Jewhen Małaniuk należał do najwybitniejszych poetów i eseistów ukraińskich XX wieku. Przez dekady jego nazwisko nie pojawiało się jednak ani w encyklopediach radzieckich, ani w wydawnictwach rusycystycznych świata zachodniego. Dlaczego?
Jewhen Małaniuk należał do najwybitniejszych poetów i eseistów ukraińskich XX wieku. Przez dekady jego nazwisko nie pojawiało się jednak ani w encyklopediach radzieckich, ani w wydawnictwach rusycystycznych świata zachodniego. Dlaczego?
Jewhen Małaniuk należał do najwybitniejszych poetów i eseistów ukraińskich XX wieku. Przez dekady jego nazwisko nie pojawiało się jednak ani w encyklopediach radzieckich, ani w wydawnictwach rusycystycznych świata zachodniego. Dlaczego? Bo – jak to ujął Jerzy Stempowski we Wspomnieniu o przyjacielu – pisarz podzielił los Ukrainy, która „w oczach Zachodu stała się białą plamą na mapie Europy”.
Małaniuk był wygnańcem. I to wielokrotnym. Najpierw znalazł się w gronie ponad czterdziestu tysięcy żołnierzy Ukraińskiej Republiki Ludowej internowanych w Polsce. On, oficer armii atamana Petlury, bijący się u boku wojsk Piłsudskiego z bolszewikami w kampanii kijowskiej o niepodległy kształt swego kraju, teraz zdradzony na mocy postanowień Traktatu Ryskiego, nie przestawał śnić o wolnej, wielokulturowej Ukrainie. Z nostalgii za Chersońszczyzną, skąd pochodził i dokąd już nigdy fizycznie nie miał powrócić, budował w sobie mit stepowej Hellady, szczęśliwej czarnomorskiej krainy, której prapoczątki kulturowe związane były ściśle z cywilizacją starogrecką. W odwiecznej opozycji sytuował zaś Rosję i Związek Sowiecki, kolejne wcielenia nikczemnej i dzikiej mocarstwowości scytyjskiej, wysysającej serce i umysł Ukrainy.
Przez cztery lata pobytu w „republikach obozowych” Kalisza i Piotrkowa Trybunalskiego Małaniuk nie tylko nie poddał się nastrojom dekadencji moralnej i intelektualnej, lecz – zaangażowany w działalność kulturalną i oświatową – zasłynął jako utalentowany poeta, krytyk i publicysta. Pisząc do redagowanej przez siebie „Wesełki” i innych periodyków obozowych, ocalenia dla ukraińskiej tożsamości narodowej szukał w nawiązaniach do Tarasa Szewczenki, ale też w sztuce wzorowanej na mesjanizmie Mickiewicza i pozostałych przedstawicieli Wielkiej Emigracji. Dobrze orientował się w historii literatury polskiej, lecz – jak zauważył Józef Łobodowski – utrzymywany w wysokich rejestrach styl i patetyczny ton jego wierszy był „funkcją serca, a nie wyrachowania”.
Po odbyciu studiów inżynieryjnych w Czechosłowacji poeta osiadł w Warszawie. Ustabilizowany życiowo i zawodowo, wiódł całkiem przyzwoitą egzystencję świetnie rokującego twórcy: zaprzyjaźniony z Jarosławem Iwaszkiewiczem i Julianem Tuwimem, a nade wszystko ze Stanisławem Stempowskim, którego traktował jak przybranego ojca, mógł brylować na salonach literackich polskiej stolicy, uczestniczyć w emigranckich sympozjach i konwentyklach, pisać oraz wydawać. Był to bodaj najlepszy okres w jego życiu. Owiany aurą katastrofisty, podnoszący cierpienia swego narodu do rangi uniwersalnych wymiarów, nie szczędził jednak słów goryczy zarówno nacjonalistycznie usposobionym Polakom, jak i coraz bardziej zobojętniałym na nurt światowych wydarzeń rodakom. Wiedział też aż nazbyt dobrze, że wszyscy twórcy pozostawieni na pastwę nowego ładu na Ukrainie Sowieckiej zostaną zmiażdżeni przez czerwony terror: albo fizycznie, albo artystycznie. I kiedy w obliczu wojennej kontrofensywy Krasnej Armii poeta na chwilę schronił się na Morawach, dokąd uprzednio udała się jego żona z synem, po chwili znów musiał uciekać. Tym razem oddalał się już nie tylko od swojej zmitologizowanej ojczyzny, ale również od rodziny, albowiem nagła choroba syna pokrzyżowała plany wspólnej emigracji na Zachód.
W drugiej połowie 1948 roku do przebywającego w Ratyzbonie Małaniuka, mającego tyleż skromną, co kradnącą czas i energię posadę gimnazjalnego nauczyciela fizyki w obcym kraju, pomocną dłoń wyciągnął Jerzy Giedroyc. Powołując się na Jerzego Stempowskiego, który notabene był ojcem chrzestnym syna poety, już w pierwszym liście, bez jakichkolwiek ceremonii, namówił go do natychmiastowej współpracy. Nie da się ukryć, że wszechstronny talent pisarski Małaniuka, jego doświadczenia i orientacja w sprawach ukraińskich idealnie współbrzmiały z konkretyzującymi się planami Redaktora, a dokładnie z jego wizją mentalnego wyzwalania Ukrainy, Litwy i Białorusi (ULB) spod jarzma sowieckiej dyktatury. Ale i Małaniuk w piśmie tworzonym z niedościgłym uporem i pasją przez Giedroycia i jego najbliższych współpracowników z Maisons-Laffitte znalazł przyjazną przystań i wokandę, na której mógł cyklicznie przypominać szerszej publice o swoim istnieniu. Nieraz z zazdrością i żalem pisał przecież, że jego rodaków nie stać było nigdy na podobną inicjatywę wydawniczą. Głównym ambasadorem twórczości Ukraińca na łamach „Kultury”, akuratnie wywiązującym się z postawionych przed nim zadań translatologicznych, okazał się mieszkający po wojnie w Hiszpanii poeta i tłumacz Józef Łobodowski.
Tak oto pomiędzy Giedroyciem a Małaniukiem zawiązała się nić porozumienia i długoletnia współpraca, których świadectwem jest wydany przez Bibliotekę „Więzi” tom korespondencji. Tom, a właściwie tomik, gdyż pisane po polsku listy zajmują mniej niż jedną trzecią zawartości książki. Całość ma przezroczysty układ trójdzielny (wstęp, listy i aneks) i przywodzi na myśl najlepsze prace wydawnicze z czasów, kiedy edytorstwo traktowano jak sztukę. Listów (ponumerowanych) jest sześćdziesiąt. Mają one w większości charakter informacyjno-techniczny i dotyczą kolejnych edycji „Kultury”, w których właśnie znalazły się lub niebawem mają się znaleźć teksty Małaniuka. Redaktor ponagla swego współpracownika, by ten dotrzymywał terminów, a ów przeprasza za zwłokę i prosi o książki, które sam mógłby zrecenzować gdzie indziej – np. w ukraińskojęzycznych czasopismach emigracyjnych. Poeta dzieli się również spostrzeżeniami i komentarzami na temat autorów publikowanych w „Kulturze” – Czesława Miłosza, Józefa Mackiewicza i Mariana Pankowskiego. Oprócz tego podrzuca Redaktorowi rozmaite sugestie i propozycje wydawnicze. A wreszcie prosi, by na poczet honorarium Giedroyc wysłał mu paczkę damskich kosmetyków i męskich perfum, co sumiennie, z dużą dozą skromności albo też wielkopańskości, realizuje Redaktor. W międzyczasie autor Hellady stepowej wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, gdzie początkowo pracuje jako windziarz, a w 1968 roku, dość niespodziewanie, umiera.
Wieńczący całość aneks zawiera trzy szkice: artykuł samego Małaniuka o Izaaku Mazepie i Stanisławie Stempowskim, nekrolog poety napisany przez Pawła Hostowca i dłuższy tekst o twórczości Ukraińca, który w 1968 roku wyszedł spod pióra Łobodowskiego. Jest jeszcze nota edytorska, która może stanowić skrótowe vademecum, służące niejednemu pomniejszemu, mniej wyrobionemu i mniej zasłużonemu wydawcy. Jedynie długie, zbyt długie wprowadzenie, kompozycyjnie wzorowane zapewne na naukowych i krytycznych opracowaniach Ossolineum, pozostawia wiele do życzenia. Zwłaszcza w warstwie językowej i stylistycznej. Ale brakuje w nim również próby porównania apokaliptycznych wizji Małaniuka z twórczością polskich katastrofistów przedwojennych, a także śmiałego, choćby sygnalnego zestawienia drogi życiowej Ukraińca i jego znaczenia dla kultury narodowej z sytuacją – toutes proportions gardées – Czesława Miłosza.
Paweł Czapczyk
Tekst pierwotnie opublikowany w "Nowych Książkach"
* Jerzy Giedroyc, Jewhen Małaniuk, Listy 1948–1963. Opracowanie, wstęp i przypisy: Halyna Dubyk, redakcja: Paweł Kądziela, Warszawa 2014, s. 168.
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!