Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Mateusz Matyszkowicz: Jakiego Sokratesa Polacy potrzebują?

Póki filozofia nie kąsa, nie wprowadza w niepokój, nie drażni władców oczywistości, póty jest akademicką drętwotą

 

Póki filozofia nie kąsa, nie wprowadza w niepokój, nie drażni władców oczywistości, póty jest akademicką drętwotą

„Sokrates" profesora Ryszarda Legutki nie jest wyłącznie akademicką monografią. To znakomita książka o tym, jaką postawę powinni przyjąć ci, dla których dzisiejsze oczywistości wcale nie są tak oczywiste.

W czasach komunistycznych polska filozofia pozornie miała się dobrze. W wielkich nakładach ukazywała się w PWN-ie Biblioteka Klasyków Filozofii, a na uniwersytetach można było posłuchać jeszcze pewnej części przedwojennej profesury – a przynajmniej tej, która nie zginęła, nie wyemigrowała i nie dostała zakazu nauczania. Wielu – jak Henryk Elzenberg czy niektórzy przedstawiciele przedwojennej szkoły lwowsko-warszawskiej – podejmowali heroiczne próby kontynuowania swojej pracy w państwie, które formalnie odwoływało się do filozofii (który student nie przeszedł wtedy kursu filozofii marksistowskiej?), ale w rzeczywistości było tworem zakutych łbów, tępiących każdy przejaw samodzielnego myślenia.
 
Moc kąsania
 
Z czasem pojawiła się także profesura nowa, ukształtowana po wojnie. Znacznej jej części nie brakowało niczego z filozoficznej erudycji. Przeciwnie, jeśli ci profesorowie wyjeżdżali za granicę, podziw budził poziom ich wykształcenia i oczytania w europejskiej klasyce. A jednak filozofia w tym czasie skarlała. W ramach silnie zideologizowanego państwa pozostawało jej najczęściej albo pełne podporządkowanie się komunistycznej propagandzie – to przede wszystkim w pierwszych latach reżimu – albo poszukanie sobie bezpiecznej niszy, w której można byłoby dłubać swoje robótki, nawet doprowadzać je do perfekcji, ale w całkowitym oderwaniu od życia społecznego, bez wchodzenia w interakcje z otoczeniem. Bez narażania się na zarzut, że w jakikolwiek sposób podważa panujący porządek społeczny.
 
Oprócz tego istnieli katoliccy filozofowie. Ci wykonywali ogromną pracę na rzecz zachowania tradycyjnego myślenia w kategoriach metafizycznych i słusznie upatrywali w klasycznym realizmie odtrutki na oderwaną od rzeczywistości ideologię. Ich zasięg pozostawał jednak niewielki, formował raczej nieliczne elity. Wyjątkiem był Karol Wojtyła, który twórczo poruszał się między klasyczną filozofią a tradycją fenomenologiczną, przetwarzał ją i przekuwał na program duszpasterski. Poza tym myśl katolicka nie miała tej mocy kąsania, której filozofia potrzebuje.
 
I właśnie moc kąsania jest tym, o co najbardziej chodzi. Póki filozofia nie kąsa, nie wprowadza w niepokój, nie drażni władców oczywistości, póty jest akademicką drętwotą. Fascynującą, ale jednak oderwaną od głównego celu, który powinien jej przyświecać. Jest jak elegancki frak, który trzymamy w szafie, by czasem go włożyć i pójść w nim do filharmonii, wtedy wszyscy powiedzą, jak elegancko i szykownie wyglądamy, nic z tego wszelako nie wyniknie. Nikogo nie wzburzymy, a jeśli już, to na krótko i w kontrolowany sposób.
 
Złośliwe owady  filozofii

 
Prawdziwy filozof, o czym przypomina w swojej najnowszej książce prof. Ryszard Legutko, jest jak giez, złośliwy owad, który kąsa i nie pozostawia w spokoju. Prawdziwy filozof nie przejmuje się tym, czy wypowiadane przez niego słowa służą panującemu ustrojowi, czy też nie. On nie służy ani socjalizmowi, ani demokracji. Nie służy Platformie i – o zgrozo – PiS-owi. Jeśli ma do wyboru prawdę albo społeczną skuteczność, wybiera prawdę. Ale też jest to prawda innego sortu niż ta, która mogłaby zainteresować polityków. Chodzi przede wszystkim o człowieka, o ład jego duszy, o szczęśliwe życie i jego relację z Bogiem.
 
Interpretacja Sokratesa, którą proponuje prof. Legutko, idzie na przekór wielu mitom. Choćby temu, że Sokrates był filozofem dialogu i że chodziło mu przede wszystkim o rozmowę z ludźmi. Dzisiaj taka rozmowa, która do niczego nie prowadzi, jest całkiem lubiana i na dobre zagościła w standardowych ujęciach debaty publicznej. Inny jest Sokrates Legutki: on dobrze wie, co chciałby osiągnąć, ma to już przemyślane i nie myśli z tego ustępować. Nie jest filozofem dialogu, ale filozofem. Nie ukochał sobie niezobowiązującej rozmowy, ale myśli cały czas o mądrości. Nie boi się zarazem wychodzić z tą mądrością na ulicę i zaczepiać przechodniów. Sokrates z jednej strony nie odrzuca nikogo, wierzy, że każdy ku prawdzie może się skłonić i jest dostępny dla niego rzetelny namysł nad rzeczywistością, ale z drugiej strony nie łudzi się, że przekona innych. Inaczej stałby się zwykłym sztukmistrzem, specjalistą od wizerunku i toczenia sporów publicznych, jakich w czasach Sokratesa i naszych było wielu. Nie zastanawia się więc, czy jego sprawa jest przegrana i czy w związku z tym warto nadal nią się zajmować, tylko bez względu na okoliczności wykonuje swoją robotę. I robi to w sposób bezczelny, bo w miejscach publicznych, a nie w zacisznych gajach czy pustelniach na wzgórzu.
 
Ironia w służbie powagi
 
O Sokratesie mówi się, że jest ironiczny. I sokratejskiej ironii prof. Legutko poświęca osobny rozdział. Przywołuje określenie Arystotelesa, dla którego ironia jest rodzajem dystansu do siebie i rezygnacji z nadęcia. Mówienie prawdy nie musi, a nawet nie powinno być rodzajem napuszenia i niekonieczna mu orkiestra. Dętej orkiestry potrzebują zwykle ci, którzy chcą iść w zwartym szyku i w jednolitym umundurowaniu. Także ci, którzy nabrali zbyt wysokiego mniemania o sobie i nie do końca pojmują słabość własnej kondycji. Sokrates, mimo mądrości, mimo apodyktyczności wielu sądów, zachował pokorę i dystans. Pozostawał zdolny do żartu z samego siebie.
 
Ale ironia jest tu używana czasem w innym kontekście i to może stanowić największe zaskoczenie dla osób przyzwyczajonych do banalnej recepcji Sokratesa. Pamiętajmy, że ten za to, co głosił, został skazany na śmierć. Jego słowa bulwersowały i wydawały się tak odmienne od tego, co narzucał ówczesny główny nurt myślenia, że wielu nie chciało ich brać na poważnie. Mówili więc, że Sokrates tak dla żartu tylko mówi i że jest ironiczny. Sokrates wpisywał się w tę rolę żartownisia, ale tak naprawdę głosił wszystko absolutnie na poważnie. W czasach, gdy sprawy najpoważniejsze nie budziły właściwych odczuć i refleksji, Sokrates nie bał się mówić o nich w sposób otwarty – przyjmując to ryzyko, że niektórzy sprowadzą jego misję do błazeństwa.
 
Gazeta codzienna nie jest miejscem na akademicką recenzję, a książka prof. Legutki jest przede wszystkim znakomitą monografią. Jej wartość jednak wykracza poza zwykły szkolny odbiór Sokratesa. Jest w niej sokratejski potencjał właśnie. Powinni przeczytać ją wszyscy, którzy zastanawiają się, jakiego Sokratesa Polacy potrzebują. To znaczy, jaki giez powinien tu się narodzić i kąsać, aż ludzie się obudzą.

Mateusz Matyszkowicz

Żródło:

Wydaj z nami

Zostań mecenasem tygodnika idei Teologii Politycznej w 2025!
„Interesują nas właśnie te idee, które zbudowały naszą rzeczywistość, postaci odzwierciedlające głębsze znaczenie własnej wspólnoty politycznej, wydarzenia, które ukazują sens zastanego losu”
Brakuje
Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.