Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Edwin Kaniuk: Pińska szlachta, teatr jednego asesora

Historia carskiego urzędnika z pasją i w majestacie prawa pociągającego za sznurki pińskich lalek – o spektaklu w Teatrze Rampa pisze dla Teologii Politycznej Edwin Kaniuk

Foto: Jakub Kamiński

Historia carskiego urzędnika z pasją i w majestacie prawa pociągającego za sznurki pińskich lalek – o spektaklu w Teatrze Rampa pisze dla Teologii Politcznej Edwin Kaniuk

 

Napisana w 1866 roku – obłożona cenzurą za życia i po śmierci autora – opublikowana dopiero w 1918 roku Pińska szlachta to utwór o kulturze, obyczajach i mentalności szlachty poleskiej, ludzi pogranicza, dawnych Kresów Rzeczypospolitej. Świata będącego niepowtarzalną, zniszczoną już mozaiką. Przestrzeni tajemniczej, bo niedostępnej dla mieszkańców zachodniej i centralnej części kraju. Przestrzeni rozerwanej między dwiema wielkimi cywilizacjami, prądami umysłowymi. Ponadto będącej przedmiotem nieustannych walk, przechodzącej z rąk do rąk, w której nic nie istnieje na stałe. I właśnie w tych realiach żyją konkretni ludzie: z jednej strony twardzi, zahartowani bytowaniem w trudnych warunkach, mądrzy własną mądrością, ale przy tym niedoskonali, porywczy, poddający się emocjom i instynktom.

 

Taka właśnie jest przestrzeń i tacy są bohaterowie Pińskiej szlachty zaadaptowanej i wyreżyserowanej przez Mikołaja Pinihina.

 

Tajemniczy autor

Idąc na Pińską szlachtę, nie wiedziałem czego mam się spodziewać. Jednak już chwilę po rozpoczęciu przedstawienia wciągnął mnie i zauroczył świat farsy Wincentego Dunin-Marcinkiewicza, doprawiony pieśniami białoruskiego opozycjonisty, Uładzimira Niaklajeua. Ale po kolei.

 

Jan Prochyra, dyrektor artystyczny teatru Rampa na Targówku, stwierdził, iż w przypadku Pińskiej szlachty każdy ma do czynienia ze swego rodzaju odkryciem, gdyż nawet osoby zajmujące się badaniem literatury miewały problem ze skojarzeniem postaci Dunin-Marcinkiewicza.

 

Chociaż o autorze sztuki nie można znaleźć zbyt wielu informacji, na szczęście w sukurs przychodzą badania Jazepa Januszkiewicz, badacza białoruskiej literatury i kultury XIX i XX wieku, konsultanta naukowego spektaklu. Jak podaje badacz, pisarz urodził się w 1808 roku, w małej wsi niedaleko Bobrujska, na terenie dzisiejszej Białorusi. Odegrał on szczególną rolę w formowaniu białoruskiej kultury. Jak pisze Jazep Januszkiewicz:

 

„Mógł on również zapisać się w polskiej literaturze, jako że swój pierwszy utwór napisał częściowo po białorusku, a częściowo po polsku. Było to libretto do opery w dwóch aktach pt. Sielanka (Wilno, 1846), w którym ziemiaństwo rozmawia po polsku, zaś wieśniacy po białorusku. (...) Ma on w swoim dorobku również białoruski przekład Pana Tadeusza, którego dwie pierwsze księgi ukazały się w Wilnie w 1859 roku. Było to pierwsze tłumaczenie tej epopei na język słowiański. Jednak obawy władz przed rozbudzeniem separatystycznych dążeń Białorusinów spowodowały, że cenzura spaliła pierwsze wydanie tłumaczenia dwóch początkowych ksiąg tego dzieła, zaś jego rękopis skonfiskowała”[1]

 

To tylko kilka ciekawych – ale i niezbędnych dla zrozumienia sztuki – informacji  na temat osoby pisarza pogranicza.

 

Pińsk bez kurtuazji

Kiedy zapalają się światła na scenie, oczom widza ukazują się trzy, prostokątne, zwisające z góry sukna. Mają one u dołu coś w rodzaju frędzli, przez co przypominają kilimy, czy też wschodnie, tzw. ręczniki. Na środkowym z płócien, zwisającym frontem do widowni namalowany został nocny pejzaż. Widać ciemny las, płynącą środkiem rzekę, a na prawym jej brzegu zdeformowany, wielki i ze strzelistymi wieżami kościół. Całość oświetla wielki księżyc. Pejzaż to prawdziwie romantyczny, wschodni i sielski. Jednak dolny płat kilimu widać, jakby został niegdyś oderwany, a teraz przyszyty wielkimi i niezgrabnymi szwami. Przez całą długość boków sceny wznoszą się dwie drewniane, wiejskie konstrukcje, coś na kształt werand, ganków lub pomostów, niedbale i chyba dość dawno temu przykrytych gontem. Z boku leży chomąto, gdzie indziej worek. Ot, pińskie, lecz jednak szlacheckie zabudowania w którym przyszło żyć ich właścicielom.

 

A jacy są oni? Ano tacy, jaki jest cały ten świat, niedoskonali i nieco groteskowi.

Grześ Ciuchaj-Lipski pała odwzajemnioną miłością do Marysi Protosawickiej. Młodzi dosłownie wiją się po scenie, wykonują nieco ekstatyczne ruchy, w pełni zdradzające pożądanie. Brak tu salonowej kurtuazji, płynnego gestu czy niedopowiedzenia. Tak zaplanował to reżyser, i tacy są wszyscy bohaterowie tego spektaklu. Niektórzy uznali to za wadę, przejaw uległości względem postmodernistycznych interpretacji utworów. Nic bardziej mylnego! Pińska szlachta to farsa, Mikołaj Pnihin doskonale wyczuł klimat utworu. Zatem gest każdej postaci jest w pełni dopowiedziany. Większość ruchów jest przerysowana, bardziej niż teatralna, może nawet komiksowa? Ale właśnie dzięki temu aktorom udało się w pełni oddać groteskę i absurd sytuacji w jakiej znalazła się szaraczkowa szlachta. Groteskowe przedstawienie szlachty widać już chociażby po jej strojach. Kiedy wkraczają na scenę, widz uśmiecha się pobłażliwie. Kroczą bowiem poważnie, są pełni dumy, nawet buty, lecz na przykład ich stroje, nie odpowiadają ich poczuciu wartości. Jeden przepasany sznurkiem, drugi ma but nie do pary i dziurawy, trzeci połatany kontusz. Chcą być rycerzami, ale nimi nie są. Poruszają się niezgrabnie, żaden nie ma kompletnego rynsztunku. Każdy niesie inny element zbroi jakby zdjętej z jednego rycerza. Ich wstąpienie na scenę przypomina rewię marzycieli, safandułów nieświadomych rzeczywistości. Zapatrzeni w siebie stanowią łakomy kąsek dla chytrego carskiego asesora, przybyłego na sąd dla rozsądzenia sporu.

 

Przyjazd Asesora

Kiedy ów Rosjanin (w tej roli znakomity aktor mińskiego teatru – Wiktar Manajeu) wkracza na scenę, rzeczywistość całkowicie się odmienia. Kancelista Pisulkin zdziera wszystkie trzy kilimy. W miejscu romantycznego pejzażu pojawia się stół kancelaryjny z wielkim, dwugłowym metalowym carskim orłem. Sam Asesor zasiada na bogato zdobionym fotelu. Choć przyjechał prostym drewnianym wozem, w całej powadze majestatu reprezentuje wszechwładny carat. Urzędnik wydaje się być zupełnie sympatyczny, dobrotliwy i chce pogodzić skłóconych ojców Grzesia i Marysi, lecz w tej postawie zawiera się imperatyw całościowego zapanowania nad rzeczywistością. Nie chodzi tu o zapędy tyrańskie, bowiem zadana chłosta nie jest ostatecznie wymierzana. Asesor bogaci się na konflikcie. Obaj ojcowie płacą karę. Płacą karę także świadkowie, gdyż widzieli, a nie zareagowali, więc są współwinni. Płacą także pozostali, którzy zajścia nie widzieli, a przecież ich obowiązkiem było widzieć, bo gdyby widzieli, mogliby zareagować – nieprawdaż, że proste? Oprócz tego trzeba zapłacić za koszty procesu. I znów płaci każdy, według tych samych reguł. Potem dochodzą koszta papieru, na którym to dla dobra szlachciców wierny Pisulkim notuje postanowienia dobrotliwego Asesora.

 

Jednak wysłannik sądu wydaje się ciągle nienasycony. Worek na opłaty wydaje się być zbyt lekki. Wtedy Asesor nakazuje wszystkim skakać. Oczywiście budzi tym poleceniem najgłębsze zdziwienie, lecz nikt nie protestuje. Władza wie, co robi. Zatem wszyscy skaczą, a wąsacz z pasją nasłuchuje brzękania kopiejek. Oczywiście nicpoń, który nie oddał wszystkich pieniędzy – jeden ze świadków – dostaje zaoczny wyrok zsyłki na Sybir.

 

Niestety pieniądze kiedyś się kończą. Asesor chwilowo wydaje się być ukontentowany pomyślnym rozwiązaniem spraw. Nakazuje pogodzić się ojcom, przyjmuje godność swata. Wszystko zatem kończy się pomyślnie dla młodych. Szlachta się jednoczy, następuje jednej z piękniejszych i bardziej żywych momentów przedstawienia. Mężczyźni wspólnie tańczą, poruszając się w uporządkowanym układzie choreograficznym. Każdy przy tym śpiewa kolejne zwrotki Czumadrychy – siódmej, a ostatniej z pieśni napisanych przez Uładzimira Niklajeua, współczesnego białoruskiego opozycjonistę. Kolejne gardła wykrzykują więc:

 

My w tej naszej okolicy

Jak carowie i caryce

Choć i z biedą, choć i z lichem,

Tańczym polkę – czumadrychę

 

Ech, czuch – czumadra,

Czumadrycha wesoła!

 

Może nie być w okolicy

Paragrafów ze stolicy.

Ale my tu kosy mamy,

To i śmierci się nie damy!

 

Ref. (...)

 

Tu pod Pińskiem – my Pińczanie,

Nie Polacy, nie Rosjanie.

A te Ruski czy Polaki

Nam do bani! Nam do...

 

Nie bez powodu nasuwają się tu skojarzenia związane z Panem Tadeuszem Adama Mickiewicza. Jedyna różnica w tym, że w utworze wieszcza zjednoczona szlachta świętuje po zażegnaniu zagrożenia. U Dunin-Marcinkiewicza zewnętrznego zagrożenia właściwie nie było. Panowie się posprzeczali i chciwy, ale przecież dobrotliwy Asesor zażegnał konflikt. Spełnił on swoją misję i szykuje się do wyjazdu. Panowie bracia stoją w kupie na środku sceny zajęci sobą. Urzędnik odciąga jednego z nich na bok, sugerując, że sąsiad nazwał go kmiotem. Ten oczywiście się obrusza i ucieka szukać gagatka o nazbyt śmiałym języku. Asesor jeszcze nie opuszcza sceny, odciąga bowiem innego szlachcica szepcząc mu do ucha, że jego szlachectwo zostało poddane pod wątpliwość przez inszego pana brata. Obrażony chce się od razu rozprawić z twórcą pomówienia. Asesor jednak każe odłożyć sprawę do swojego odjazdu, sugerując, że gdyby sami się nie rozmówili, on w swoim czasie przyjedzie na sąd. Co ciekawe, doszło do pewnego „zbiegu okoliczności”. Rozsądził bowiem przed chwilą sprawę ojców Grzesia i Marysi. Pan Iwan Ciuchaj-Lipski rzekomo nazwał Pana Cichona Protosawickiego kmiotem, za co przezwany postanowił obić pomawiającego.

 

Zbaraniała szlachta

W przeciwieństwie do historii z Pana Tadeusza najgorsze sceny dzieją się właśnie po rozwiązaniu sporu. Wszyscy szlachcice zaczynają się bić, rozdzierają na sobie ubrania. Przygasa światło i zaczyna migotać. W ogólnym rozgardiaszu po bokach sceny pojawiają się Asesor wraz z Kancelistą, podrzucają na scenę długie drągi. Mężczyźni od razu za nie chwytają i zaczynają się nimi okładać. Aktorzy poruszają się w zwolnionym tempie przy niepokojącej muzyce i świetle stroboskopów. Nagle opanowują się. Stają na środku sceny, rozebrani do bielizny. Rozchodzi się odgłos skrzypienia. Z lewej strony podnosi się fragment wspomnianej werandy-pomostu. Oczom widowni ukazuje się Kancelista, który ciągnie za sobą kancelaryjny wózek. Jednak jaka zaszła zmiana. Urzędnicy przybyli na sąd z meblami i narzędziami polowej kancelarii. Teraz na wozie spoczywa ogromna sterta, znacznie przewyższająca Kancelistę, różnego rodzaju dóbr. Widać worki, skóry, torby, sukna – wszystko solidnie przewiązane linami. Kiedy wóz okrąża zbaraniałą szlachtę, na jego tyle widać postać siedzącego z założonymi rękoma, zadumanego Asesora. Urzędnicy razem z wozem opuszczają scenę. Jest to moment przełomowy przedstawionej historii.

 

Mężczyźni nagle budzą się z odrętwienia. Powoli, snując się, zbliżają się w stronę widowni. Jeden z nich wychodzi na środek z workiem, z którego wysypuje krótkie deski. Każdy z nich bierze jeden drąg, którymi wcześniej okładał brata i sąsiada, oraz bierze jedną z krótkich deszczułek. Klękają w szeregu na skraju sceny. Zdzierają sobie z piersi koszule. Widać, że ich piersi są przewiązane aksamitnymi kawałkami materiału. Szlachta nasadza deski, jedną na drugą, tak, że każdy po chwili dzierży w dłoniach krzyż. Potem wszyscy zdejmują z piersi kawałki materiału, które po rozwinięciu wydają się być religijnymi chorągwiami. Zostają one zawieszone na poprzecznych deskach. Widz spodziewa się smutnego, pełnego żalu zakończenia, które zwieńczy pokutna procesja. Panowie, ledwie ogaceni, bez butów, z gołymi piersiami powoli wstają i  z namaszczeniem podnoszą drzewce z chorągwiami, wycofują się do tyłu i stają w kupie, zapatrzeni w powiewające wysoko ponad ich głowami sztandary zatknięte na krzyżak. I są to rzeczywiście sztandary, ale nie religijne, wyciągane na czas procesji. To sztandary wojenne. Skrzyżowane kosy i napis „Żywią y bronią”, skrzyżowane lufy armatnie na żółtym tle, gdzie indziej Orzeł biały i Pogoń litewska na karmazynowym tle. Ponad zastygłą w ten sposób szlachtą powoli gaśnie światło, przedstawienie dobiega końca.

 

Myślę, że wymowa w ten sposób wyreżyserowanego spektaklu, jest dla większości osób bardzo czytelna. W związku z nią nasuwają się  konkretne pytania.

 

Na ile błahe sprawy będą w stanie wpływać na nasze życie i na ile nie pozwolą nam dostrzec na czas prawdziwego zagrożenia? Na ile społeczność jest determinowana przez środowisko, a na ile jest złożona z indywidualnych jednostek – które mogą realnie wpływać na rzeczywistość? W jakim stopni każdy z nas jest niezależny i czy potrafi oprzeć się roli w zbiorowym teatrze lalek? Wreszcie, czy tradycja rosyjskiej prowokacji ostatecznie zniknęła wraz z zakończeniem przedstawienia i upadkiem caratu? I co z tradycją etosu rycerskiego? Etosu w tradycyjnym rozumieniu, nie tego z łatą i funkcjonującego w rozmyciu, rodem z Pińskiej szlachty.

 

Współczesność - pozorne wrażenie oddalenie perspektywy historycznej - nie oznacza, że zasady rządzące tym światem i naturą ludzką zmieniły się. Niezależnie od czasów życie zawsze jest wyzwaniem, próbą jakiej są poddawane kolejne pokolenia. Czy tak jak pińskim panom, dalej będzie nam dane budzić się dopiero po klęsce? Czy wreszcie kiedyś nie będzie miała zastosowania wobec nas refleksja z jednego z utworów Jana Kochanowskiego:


Cieszy mnie ten rym: "Polak mądry po szkodzie";

Lecz jeśli prawda i z tego nas zbodzie,

Nową przypowieść Polak sobie kupi,

Że i przed szkodą i po szkodzie głupi.

 

Postawione pytania, choć może skłonią do refleksji, tymczasowo pozostaną bez odpowiedzi. Jednak wśród smutnego tonu zakończenia tego tekstu znajdzie się i jakaś pociecha. Spektakl Pińska szlachta jest pięknym świadectwem wspólnej pracy wielu ludzi, mieszkańców dwóch różnych krajów, które przed wiekami były jednym organizmem. Być może na drodze takiego zaangażowania uda nami się powoli odbudować więź między narodami, niegdyś tak bliskimi, a teraz podzielonymi wieloma granicami.

 

A gdzie mamy współcześnie szukać wzorów dawnego etosu rycerskiego? Nie szukajmy daleko. Współtwórca spektaklu, autor pieśni Uładzimir Niaklajeu po tym jak został pobity, przebywa teraz w więzieniu. Odwaga kosztuje. Wszystkich zainteresowanych tematem odsyłam do artykułu Mateusza Matyszkowicza.

 

 

  Edwin Kaniuk

 

 

 

 

[1] Jazep Januszkiewicz, Komediopisarz Obojga Narodów?, tłum. Barbara Babińska-Krzyżańska, Wojciech Pestka, Kraków – Raków – Warszawa (2007, 2010), [w:] materiały prasowe Teatru Rampa, spektakl „Pińska szlachta”, Warszawa 2010, s. 4.

 

Zobacz trailer:


Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych 52 numerów TPCT w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!

Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.