiłam to – i wielu moich kolegów – jak rzecz oczywistą, bez dłuższych deliberacji i (co może zastanawiające) bez dużego żalu.

Wracając do tamtych dni... pojawiło się w redakcji oświatowej kłopotliwe zadanie: prezentowania „marcowych docentów” , tj. pracowników uczelni, którym bez progu habilitacyjnego władze nadawały stopień docenta, za rzeczywiste albo spodziewane zasługi dla państwa socjalistycznego, to znaczy dla partii/ Nie pamiętam jakichś bolesnych dylematów z tym związanych, głównie dlatego, że ci „marcowi docenci” nie kwapili się do występowania w radiu, zdając sobie sprawę z niesławy, jaka ich okryła. Wielu robiło później normalną habilitację.

Tamta rozmowa pozostawiła mi wrażenie wzorcowej postawy człowieka, który umie się powstrzymać od sądzenia bliźnich

W połowie roku 1969 przyjechała z Wrocławia szkolna koleżanka, moja i mojego męża, Anna zwana Niuśką, inżynier lądowy, mająca już wtedy znaczne osiągnięcia zawodowe. Przez telefon nie powiedziała, że spędzi ostatni dzień w Polsce, spytała tylko czy ją przenocujemy.

Rozmawialiśmy prawie całą noc – najpierw wspominając szkolne czasy, kiedy to Niuśka, świetna matematyczka douczała tych, co chcieli się nauczyć matematyki, a leniwym dawała odpisać zdania, choć w duszy była temu przeciwna. Szybko jednak nocna rozmowa zeszła na rzeczy współczesne. Usłyszeliśmy zapewnienie, że ani w szkole ani w czasie studiów, ani potem w pracy, nasza koleżanka nie doznała przykrości z powodu żydowskiego pochodzenia (uratowała się z rodzicami w ZSRR). Zawsze jednak odmawiano jej paszportu, a miała zaproszenia od dalszej rodziny mieszkającej w Palestynie, ponadto chciała zwiedzać świat.

Tamta rozmowa pozostawiła mi wrażenie wzorcowej, jak dziś sądzę, postawy człowieka, który umie się powstrzymać od sądzenia bliźnich, a nieunikniony żal chowa poza ocenę samego siebie i ponad zaznaną goryczą wyznacza sobie powinności.

Niuśka ułożyła sobie życie w Szwecji – wyszła za maż, znalazła pracę w swoim zawodzie, i osiągnęła dobrą pozycję, fotografowała amatorsko, co było od dawna jej hobby, sprowadziła z Polski matkę, zapewniając jej dobrą starość, no i jeździła po świecie, zimą zawsze na narty w wybrane góry. Bardzo często zapraszała do siebie dawne koleżanki (żałuję, że z tego nie skorzystałam), zwiedzała z nimi Skandynawię, a w stanie wojennym obsyłała paczkami każdego, o kim wiedziała albo przypuszczała, że ma bytowe kłopoty.

W wolnej Polsce znów poprosiła o nocleg, bo musiała pochodzić po urzędach, żeby odzyskać odebrane w '68 roku polskie obywatelstwo, na czym bardzo jej zależało. Towarzyszyłam w tym i widziałam głęboką radość, gdy sprawa była załatwiona. Po paru latach Niuśka zaoferowała mi – w razie potrzeby – noclegi we Wrocławiu, gdzie kupiła kawalerkę, żeby mieć „metę” w czasie częstych przyjazdów. Miałam jeszcze wrocławski dom mamy i byłam u Niuśki tylko na obiedzie.

Anna Sommer była jedyną Żydówką w naszej klasie. Uświadomiłam to sobie, kiedy ją żegnaliśmy na Dworcu Gdańskim

Dopiero długo po naszych szkolnych czasach poznałam jej wielką ambicję, jaką było odnalezienie wszystkich kolegów z klasy maturalnej i urządzenie spotkania. Udało się prawie w pełni, ale nie to jest ważne ilu z nas jeszcze żyje, ilu się wzajemnie pamięta. Słuchając nieraz o jej upartych poszukiwaniach adresów, wiadomości o stanie zdrowia – o życiowych losach każdego  (było nas w klasie około czterdziestki), pomagając Niuśce w kompletowaniu tego „dziennika klasowego” ex post, myślałam o tym, jak silne są więzi młodzieńczych przyjaźni, a nawet mniej niż przyjaźni, lecz wspólnych przeżyć w okresie, kiedy zakorzeniamy się wśród ludzi, kiedy zaczynamy rozumieć, co dostajemy od innych i co powinniśmy dawać.

Anna Sommer była jedyną Żydówką w naszej klasie. Uświadomiłam to sobie, kiedy ją żegnaliśmy na Dworcu Gdańskim. Okazała się osobą świadczącą dobro innym w wyjątkowym stopniu – po części za sprawą okoliczności historycznych, które uruchomiły jej przyrodzone przymioty. Wśród tych ostatnich jest ważna cecha do naśladowania: zdolność przedkładania empatii ponad urazy, cieszenia się życiem z innymi, którym się tę radość pomnaża. Nie za duże to słowa w pięćdziesiąt lat od momentu, gdy los był dopiero próbą.

Wilhelma Dichtera  nie zobaczyłam po rozstaniu w redakcji oświatowej. W '68 roku wyjechał i zamieszkał w okolicach Bostonu, pracując jako informatyk. W roku 1996 opublikował w „Znaku” powieść Koń pana Boga, która jest autobiografią, opisem przejść, także tych marcowych, żydowskiego chłopca. Uzyskała nominację do nagrody Nike, a wydana trzy lata później Szkoła bezbożników, również powieść wspomnieniowa, otrzymała tę nagrodę. Ostatnia książka Dichtera Lekcja angielskiego, jak obie poprzednie wydana przez „Znak”, ukazała się w roku 2010.

*

Pół wieku po tamtym marcu wróciły echem nastroje obawy, rezerwy, nieprzyjaznego dystansu wobec innych niż... kto? Anna Sommer i Wilhelm Dichter, i tysiące tych, którzy wyemigrowali wtedy, byli Polakami. Udało się ówczesnym politykom napiętnować ich mianem obcych, fałszywie oskarżyć o winy niepopełnione. Teraz, kiedy mamy w Europie sytuację nierównie bardziej skomplikowaną, a u siebie owe niepokojące echa, tamta lekcja staje się aktualną przestrogą.

Fot. archiwum IPN

***

Możemy rozwijać działania Teologii Politycznej jedynie dzięki Państwa hojności. Prosimy o darowizny: Fundacja Świętego Mikołaja, numer konta: 64 2130 0004 2001 0299 9993 0001  z dopiskiem: „tygodnik TP”


Jeżeli podobał się Państwu ten artykuł?

Proszę pamiętać, że Teologia Polityczna jest inicjatywą finansowaną przez jej czytelników i sympatyków. Jeśli chcą Państwo wspierać codzienne funkcjonowanie redakcji „Teologii Politycznej Co Tydzień”, nasze spotkania, wydarzenia i projekty, prosimy o włączenie się w ZBIÓRKĘ.

Każda darowizna to nie tylko ważna pomoc w naszych wyzwaniach, ale również bezcenny wyraz wsparcia dla tego co robimy. Czy możemy liczyć na Państwa pomoc?

Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.