Obie premiery łącznie pokazują, jak schematycznie myślą ci, którzy w obronie najbardziej bełkotliwych wykwitów tak zwanego „teatru postdramatycznego”, ich krytyków próbują opisać jako rzeczników XIX-wiecznego „teatru mieszczańskiego” – pisze Piotr Zaremba w rubryce „Teatr według Zaremby”.
Jest coś romantycznego w tym, że dwaj ludzie z Warszawy jadą do Lublina wystawiać niełatwy w odbiorze monodram w piwnicy. Wiem, że przesadzam. Ta „piwnica” to klub muzyczny w potężnym gmaszysku Centrum Spotkań Kultur. A ci ludzie z Warszawy całe lata działali w Lublinie: Artur Tyszkiewicz jako dyrektor Teatru im. Osterwy, a Przemysław Stippa jako aktor warszawskiego Teatru Narodowego, który na gościnnych występach u Tyszkiewicza znajdował satysfakcję z ważnych ról.
Kim jednocześnie jesteśmy?
Na dokładkę przedstawienie doczekało się na sam koniec odczytania listy sponsorów, wśród których był zakład Azoty Puławy, a nawet jakaś kopalnia. Wzięła je też pod swoje skrzydła telewizja publiczna i radio – jako patroni medialni. Pod koniec roku Stippa wystąpi z tym samym spektaklem w Warszawie, pokaże się więc stołecznej publice. A jednak będę się upierał przy tej aurze romantyzmu. Wyczuwałem ją po prostu.
Kiedyś nie przepadałem za monodramami. Było w nich dla mnie coś egotycznego. Wolałem historie choć odrobinę bardziej skomplikowane, oparte na wielorakości relacji między ludźmi, a nie na konieczności koncentracji na przeżyciach jednej tylko osoby. Nie zmienia to faktu, że widziałem parę monodramów, w których aktorka czy aktor wyczarowywali mi świat. „Jednocześnie” Jewgienija Griszkowca, rosyjskiego speca od sztuk jednoosobowych, coraz bardziej modnego także i w Polsce, to jeden z takich przypadków.
Facet, o którym nic nie wiemy, wędruje wzdłuż kolejowych torów i dzieli się z nami swoimi spostrzeżeniami, rozterkami, traumami. Wyczarowuje nam świat niezliczonych komplikacji. Doznajemy wrażenia, że przerasta go wiedza o tym świecie, że nauczono go myśleć o zbyt wielu rzeczach naraz: o upływie czasu, o tajemnicach ludzkiego organizmu, o roli przypadku, co staje się źródłem jego nieopisanych mąk. Nurtuje go zwłaszcza pytanie, na ile jesteśmy sobą, a na ile tylko opakowaniem dla procesów, których nie jesteśmy w stanie kontrolować.
O kruchości człowieczeństwa
Brzmi to w streszczeniu cokolwiek abstrakcyjnie, ale ogląda się świetnie. Już napisałem w pierwszej recenzji na gorąco, że chętnie podsłuchałbym jako to racjonalizują, tłumaczą na swój użytek, rozbierają na czynniki pierwsze, reżyser, specjalista od czarnych egzystencjalnych opowieści o człowieku, ze swoim ulubionym aktorem.
Facet, o którym nic nie wiemy, wędruje wzdłuż kolejowych torów i dzieli się z nami swoimi spostrzeżeniami, rozterkami, traumami (...) Nurtuje go zwłaszcza pytanie, na ile jesteśmy sobą, a na ile tylko opakowaniem dla procesów, których nie jesteśmy w stanie kontrolować.
Jest w tym coś jeszcze. Stippa gra w zasadzie zwykłego faceta, nawet jeśli trawionego narastającym szaleństwem. Szaleństwem pochodzącym jakby nie od niego, a z owej bezkresnej przestrzeni przecinanej falami radiowymi, o której tyle mówi. Ale blisko końca następuje moment szczególny.
W tekście bohater udaje piosenkarza. W inscenizacji słyszymy „Cold Song” Henry’ego Purcella wykonaną przez sławnego Klausa Nomi. Otóż i Nomi śpiewający tę pieśń, i Stippa słuchający tej pieśni tuż przy publiczności, stają się nagle dla mnie symbolami kruchości człowieka. Zawsze czułem dreszcz na plecach oglądając smutnych Pierrotów. W ich smutku jest smutek świata całego.
Aktor musi przez godzinę pamiętać, że gra na dwie strony, bo ma po swoich obu stronach publiczność. I radzi sobie z tym bezbłędnie. Stippa ulega nieustannych transformacjom pozostając taki sam. To umiejętność najlepszych. Ale za ten moment, kiedy się (a właściwie swoją postać) naprawdę odsłania, należą mu się wszelkie nagrody. I to on sam, przy całym uznaniu dla inwencji reżysera, wybrał ten właśnie muzyczny utwór.
Koniec jest bardziej dramatyczny niż w oryginale, co owa pieśń zresztą zapowiada. Niczego się nie dowiemy o bohaterze, jest everymanem, jak średniowieczny podróżnik przez czas i przestrzeń. Ma mocne wsparcie oszczędnej scenografii Aleksandry Gąsior, muzyki Jacka Grudnia, teatralnych efektów, dźwiękowych i wizualnych. Ale ostatecznie staje przed nami sam, kruchy, prawie nagi. I tak jak nie przepadam za teatralnym ekshibicjonizmem, tak jemu akurat wierzę.
„Tchnienie” z entuzjazmem
Dzień po lubelskiej premierze trafiłem na pierwsze przedstawienie „Tchnienia” brytyjskiego pisarza Duncana Macmillana, sztuki która miała swoją prapremierę zaledwie w 2011 roku. Tam lubelska piwnica. Tu mała scena na ostatnim piętrze, ale jednak stołecznego, mainstreamowego Teatru Narodowego, z mnóstwem gwiazd na widowni.
Tu też było jednak coś romantycznego – zapał Grzegorza Małeckiego, świetnego aktora, który debiutował w roli reżysera. Ten ulubieniec warszawskich elit teatralnych denerwował się i cieszył swoim dziełem równocześnie. Teatr tak podatny na zmanierowanie, nie miał w sobie tego dnia niczego z maniery. Tekst przywiozła mu z Londynu i przetłumaczyła koleżanka z liceum Anna Gujska. Tytuł oryginalny to „Lungs” – „Płuca”.
Macmillan nie ukrywa: bardziej opowiada o pokoleniu niż o konkretnej parze.
Bohater Tyszkiewicza-Stippy był postacią bez biografii. Para grana w Narodowym przez Mateusza Rusina i Justynę Kowalską ma swoje zawody, rodziny i miejsca, w których ich oboje podpatrujemy. Ale choć w „Jednocześnie” nie opowiada nam się w sumie żadnej historii, a tu mamy solidną opowiastkę o relacjach męsko-damskich, to i oni są poniekąd everymanami. Trudno nie zauważyć umowności w konstruowaniu ich przeżyć i doświadczeń. Czym dalej, tym bardziej staje się to alegoryczne. Macmillan nie ukrywa: bardziej opowiada o pokoleniu niż o konkretnej parze.
Mamy więc ciekawą opowiastkę i mamy równocześnie uogólnienie. Chwilami nawet z zacięciem satyrycznym, bo dostajemy krótki traktat o lękach i fobiach współczesnej klasy średniej, brytyjskiej, ale w jakimś stopniu i zachodniej, a może już ogólnoeuropejskiej. I to jest nawet ciekawsze od samej opowieści o uczuciach – wszak ile oglądaliśmy ostatnio dwuosobowych przedstawień o nich właśnie. Sam Małecki wciąż gra z Marią Seweryn w „Konstelacjach” Nicka Payne’a.
Tyle że w tej akurat historii jednego od drugiego nie da się oddzielić. Nieprzypadkowo para wzięta pod lupę przez Macmillana zaczyna od pytania, czy przekształcić luźny związek w rodzinę. Czy mieć dziecko. Pisarz nie stawia ostrych tez, nie bawi się w ideologię, ale dostajemy jednak studium pogubienia, niedojrzałości. Opowieść o tym, że tam gdzie były decyzje motywowane przez wieki instynktem podnosimy dziś tysiączne wątpliwości i mnożymy natrętne pytania. Choć instynkt pojawi się także.
Teatr zaskakująco ubogi
Jest to wyłożone zaskakująco zgrabnie, w czym wielka zasługa pary aktorów, którzy są wystarczająco umowni i wystarczająco sugestywni aby odgrywając konkretny dramat , byli tymi everymanami do samego końca. Pochwały wielkie – Mateusz Rusin to aktor, który już dał się poznać ważnymi rolami. Justynę Kowalską witamy w pierwszej lidze.
(...) dostajemy jednak studium pogubienia, niedojrzałości. Opowieść o tym, że tam gdzie były decyzje motywowane przez wieki instynktem podnosimy dziś tysiączne wątpliwości i mnożymy natrętne pytania
A równocześnie ta inscenizacja ma inny, szczególny wymiar. Tekst składa się ze scenek, sytuacji przelewających się jedna w drugą, przy czym zmiany miejsca i czasu, następują niemal niepostrzeżenie. Małecki doprowadził tę konwencję do ostateczności. Kazał grać aktorom kompletnie bez dekoracji – nie ma tu w ogóle scenografa. Wszystko jest umowne. Nawet kiedy bohaterowie leżą w łóżku, rozmawiają na stojąco – jak w najprostszych aktorskich etiudach. Nie mają do dyspozycji żadnych sprzętów ani rekwizytów. Inaczej niż w lubelskim monodramie w tle nie ma dźwięków, muzyki, nic. Po co muzyka, gra się na aktorach, jak na instrumentach.
Konwencja takiej surowej, samoograniczającej się inscenizacji to zarazem opowiedzenie się za teatrem, w którym jest tylko literacki tekst i aktor. Małecki tak sobie postanowił, z pełną świadomością konsekwencji. To trochę też i manifest Teatru Narodowego. Obecny na premierze dyrektor Jan Englert powiedział z zadowoleniem: „Teatr nie umarł, skoro powstają takie przedstawienia”. I nie chodzi o to, że każde zajdzie w ubóstwie oprawy tak daleko jak „Tchnienie”. Chodzi o kierunek myślenia, o wrażliwość.
Obie premiery łącznie pokazują, jak schematycznie myślą ci, którzy w obronie najbardziej bełkotliwych wykwitów tak zwanego „teatru postdramatycznego”, ich krytyków próbują opisać jako rzeczników XIX-wiecznego „teatru mieszczańskiego”. Ten rzekomy zerojedynkowy wybór oparty jest na fikcji. I „Jednocześnie” i „Tchnienie” od tamtego teatru oczywiście odeszły w bardzo wielu punktach. Co nie oznacza, że polegają na histerycznych pseudodialogach z publicznością.
Właśnie brak histerii – w scenicznych pomysłach, i w aktorskiej grze, wydaje mi się cechą obu przedstawień. „Jednocześnie” jest głębsze, bardziej metafizyczne, ostateczne. „Tchnienie” ma więcej związku z realną rzeczywistością. Mogę się tylko dołączyć do uwagi Englerta. Opowiadający o everymanach, po prostu o nas, teatr nie umarł.
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!
(ur. 1963 r.) – historyk, dziennikarz, komentator polityczny, publicysta. Były pracownik Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Od 2012 roku stały współpracownik tygodnika „Sieci”. Publikował na łamach m. in. „Życia Warszawy”, „Newsweeka”, „Nowego Państwa”, „Uważam Rze”, „Rzeczpospolitej” oraz „Dziennika Gazety Prawnej”. Autor książek Młodopolacy, Alfabet Rokity, O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich oraz Zgliszcza. Opowieści pojałtańskie.