Konrad Korzeniowski, przyszły angielski pisarz Joseph Conrad, wynurzył się jakby z samego matecznika naszej historii, naszej kultury narodowej – mówił prof. Zdzisław Najder z okazji 150-lecia urodzin pisarza. Jego wystąpienie przypominamy za portalem Culture.pl
Ojciec Konrada Korzeniowskiego tak witał nowonarodzonego syna w dniu jego chrztu:
Dziecię-synu, powiedz sobie:
żeś bez ziemi, bez miłości,
bez Ojczyzny, bez ludzkości,
póki Polska-Matka w grobie.
Apollo Korzeniowski pozostawił po sobie dziedzictwo nie tylko słów, ale i czynów. Był literatem, ale przede wszystkim wybitnym działaczem niepodległościowym, inicjatorem powstańczego Rządu Narodowego 1863 roku. Syn Konrad wspominał wiele lat później, że jego świadome życie zaczęło się na dziedzińcu X pawilonu warszawskiej Cytadeli. Cela, gdzie więziony był Apollo, sąsiaduje z inną, z której dwa lata potem odszedł na szubienicę Romuald Traugutt i w której o pokolenie później zamknięty był Józef Piłsudski.
Konrad Korzeniowski, przyszły angielski pisarz Joseph Conrad, wynurzył się więc jakby z samego matecznika naszej historii, naszej kultury narodowej. Miał niespełna siedemnaście lat, kiedy opuszczał kraj zamieszkały przez Polaków. Nie miał zamiaru emigrować na zawsze – tak się jednak okazało.
Jaki ekwipunek umysłowy i uczuciowy wyniósł z ojczyzny? Jaką wiedzę o świecie, jaką pamięć przeżyć emocjonalnych? Myślę, że przede wszystkim głębokie doświadczenie tragizmu ludzkiego życia zbiorowego i jednostkowego. Miał sześć lat, kiedy na jego współczesnych zwalił się dramat Powstania Styczniowego. Pochłonął życie kilku członków najbliższej rodziny. Odwaga i żarliwość, dążenia do niepodległości państwa i do sprawiedliwości społecznej w narodzie, bezinteresowność i poświęcenie setek tysięcy ludzi gotowych do ofiary – okazały się daremne, przyniosły pokonanym śmierć, wygnanie, ubóstwo i poniżenie. Na tragedię zbiorowości składały się tragedie jednostek, najbardziej dotkliwe i uderzające w losach najszlachetniejszych. To pozostawiło ranę, która się u Konrada Korzeniowskiego nigdy nie zabliźniła. I kiedy najbogatsza duchowo bohaterka Josepha Conrada, pani Gould w powieści Nostromo, myśli, że „życie, aby było szerokie i pełne, musi zawierać w każdej przemijającej chwili troskę o przeszłość i przyszłość. Nasza codzienna praca winna być wykonywana ku chwale zmarłych i dla dobra tych, co przyjdą po nas” – polski czytelnik zauważy, że wypowiadająca tę myśl osoba nosi imię Emilia – imię ciotki Konrada i najbliższej przyjaciółki jego matki. Wiemy o niej niewiele ponadto, że w Boże Narodzenie 1863 została aresztowana za kolportaż podziemnej prasy i kontakty z Rządem Narodowym.
W swoim polskim bagażu duchowym Joseph Conrad znajdywał doświadczenie brutalnej przemocy i braku wolności, przeżyte podczas zesłania; i więcej: świadomość poniżenia i znieprawienia, jakie niesie ze sobą niewola u obcych. Mieściło się w tym bagażu również przeświadczenie o wielkiej doniosłości więzi zbiorowych. To przeświadczenie dodatkowo zaostrzało poczucie osamotnienia, które miało go nękać do końca życia.
W polskim bagażu duchowym Joseph Conrad znajdywał doświadczenie brutalnej przemocy i braku wolności, przeżyte podczas zesłania. Więcej: świadomość poniżenia i znieprawienia, jakie niesie ze sobą niewola u obcych
Z takim ekwipunkiem wyruszył w szeroki świat. Poznał rozmaite kraje i cywilizacje, także odległe od europejskich. Wyrobił w sobie przekonanie o tym, że społeczności ludzkie bardzo się różnią, ale ludzie są w swoim człowieczeństwie równi. W dobie największego rozrostu kolonializmu i teorii o wyższości białej rasy – ten posiadacz paszportu najpotężniejszego mocarstwa świata okazał się, w Jądrze ciemności, najsurowszym krytykiem roli białych kolonialistów w czarnej Afryce. W innym arcydziele, wielkiej powieści Nostromo, dał Conrad obraz nieuchronnego, niezbędnego, ale i niszczącego rodzime kultury działania amerykańskiego imperializmu gospodarczego w krajach Ameryki Łacińskiej.
Zanim został pisarzem, był przez blisko dwadzieścia lat zawodowym marynarzem. Służył głównie na żaglowcach. Była to praca cięższa, bardziej niebezpieczna a gorzej płatna, niż na parowcach, które ostatecznie wyparły żaglowce właśnie w latach Korzeniowskiego. Okres służby morskiej nie okazał się dla niego pasmem ciekawych przygód i sukcesów zawodowych. Warunki bytowania załogi na ówczesnych statkach były bardzo prymitywne, a większość wśród marynarzy stanowili ludzie bardzo prości, szybko przepijający w portach nędzne zarobki. Korzeniowskiemu wuj-opiekun Tadeusz Bobrowski wypłacał sowite zapomogi, ale to okoliczności morskiej egzystencji nie zmieniało. Miał też kłopoty ze zdawaniem egzaminów oficerskich, a później ze znajdywaniem pracy na odpowiednim stanowisku. Piął się po szczeblach zawodowej kariery, dochodząc do stopnia kapitana - ale raz tylko udało mu się dowodzić statkiem.
Piękny mit załogi jako spoistego, solidarnego zespołu zderzał się nie raz z koniecznością narzucenia przez dowodzących twardej dyscypliny. Praca zwykłych marynarzy to był znój przerywany nudą. Praca oficerów – okresy wielkiego napięcia, związanego z ryzykiem i odpowiedzialnością, przerywane samotnymi godzinami w kajutach. Na przeżywanie czystego uroku, jaki wytwarzają bezkres wody i morza, szum prutych przez statek fal i świst wiatru w niebotycznych kolumnach żagli, zostawało niewiele czasu.
Zdobył znaczne doświadczenie. Najcenniejsza bodaj była świadomość wielokrotnego, rutynowego niemal ocierania się o śmierć, nasuwająca pytanie o sens życia, ucząca powagi moralnej. W młodości lekkoduch i utracjusz, nabrał szacunku dla pracy i ludzi pracy, także fizycznej; ale nauczony, że wysokość zarobków jest nieproporcjonalna ani do wysiłku, ani do skali zagrożenia - nie zmienił dość pogardliwego stosunku do pieniądza.
Podczas swoich „morskich” lat nauczył się angielskiego. Jako czytelnik poznał ten język świetnie; mówił biegle, ale zawsze z bardzo silnym obcym akcentem. W wieku 29 lat, uwolnił się od poddaństwa rosyjskiego i dostał paszport brytyjski; żył potem wśród Anglików, ale zawsze trochę na uboczu.
Lata osiemdziesiąte, kiedy Konrad Korzeniowski osiągnął pełną dojrzałość, były też dla niego okresem tracenia wiary w odzyskanie przez Polskę niepodległości. W roku 1887 pisał do osiadłego w Walii Spirydiona Kliszczewskiego:„Przeszliśmy już bramę ze słowami 'lasciate ogni speranza', wypisanymi ogniem i krwią a teraz brama zamknięta jest dla światła nadziei i nic nas już nie czeka prócz ciemności zapomnienia”.
Pamięć o Polsce przybrała postać wierności dumnej, ale pozbawionej nadziei. Myślał i pisał o niej jako o kraju, który „żąda, by kochać go bardziej, niż jakikolwiek kraj był kochany, żałobną miłością i uczuciem płomiennym, niewygaszalnym, beznadziejnym, jakie tylko żywy, oddychający i ciepły ideał może w naszych piersiach wzniecić - na dumę naszą, na umęczenie, na tryumf nasz i zagładę”. (Książę Roman)
Jak w tragicznym, szarpanym sprzecznościami świecie ocalać ludzką godność? Conrad, szukając odpowiedzi, nawiązywał do tradycji etosu rycerskiego
Zanim zaczął w swoich utworach przedstawiać świat przełomu XIX i XX wieku mnóstwo przeczytał – był człowiekiem zdumiewająco wykształconym, choć nawet gimnazjum nie ukończył – i uczył się pilnie literackiego rzemiosła. W młodości nasycony polskimi poetami romantycznymi – później terminował u wielkich realistów francuskich. Ale nie tylko: poznawał z bliska i przez książki różne kultury europejskie. Traktował dorobek całego naszego kontynentu jako wielki wspólny skarbiec, doceniając i twórczo wykorzystując jego różnorodność. Na przykład ten sam Joseph Conrad, który w roku 1905 ostrzegał przed zagrożeniem pruską potęgą gospodarczą i wojskową – dał w Lordzie Jimie motto z niemieckiego poety Novalisa, a jedną z kluczowych myśli wyraził słowami Goethego, cytowanymi przez bohatera powieści, Bawarczyka Steina. W tej samej powieści inny Europejczyk, francuski porucznik kanonierki, należy do najbardziej pamiętnych postaci książek Conrada. To tylko pierwsze z brzegu przykłady. W nadal aktualnej powieści W oczach Zachodu pokazał blisko sto lat temu kontrast między sytą, uładzoną demokracją szwajcarską, tym szczytowym wytworem zachodniej cywilizacji politycznej – a Rosją, nawykłą do samodzierżawia i bezprawia, rozdzieraną między przemocą autokratycznej władzy a przemocą krwawego, anarchizującego buntu.
Można o Conradzie powiedzieć, że był wielkim pisarzem angielskim pochodzenia kontynentalnego.
Jak w tragicznym, szarpanym sprzecznościami świecie ocalać ludzką godność? Szukając odpowiedzi, nawiązywał Conrad w swoich powieściach do tradycji etosu rycerskiego. Lord Jim, najbardziej chyba polska z ducha powieść Conrada, mówi o honorze utraconym i odzyskanym. Jej tytułowy bohater przebywa ten sam szlak moralny, co przed nim Jacek Soplica czy Andrzej Kmicic. A przekonanie o potrzebie wierności sprawom nawet zda się beznadziejnym, uczyniło Conrada kultowym pisarzem pokolenia akowskiego w latach II wojny światowej.
Zanurzony w tradycji, dość obojętny na współczesne literackie mody, Joseph Conrad był zarazem w swojej prozie wielkim i śmiało eksperymentującym nowatorem. Na przykład Tajny agent, ironiczno-makabryczna powieść o międzynarodowym terroryzmie, pozostaje po stu latach zarazem prorocza i modelowa w opisie przeplatania się prowokacji politycznej z politycznym buntem, świata przestępców ze światem policji.
Wszyscy czytelnicy Conrada znają osobliwości jego prozy. Typowe są – jak w Jądrze ciemności czy Lordzie Jimie – opowiadania umieszczone w ramach opowieści. Nie bezosobowy autor, ale konkretna postać przekazuje nam swoją wiedzę o innych współbohaterach utworu, relacjonuje to, czego się dowiedziała o wydarzeniach, powtarza to, co od innych zasłyszała. Opowieści nie toczą się chronologicznie; przeciwnie, wchodzimy w środek akcji, potem cofamy, potem znowu przeskakujemy dalej. Fabułę poznajemy więc z rozmaitych perspektyw zarówno osobowych, jak czasowych. Wygląda to na utrudnienie i nie jeden czytelnik narzeka, zrażony koniecznością starannego wczytywania się w tekst. Ale przecież w taki właśnie sposób w realnym życiu poznajemy świat i ludzi. Rzadko dowiadujemy się o tym, co zaszło, od początku do końca i z tej samej perspektywy. I jak wiemy, niebezpieczne jest poleganie na jednym źródle informacji.
Conrad chce ze swoich czytelników zrobić współ-uczestników, zmusić do czynnej lektury, do wspólnego odtwarzania wydarzeń i wspólnego poszukiwania ich sensu. Zwracając się do czytelnika pisarz wynurza się z własnej izolacji. Wciągnięty do współdziałania czytelnik też przestaje być samotny. Obaj stają się partnerami w procesie, który Conrad nazwał w słynnym zdaniu „oddawaniem najwyższej sprawiedliwości widzialnemu światu”.
Wyobcowanie było jego losem, odkąd wyjechał z Żytomierza do Warszawy jako niespełna pięciolatek. Nigdy już nie mieszkał wśród ludzi, których mógłby uważać za swojaków. Kiedy u schyłku życia pisał Korsarza uświadamiał sobie, że jedynym miejscem na świecie, gdzie mógłby zmieszać się z tłumem nie będąc natychmiast rozpoznany jako cudzoziemiec, była południowa Francja.
Wszystkie strategie pisarskie Conrada nastawione były na jeden cel główny: tworzenie przez literaturę ludzkiej wspólnoty
Conrad był pisarzem wielokształtnym: ozdobna retoryka wczesnych powieści malajskich jest bardzo odmienna, niż sucha ironia Tajnego agenta; wielka panorama społeczno-polityczna Nostroma różni się ogromnie od Lorda Jima, gdzie uwaga skupia się na tytułowym bohaterze; realizm Tajfuna kontrastuje z symbolizmem Zwycięstwa. Ale wszystkie strategie pisarskie Conrada nastawione były na jeden cel główny: tworzenie przez literaturę ludzkiej wspólnoty. W programowej „Przedmowie” do Murzyna z załogi „Narcyza” tak określił cel artysty słowa:
„zwraca się do subtelnego ale niezwyciężonego przekonania o solidarności, która zespala w jedno samotność nieprzeliczonych serc ludzkich, do wspólnoty w marzeniach, radościach, troskach, dążeniach, złudzeniach, nadziei, lęku – która wiąże człowieka z człowiekiem, która łączy całą ludzkość – umarłych z żywymi a żywych z jeszcze nie narodzonymi”.
To przekonanie o możliwości i potrzebie ludzkiej solidarności jest dla Conrada szczególnie znamienne. Chociaż w swoich książkach podejmował problematykę ambitną i trudną, chociaż śmiało kształtował nowe formy literackie – nigdy nie chciał być pisarzem dla wybranych, dla elity; ze świadomym wysiłkiem chciał sięgać do wszystkich kręgów czytelniczych. Chciał jako twórca być zarazem „jednym z nas”. Swoją samotność przełamywał dla nas, jego czytelników. Czy wiedział, że jego własny ojciec też uważał uprawianie literatury za służbę zbiorowości? Nie wiemy. Wiemy jednak, że w okresie popularności hasła „sztuka dla sztuki” głosił inny pogląd: że stawianie literaturze najwyższych wymagań artystycznych nie jest sprzeczne z pełnieniem przez nią roli zbliżania ludzi do siebie, łączenia ich w poczuciu wspólnoty.
Joseph Conrad-Korzeniowski zmarł w Canterbury, w południowo-wschodniej Anglii, 3 sierpnia 1924 roku. Pogrzeb nie był tłumny; do grobu odprowadziło trumnę kilkadziesiąt osób. Jedynym reprezentantem jakiejkolwiek oficjalnej instytucji był Edward Raczyński, przedstawiciel Premiera odrodzonej Rzeczypospolitej Polskiej. Człowiek rzadkiej prawości i zasług, który sześćdziesiąt lat później piastował urząd Prezydenta Polski na uchodźstwie. Mam poczucie, że w osobach Apollona Korzeniowskiego i Edwarda Raczyńskiego kultura polska pięknie i odpowiednio zarówno witała jak i żegnała wielkiego pisarza angielskiego. Złożyła mu hołd godny przeszłych i przyszłych pokoleń.
Prof. Zdzisław Najder
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!