Clint Eastwood jest człowiekiem wielu nowych artystycznych otwarć i kilku równoległych życiorysów artystycznych. Nie jest też twórcą jednoznacznym – jednolitością poszczycić się może co najwyżej pewien zakres jego aktorskiego emploi – pisze Łukasz Jasina w „Teologii Politycznej Co Tydzień”: „Eastwood. Między starym a nowym Hollywood”.
Clint Eastwood pokazał nam Amerykę i pokazuje ją nadal. Został także jednym z jej symboli, filmową ikoną, marką amerykańskiej kultury popularnej i jest nią od blisko pół wieku bez zmian. Mimo tego udało się przejść drogę, jakiej przed nim nie przeszedł nikt – od ikony do wybitnego twórcy i narratora amerykańskiej historii. Zazwyczaj jest ikona – symbolem kulturowym stajemy się na końcu i niekoniecznie za życia.
Clint Eastwood jest też człowiekiem wielu nowych artystycznych otwarć i kilku równoległych życiorysów artystycznych. Nie jest też twórcą jednoznacznym – jednolitością poszczycić się może co najwyżej pewien zakres jego aktorskiego emploi.
Bez wsparcia ludzi takich jak Ty, nie mógłbyś czytać tego artykułu.
Prosimy, kliknij tutaj i przekaż darowiznę w dowolnej wysokości.
Clint Eastwood urodził się w roku 1930 i zadebiutował w telewizji i kinie już w latach pięćdziesiątych. Pod tym względem jego artystyczna biografia ma tylko jednego podobnego konkurenta – Gene’a Hackmana – mającego mniej więcej tyle samo lat, co Eastwood, podobnie debiutującego i aktora który odniósł sukces podobnie jak Eastwood około czterdziestki. Hackman dawno jednak się już wycofał, nigdy też nie reżyserował filmów. Eastwood jest nadal czynny, choć na emeryturę odchodzą też jego o kilka lat młodsi koledzy ikony hollywoodzkiej rewolucji z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – Robert Redford czy Jack Nicholson. Podobno Eastwood ma trwać tak długo, jak będzie trwać Ameryka. Zatem niech trwa!
Westernowy symbol
Czy jest możliwe połączenie Rymkiewicza i Gombrowicza? W USA tak! Nazywa się Clint Eastwood
Nim Eastwood Amerykę opisał, to najpierw jej mit tworzył. Jego występy w serialach i filmach telewizyjnych robionych w dobie największego boomu tego medium w czasach Eisenhowera i Kennedy’ego uczyniły z niego popularnego aktora, ale popularność dała mu Europa i kino włoskie. Sergio Leone potrzebował kogoś, kto zagra klasycznego, małomównego Amerykanina w swoich włoskich wersjach amerykańskich westernów. A tę amerykańskość uosabiał właśnie poszukujący lepszej pracy i głównych ról Clint Eastwood. Ten fragment biografii bohatera granego w „Dawno temu w Hollywood” przez Leonardo Di Caprio opiera się właśnie na życiu Eastwooda. „Za garść dolarów” (1964) i inne filmy dały Eastwoodowi rozpoznawalność, która trwa do dziś i momentami jest nawet mocniejsza, niż jego późniejszy dorobek. Gdy Marty McFly w „Powrocie do przyszłości III” musi szybko wybrać imię pasujące do westernowej rzeczywistości, wybiera „Clinta Eastwooda”. Zresztą w 1985 roku Robert Zemeckis – twórca filmu – nie mógł przypuszczać, że Eastwood za chwilę dokona podsumowania epoki westernu, a potem zabierze się za późniejsze dzieje Ameryki, w tym i za bliskie samemu Zemeckisowi lata pięćdziesiąte. W tym samym roku żyjąca legenda tworzy „Niesamowitego jeźdźca” – jeden z najlepszych westernów w historii kina. Po ośmiu latach powstaje „Bez przebaczenia” – eastwoodowskie dzieło aktorskie. W tym filmie po za reżyserią i scenariusz, gra on główną rolę, pisze muzykę i film produkuje. Historia upadłego kowboja i zabójcy, który odnalazł szczęście, a teraz przyjmuje zlecenie od okaleczonych prostytutek (by dopaść sprawcę ich nieszczęść ułaskawionego przez szeryfa, granego przez wspomnianego Gene’a Hackmana) stała się najdoskonalszym westernem i antywesternem w jednym, a jednocześnie symbolicznym domknięciem dziewięciu dekad epoki takich filmów w dziejach amerykańskiego kina i kina światowego utożsamiającego USA i ich historię z tzw. Dzikim Zachodem. Po tym filmie Eastwood stał się też nieodwołalnie moralistą. I piewcą amerykańskiego całokształtu. Pozostał przy tym hagiografem i krytykiem jednocześnie. Czy jest możliwe połączenie Rymkiewicza i Gombrowicza? W USA tak! Nazywa się Clint Eastwood.
Pieśń o Ameryce
Ameryka współczesna Eastwooda zaczyna się od jego pierwszej znaczącej roli w kinie amerykańskim, tuż po wojennych blockbusterach takich jak: „Tylko dla orłów” czy „Złoto dla zuchwałych”. Chodzi oczywiście o irlandzko-amerykańskiego policjanta Harry’ego Callahana z jego rodzinnego San Francisco. Pierwszy film z tej serii „Brudny Harry” powstaje w roku 1971 i nie reżyseruje go Eastwood, ale jego przyjaciel reżyser Don Siegel. Kolejne części serii to jednak autorskie dzieła bohatera tego tekstu i rozciągający się na kilka dekad traktat o korupcji i samotności. Zostaje ona dociągnięta do czasów Busha JR. W „Krwawej profesji” (2002) nienazywający się Callahanem policjant ma te same dylematy i problemy, co trzydzieści lat wcześniej. I dalej ma problem z wygraną.
Prawdziwa eastwoodowska „Pieśń o Ameryce” ma jednak odmienny charakter i można ją uznać za trzecią część jego linii narracyjnej. To coraz bardziej monumentalne (do pewnego momentu), a potem jednolite, acz nie tak wielkie filmy historyczne, dotykające amerykańskich dziejów z drapieżnością, ale jednak z nastawieniem konserwatywnym. Pierwsze jest tutaj „Wzgórze złamanych serc” (1984) z pozoru film wojenny pokazujący dumę reaganowskiej administracji – inwazję na Granadę. Hollywood wtedy zabiera się za rozliczenie Wietnamu. Honoru Amerykanów i ich policyjnych interwencji militarnych na świecie bronią wtedy kolejne części „Rambo” i „Rocky’ego” oraz Eastwood. Później już w latach dziewięćdziesiątych o tym rozpoznawaniu Ameryki świadczyły filmy wielkie, acz zapomniane: „Północ w ogrodzie dobra i zła” oraz „Władza absolutna”.
Prawdziwa eksplozja eastwoodowskiego talentu przypada jednak dopiero czasy George’a Busha Jr. Eastwood, na dobre już po siedemdziesiątce, realizuje najpierw „Rzekę tajemnic” – pierwszy film rozliczający USA tak mocno z pedofilią w Nowej Anglii i jej przestępczymi korzeniami. Rok 2004 przynosi jeden z dwóch najlepszych traktatów moralnych reżysera, gdzie wywodząca się z amerykańskiej biedoty dziewczyna na przekór wszystkiemu stara się dojść do czegoś w kobiecym boksie i ponosi klęskę. Zwykli Amerykanie pociągają Eastwooda coraz mocniej. To przecież także grany przez Bradleya Coopera bohater „Snajpera” czy niesłusznie oskarżony Richard Jewell w „Richardzie Jewellu” (2019) oraz zwykli żołnierze ratujący Francję w „15:17 do Paryża” (2019). Budżet i umiejętności reżyserskie pozwoliły jednak Clintowi na realizację filmów naprawdę monumentalnych. Pierwszym z nich było chyba najdoskonalsze dzieło Wojnie na Pacyfiku zapominanej i w samych Stanach Zjednoczonych. Dylogia amerykańsko-japońska ze „Sztandarem chwały” (2006) i „Listami z Iwo Jimy” (2006) pokazała ten konflikt zarówno z perspektywy zdobywców, jak i zdobywanych, co było odwróceniem dotychczasowej narracji amerykańskiego kina historycznego – która nigdy nie nadała Japończykom prawa do bycia równorzędnymi partnerami historii. Zrobił to Eastwood. W „sztandarze chwały” mamy zresztą i tych zwykłych amerykańskich chłopców z biednych regionów, których bohaterstwo kraj przeżuwa i wypluwa.
Eastwood jest konserwatystą, ale nie ekstremistą
Jest jeszcze jeden film historyczny Clinta Eastwooda, który pokazuje jego mieszankę konserwatyzmu i liberalizmu mocniej niż cokolwiek innego. To „J. Edgar” (2011) z Leonardo Di Caprio w roli założyciela FBI. Hoover kierował biurem przez ponad pięćdziesiąt lat i uczynił z niego pierwszą, prawdziwie federalną instytucję policyjną w Stanach Zjednoczonych. Łączył w sobie „Wielki kryzys”, walkę z mafią, komunistami a na końcu z M.L. Kingiem i ruchawkami lewicowymi w czasach rewolucyjnych i okołowietnamskich. Eastwood umie go i docenić i potępić. Jednocześnie jednak ponosi trudny wątek obyczajowy. Hoover był prawdopodobnie gejem, ukrywającym o przez całe życie. Jego „życie w ukryciu” było przedmiotem żartów i anegdot, ale pierwszym, który postawił „kropkę nad i” był Eastwood. I tu jego interpretacja sprawy jest liberalna i zgodna z naszymi czasami. Eastwood jest bowiem konserwatystą, ale nie ekstremistą.
Eastwood przede wszystkim kocha Amerykę, ale podobnie jak inny twórca – Sydney Lumet – wie, że ta miłość musi być uczciwa i wiązać się z rozliczeniem. Tylko wtedy dopuszczalna jest także idealizacja.
Łukasz Jasina
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!
absolwent prawa, historii i dziennikarstwa na KUL oraz doktor w zakresie filmoznawstwa Polskiej Akademii Nauk. Publikuje teksty o Wschodzie, filmie i historii oraz komentuje rzeczywistość w radio, TV i na łamach Twittera. Pracował jako analityk w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. Od 2021 roku Rzecznik prasowy Ministerstwa Spraw Zagranicznych.