Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Karol Samsel: „‬Alchemia słowa”. Studium wielkości tekstu

Karol Samsel: „‬Alchemia słowa”. Studium wielkości tekstu

Dla pełnego zrozumienia „Alchemii słowa” trzeba niewinności samouka, to niejako – pewien złoty punkt polskiej literatury, gdzie „szybująca erudycja” łączy się z „górującą” niewinnością wysłowienia – pisze Karol Samsel w „Teologii Politycznej Co Tydzień”: „Parandowski. Pan od Hellady”.

Mam do Jana Parandowskiego stosunek głęboko osobisty. Jego Alchemia słowa pozostaje dla mnie wzorem autotematycznej bezpośredniości, pamiętam o niej właściwie za każdym razem, kiedy piszę sam – w podobnie autotematycznym duchu, czy jest to poemat Autodafe, fikcja w rodzaju powieści Prima czy właśnie powstający dziennik, pt. Praktyki… Właściwie, wcale nie jest łatwo przekonać zwykłego czytelnika do niesamowitości rzeczy rozgrywających się na kartach Alchemii, bowiem – być może – powie krótko, ucinając: bezpośredniość? Ależ mam ją u Konwickiego: w Kalendarzu i klepsydrze albo we Wschodach i zachodach księżyca, mam ją w Robakach Nowakowskiego. Tam, gdzie Konwicki oraz Nowakowski uprawiają swoją zniewalającą korsarkę – bo ich eksperyment jest korsarką – Parandowski przetacza się z godnością i po conradowsku po otwartych wodach tematu i jest to prawdziwa liturgia niespieszności – erudycyjny autotematyzm i cały majestat związanej z tym autotematyzmem hermetycznej subtelności. Jest to hermetyzm, ale czytany najlżej, jak tylko można sobie wyobrazić – jakby spryskać ludzką myśl i intelekt mgiełką treści i zostawić samo najlżejsze sedno – nic poza wyciszonym onus probandi. Niesamowite pisarstwo. Wzorzec lekkości, ale i autentyczności i bezpośredniości polskiego stylu autotematycznego… Dla mnie on zaczyna się dopiero od Alchemii słowa.

Jako wzorzec prostoty stylistycznej (bo Parandowski jest w swojej formalności po prostu wiarygodny, uczciwy, nieretoryczny oraz nierezonerski) Alchemia słowa jest idealną pozycją na warsztaty literackie, co miałem okazję weryfikować wielokrotnie – w różnych okolicznościach i przed odmiennym audytorium. Dla mnie to przykład nieśmiertelnika, zakurzonego tekstu od dawna będącego pod strzechami, takiego może, o którym tak zwane strzechy zapomniały już nieco, niemniej jednak nieśmiertelnika, bo w ogóle niepoddanego upływowi czasu, niestarzejącego się. Parandowski, innymi słowy, stworzył mój wzorzec narracji uniwersalnej i mówiąc już po linii moich najskrytszych pragnień – chciałbym takiej właśnie Księgi, to znaczy takich najważniejszych poznawczych doświadczeń, jakich może dostarczyć mi tekst. Potrzeba zgrabnego bon motu? Ależ proszę bardzo, przy Parandowskim zawsze – chciałbym Biblii napisanej przez Parandowskiego i chciałbym wielkiej powieści postmodernistycznej (zawsze żyłem nadzieją na tę formę) napisanej przez Parandowskiego. Ściślej, chodzi mi o Alchemię słowa, ten tekst jest dla mnie tym, czym nie stała się z racji czasowych i intelektualnych dystansów – Rzecz o wolności słowa Norwida. To zresztą jest pasjonujący temat: Parandowski – Norwid. Wymagałby ogromnej ostrożności (czy może – pietyzmu) w opracowaniu. Czasy, w których wyobrażenie sobie na półkach księgarskich z całkowitą swobodą książki takiej, jak „Parandowski – Norwid”, z pewnością należałyby do jednych z najlepszych czasów do ewentualnego przebycia na tej niezbyt literackiej planecie (mam ochotę zakrzyknąć przy pomocy hiperperyfrazy: „Jan Parandowski, ludzka możliwość literatury polskiej", bo tym mi się właśnie zdaje autor Nieba w płomieniach, ludzką uliczką, nieoczekiwanie odchodzącą z mitologicznego labiryntu historii… przerwą w strukturze do wypełnienia na cud).

„Vade-mecum bibliofilów”, jak głosi najnowsze, kontrowersyjne dla mnie, wydanie Alchemii słowa z 2020 roku? Raczej – arcydzieło bibliofilii. Na to chętnie bym przystał, dodając może jeszcze do tego: książek bibliofili nie powinni czytać bibliofobi, tych dwóch bibliotek – bibliofilskiej i bibliofobicznej – nie da się ze sobą uzgodnić, poza tym życzę bibliofobom podobnego arcydzieła bibliofobii, co to nasze. Zresztą, arcydzieła bibliofobii nigdy nie będą książkami, na których poznamy się my, bibliofile – i raczej nieuchronne jest nasze traktowanie ich, być może, niesprawiedliwie, za to bardzo od siebie: jako mamidła i monidła – nic więcej… „Bite dziesięć dni torturowania się piłą”, narzeka Jacek Dehnel w swoim tekście Przeciw Parandowskiemu w wydaniu z 2020 roku[1]… Trochę szkoda tej afektacyjnej energii: dla mnie, dla przykładu, liczy się tylko literatura, która stawia mi opór (byłbym więc zachwycony takim oporem udzielonym mi przez samego mistrza Jana – Parandowskiego – i raz jeszcze powtórzę, ktoś, kto kiedyś napisze wielką postpowieść w inspiracji lekkością autotematycznych esejów Parandowskiego, wygra sprawę o Polskę – przynajmniej tę literacką).

By nieco Dehnela uświadomić (ale nie ukrywam tu Schadenfreude, również nieco przestraszyć, „przestraszyć” jego próżność, jeżeli można tak powiedzieć), weźmy proszę do ręki książkę Jakuba Zdzisława Lichańskiego z 1986 roku, Wtajemniczenia i refleksje. Szkic monograficzny o Janie Parandowskim. Alchemii słowa poświęcone zostało w tomie jakieś piętnaście stron, zaś pierwszą z rzeczy, do których przystępuje w swoim studium Jakub Lichański, jest rozwianie (ewentualnych) wątpliwości co do legitymacji rozważań, których artykulację, ale modernizację zaprezentował autor Nieba w płomieniach. Kim jest pisarz, zapytać należałoby, zdaniem Lichańskiego? Praktykiem, to znaczy – retorem, nawet jeżeli pozostaje tylko „retorem wewnętrznym”, „retorem samego siebie”… Retoryka to mądrość praktyczna, w odróżnieniu od poetyki – sztuka wytwarzania więc nie utworów, lecz – jak mądrze to ujmuje Lichański, mądrze, bo hermeneutycznie – „językowych dzieł sztuki”. Użyłem określenia „hermeneutycznie” nie przypadkiem, bo Lichański rozdział poświęcony Alchemii słowa otwiera właśnie cytatem z Hermeneutyki Gadamera. Co to nam mówi? Że usiłował czytać Parandowskiego hermeneutycznie, mało tego jeszcze – że usiłował ustalić hermeneutyczną szkołę czytania Alchemii słowa. I na koniec najważniejsze: że prymitywny atak Dehnela na Alchemię słowa (naprawdę, czy aż do tego stopnia postradaliśmy zmysły, ażeby uważać, że arcydzieło można atakować jakkolwiek bądź?) – powtórzę, ten właśnie prymitywny atak – nie jest niczym więcej niżeli jedynie – żerowaniem na hermeneutycznej ignorancji Polaków: bo tak właśnie jest, największymi europejskimi wrogami hermeneutyki jako procedury myślowej, konstrukcji intelektualno-interpretacyjnej, są… Polacy. A więc Parandowski – zawsze już pozostanie wrogiem jakiejś grupy Polaków? Czemu z polskiej lekcji eseju, przecież znakomitej, nie potrafiliśmy wyciągnąć wniosków filozoficznych, a zatem: co do sposobów uprawiania hermeneutyki? Hertz, Giedroyć, Parandowski, a także Stempowski, a nawet Gombrowicz i Dziennik – i nic? Żadnego wniosku inspiracyjnego?

Wyliczmy więc może, z czym walczy Dehnel – przynajmniej dla porządku. Przede wszystkim z Gorgiaszem Platona, Eutydemem Platona, O mówcy Cycerona, z wszystkimi odkryciami i olśnieniami, ostrożnie sugerującymi od czasów Rzymian, że za retorem musi skrywać się ukonkretniona postawa moralna, w o wiele większym stopniu niż za poetą, czy (mówiąc językiem współczesnym) poetologiem. To w grubym uproszczeniu stwierdzenie również o tym, co bardziej umoralnia – przeczytanie Poetyki Arystotelesa czy – O mówcy Cycerona. Oczywiście, że tego drugiego. Współczesnemu naukowcowi, którego chciałbym nauczyć etyki wiedzy, podsunąłbym do czytania właśnie O mówcy, a nie Poetykę. Czemu? Bowiem moralność jest tam, gdzie hermeneutyka. A hermeneutyka aż wylewa się z kart O mówcy. Ten sam nadmiar dane jest nam obserwować, mocą cudu jakiegoś rozmnożenia, w Alchemii słowa. To odwieczna opozycja. Myślę, że można by ją sprowadzić do opozycji samouctwa (Cyceron) i „akademizmu” (Arystoteles). W jednym z ostatnich wywiadów – o Yeatsie – zadałem pytanie, czy Yeats był samoukiem, czym sprawiłem u swego rozmówcy wrażenie, jakbym go spoliczkował. Jakże nieadekwatne, moim zdaniem. W „akademizmie” przecież cała wiedza ma charakter aspiracyjny i trzeba by tutaj oddzielnej refleksji, żeby w ogóle rozważyć, czy cała ta aspiracyjność nie toksykuje, nie intoksykuje – jej przedmiotu (wszakże studiujemy dla przedmiotu wiedzy, nie dla wiedzy, prawda? Mam przynajmniej taką, właśnie, nadzieję). Gdy mowa o samouctwie, mowa o cnocie, bezinteresownym lub przynajmniej kierunkowanym częściową bezinteresownością – doświadczeniu wiedzy. Dla pełnego zrozumienia Alchemii słowa trzeba właśnie tej niewinności samouka, to niejako – pewien złoty punkt polskiej literatury, gdzie „szybująca erudycja” łączy się z – nie mniej, przecież – „górującą” niewinnością wysłowienia. Nieporozumieniem jest traktować całe to pojęcie, związane z nim struktury, asocjacje, denotacje, narracje, pejoratywnie w epoce, w której otwarcie mówimy o konieczności dynamicznej uprawy antropologii wiedzy, więcej, właściwie – już uprawiamy…

Ażeby raz jeszcze uzmysłowić, z czym Dehnel walczy, przywołam Lichańskiego w najmocniejszej chyba pochwale Alchemii, jaką znam: „Sądzę, że Alchemia słowa ma dla nas taką wartość, jaką dla Rzymian miał Cyceroński dialog O mówcy. To sąd subiektywny – jednakże w swej subiektywności zarówno indywidualny, jak i wspólnotowy („sądzę”, „dla nas”)". Także to, oczywiście, można spostponować. Po co Polsce polski Cyceron, skoro nie chcemy tu także polskiego Gadamera, polskiego Ricoeura: Cycerona tym bardziej warto w podobnej sytuacji przegnać z państwa. „Opisy warsztatu pisarskiego spotykamy w czasach współczesnych”, „wystarczy wspomnieć nazwiska takich autorów, jak Bars, Broch, Eliot, Emrich, Mann, Musil czy Valéry” – to może ich też się pozbywamy? A zdania takie, jak „Umiejętność posługiwania się słowem musi poprzedzać wiedzę o rzemiośle pisarskim – dlatego [też] dopiero po poznaniu »alchemii słowa« możemy podnieść »siódmą zasłonę« literatury” [2], uznajemy za nawiedzoną, bibliofilską bzdurę? Dla mnie – to boleśnie widoma odpowiedź na to, dlaczego w Polsce nie powstają dzieła na miarę Umberto Eco – chciałoby chyba powiedzieć najbrutalniej, jak tylko się da – „Macie Jacka Dehnela, więc po co wam Umberto Eco?”. Tylko, że Jacek Dehnel, względem Umberto Eco, jest w najlepszym razie sofistą wobec Sokratesa, ale jak wiemy doskonale z Eutydema (wiemy?), Sokrates może z sofistami przegrywać: pusta obracająca się myśl łatwo wygrywa z rzemiosłem, o tym też opowiada Alchemia słowa… Pora kończyć. Otwieram zatem Luźne kartki i właśnie Dehnelowi, a przynajmniej – razem z Dehnelem – postanawiam zadedykować / odczytać wpis z Paryża z grudnia 1946 roku:

Ci, którzy w swych fantastycznych opowieściach komponują obraz przyszłości, są nieznośni w natrząsaniu z naszych czasów. Znalazłszy sobie wygodną i bezpłatną lożę w epoce prawnuków patrzą na nasze dzieje z lekceważeniem, na jakie nie pozwalał sobie Guliwer wobec liliputów. Najpospolitsze jednak banały otrzymują pewną świeżość, a może tylko szminkę w tym egzotycznym przebraniu [3].

Bo tak właśnie odczytuję słowa Dehnela: jako oświeconego człowieka przyszłości. Nawet na Cycerona spoglądałby Dehnel jak młody, niedoświadczony etnograf na „świeżo odkrytego dzikusa”. Ależ by go to zdziwiło, gdyby ten Cyceron, ten sam dziki Cyceron, w chwili tej samej dokładnie, napisał dla niego – Imię róży

*

Wyobrażam sobie świat, w którym to Jan Parandowski pisze Imię róży. Przecież niewykluczone, że potrzebowałby do tego nieco innego temperamentu, takiego Parnickiego, powiedzmy, ale miał przy tym wszystkim jednak coś, na czym Parnickiemu całkowicie zbywało: swadę, lecz swadę pomieszaną z miłością, nie z ironią, jak przeważnie. Tak, bodajże, można by powiedzieć. Alchemia słowa właśnie dlatego jest wielką apologią – no właśnie: samouctwa, bo kim innym są bibliofile, jak nie samoukami? To oni bowiem, nie akademicy reperentują phronesis, mądrość praktyczną, która interesuje mnie najbardziej: należy być właśnie kimś takim: poeta phronesus, nie poeta doctus. Są, po prostu, wyjątkowi. Im również bliżej do Sokratesa, tak jak akademikom, cokolwiek by o sobie nie powiedzieli, bliżej do sofistów. Czy istnieje lepsze możliwe zakończenie tego tekstu aniżeli anegdota od Ireny Parandowskiej na temat sukcesu Alchemii słowa na czarnym rynku książki? Niemal natychmiast została doceniona przez erystów, i to nie byle jakich, bo nie teoretyków, ale erystów-praktyków. Parandowska podkreśla z dumą:

Książką interesowali się bardzo prawnicy, być może dla licznych cytatów, którymi mogli się posłużyć w wielu wypadkach. Kiedyś nasz znajomy, mecenas Karniol, zapytał mnie, czy nie wiem, gdzie można dostać czajnik aluminiowy. Był to, jak mówił, dla niego bardzo ważny sprawunek; w zamian za to od swojej znajomej zdobędzie upragnioną Alchemię [4].

Sprawdziłem to nazwisko, wierząc, że zapewni mi istotną puentę. Czy nie chodzi o słynnego warszawskiego adwokata Maurycego Karniola, uczestnika obrony Lwowa, bitwy warszawskiej, legionistę Piłsudskiego, następnie krytyka obozu sanacyjnego, szwedzkiego attaché kulturalnego, który w 1947 roku wrócił ze Sztokholmu do Warszawy [5]? Być może Alchemia słowa winna powrócić na wydziały prawa w ramach humanistyki literackiej dla prawników? Może oni doceniliby lekturę jako powolne, propedeutyczne doświadczenie, by może wręcz nie powiedzieć: jako czasowość, nie przystępowali do tekstu pisarza jak do sensacyjnej maszyny do „kuponowania” wszelkich powierzchownych zadowoleń? Bo tym („sensacją słowa”) Alchemia słowa, rzeczywiście, nie jest. Jest głęboko propedeutyczna – natomiast my żyjemy w czasach postpropedeutycznych, tworzymy, niestety, również taką literaturę, literaturę ludzi postpropedeutycznych, postpropedeutycznych i postsofistycznych (czy jest jeszcze nadzieja, lub szansa, na powrót do pozycji wyjściowych...?).

dr hab. Karol Samsel

Przypisy:

[1] J. Dehnel, Przeciw Parandowskiemu, [w:] J. Parandowski, Alchemia słowa, Warszawa 2020, s. 299.

[2] J. Z. Lichański, „Alchemia słowa”, [w:] tegoż, Wtajemniczenia i refleksje. Szkic monograficzny o Janie Parandowskim, Łódź 1986, s. 106 i następne, 116 i następne.

[3] J. Parandowski, Luźne kartki, Wrocław 1965, s. 19-20.

[4] I. Parandowska, Alchemia słowa, [w:] tejże, Dzień Jana, Warszawa 1983, s. 119-120.

[5] A. Bąkowski, Adwokat Maurycy Karniol w świetle wspomnień i publikacji historycznych, „Palestra” 2011 nr 11-12, s. 236-240.

Fot. Janusz Sobolewski / Forum

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

05 znak uproszczony kolor biale tlo RGB 01


Wydaj z nami

Zostań Współproducentem podcastów Teologii Politycznej
Pomóż nam wyprodukować kolejne serie wartościowych podcastów o filozofii, polityce, historii i sztuce
Brakuje
Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.