Film Kawalerowicza bardzo dobrze rekonstruuje atmosferę panującą w ówczesnych partiach politycznych – od lewicy do prawicy – ich podziały, fobie, problemy, siłę endecji w wielkich miastach i wyłaniające się zjawisko antysemityzmu – mówi Łukasz Jasina w „Teologii Politycznej Co Tydzień”: „1922. Oblicze polskiej stásis?”.
Karol Grabias (Teologia Polityczna): „Śmierć prezydenta” Jerzego Kawalerowicza z 1977 roku to niemal dokumentalny zapis końcowego etapu życia pierwszego prezydenta II RP. To chyba niespotykana wcześniej formuła w polskim kinie?
Łukasz Jasina: To konkretne dzieło w wykonaniu Bolesława Michałka i Jerzego Kawalerowicza – bo ja zawsze się bardzo mocno upieram, że to jest praca dwóch artystów: scenarzysty Michałka i reżysera Kawalerowicza – było dowodem ich światowości i zrozumienia prądów istniejących we współczesnych kinie. Panowała wówczas gigantyczna moda na podobne filmy, kręcono je wszędzie – i w kapitalistycznych filmografiach zachodniej Europy, i w kinematografii amerykańskiej, i w kinematografiach Związku Sowieckiego. Filmy te zwykle dotykały materii wydarzeń historycznych, zazwyczaj dziejących się od trzydziestu do pięćdziesięciu lat wcześniej: pierwszej wojny światowej, drugiej wojny światowej, okresu międzywojennego. Każdy z wymienionych bloków, czy wręcz państw, fundował sobie wtedy jakieś bardzo mocne, symboliczne dzieło o wybranym elemencie własnej historii: w Czechosłowacji Otakar Vávra zrobił film o konferencji w Monachium, w Jugosławii – w koprodukcji z twórcami zachodnimi – powstało dzieło o zabójstwie Franciszka Ferdynanda. Prędzej czy później musiało to dotrzeć również do Polski i Bolesław Michałek, który obserwował bacznie filmy festiwalowe, na taki pomysł wpadł.
Jak wyglądała pozycja Jerzego Kawalerowicza w polskim kinie przed powstaniem „Śmierci prezydenta”?
Wtedy, w latach siedemdziesiątych, Kawalerowicza uznawano za największego i najważniejszego polskiego reżysera, był związany z Andrzejem Wajdą, należał do Zrzeszenia Filmowców Polskich. Uchodził za twórcę bezspornie cenionego, miał na koncie pierwszą polską – po Romanie Polańskim, który przecież wyjechał na Zachód – nominację do Oscara za „Faraona”. Zainteresowanie historią było wtedy bardzo duże i Kawalerowicz to widział. To zjawisko jest oczywiście przez nas pamiętane, przede wszystkim przez dzieła artystyczne, takie jak „Kabaret” Boba Fossego. Był to taki moment, czterdzieści, pięćdziesiąt lat po wielkich katastrofach w Europie, kiedy nawet w totalitarnych systemach można było nieco prawdziwiej, spokojniej popatrzeć na to wszystko. Różnego rodzaju cenzury, czy to cenzura finansowa w kinie kapitalistycznych, czy cenzura polityczna w kinematografiach socjalistycznych, były troszeczkę lżejsze, niż choćby dwie dekady wcześniej. Te wszystkie czynniki złożyły się na to, co Kawalerowicz stworzył. Był to też okres odchodzenia świadków tych wydarzeń. Kiedy Kawalerowicz i Michałek zabierali się do robienia swojego filmu, żyli jeszcze, i to zarówno w Polsce, jak i na emigracji, choćby w Londynie, posłowie, którzy zasiadali na ławach sejmu w roku 1922, kiedy Narutowicza wybierano na prezydenta. Był to też okres, kiedy zaczęto mówić w końcu w PRL-u o Józefie Piłsudskim.
Postaci znacznie bardziej kontrowersyjnej dla komunistów niż Narutowicz.
Oczywiście! Gdyby tylko cenzura zaatakowała obecność Piłsudskiego, to taki film, jak „Śmierć prezydenta” nie mógłby w ogóle powstać i nie miałby takiego znaczenia. Wróćmy jednak do pytania: czy był to film całkowicie nowatorski? Na rynku światowym nie, choć podążał za najlepszymi trendami. U nas na rynku Polskim też nie był to film jedyny w swoim rodzaju od strony konwencji. Niektóre filmy, które powstawały mniej więcej w tym samym czasie, co „Śmierć prezydenta”, i dzieliły z nim model historycznego dokumentu, zostały zapomniane dość drastycznie – może za sprawą tego, że robili je słabsi reżyserzy. Któż z nas pamięta na przykład robionego mniej więcej w tym samym czasie, kosztem nawet większego budżetu „Jarosława Dąbrowskiego” w reżyserii Bogdana Poręby z Zygmuntem Malanowiczem w roli głównej? Niestety mało kto.
Chciałbym zapytać o to, jak sam Kawalerowicz i Michałek przygotowywali się do stworzenia filmu tak drobiazgowego, bogatego w detale historyczne. Czy powstanie filmu poprzedziła solidna praca w archiwach?
Był to olbrzymia praca badawcza: zwłaszcza prasowa, w zdecydowanie mniejszym stopniu filmowa, bo mamy do dyspozycji tylko kilkanaście ujęć z 1922 roku zachowanych w polskich archiwach. Jednocześnie istnieje bardzo bogata dokumentacja fotograficzną z tamtego okresu sejmu ustawodawczego i sejmu pierwszej kadencji, jak również bogactwo świadectw osób, które brały udział w tych wydarzeniach. Spójrzmy na to z tej strony: od momentu powstania tego filmu do dziś, minęło mniej więcej tyle czasu, ile od wydarzeń, które są w „Śmierci prezydenta” przedstawione, do momentu jego powstania. Było to wciąż namacalne, żywe wspomnienie dla wielu osób, w tym bezpośrednich świadków tych dni. Na tak doskonale przygotowanym gruncie pojawiły się postacie niezwykłe: wszyscy aktorzy, począwszy od Zdzisława Mrożewskiego, który miał zagrać Narutowicza po Jerzego Duszyńskiego – dawnego amanta kina polskiego – który miał zagrać Piłsudskiego, byli wyborami nieoczywistymi, dowodzącymi tego, jak wysoko stał casting przeprowadzony przez twórców tego filmu i ich historyczny zmysł.
Porozmawiajmy o realiach przedstawionych w filmie. Wygrana Narutowicza nad kandydatem Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, Zamojskiego, to jeden z największych paroksyzmów społecznych II RP. Jak film uchwycił ten niezwykle napięty okres?
Twórcy filmu opowiadają się wyraźnie po jednej ze stron: PPS-owskiej. Jedyne, co z punktu widzenia historii można im zarzucić, to zmistyfikowanie i zdecydowane zwiększeniem roli komunistów w tych wydarzeniach, a zwłaszcza Stanisława Łańcuckiego. Ale rozumiemy, takie, a nie inne panowały porządki w PRL. Abstrahując od tych rzeczy, od lekkiego przekłamania z komunistami i od tego, że artysta dokonał wyboru narracyjnego, był to film mało zideologizowany, bardzo rekonstrukcyjnie przedstawiający rzeczywistość, pokazujący wrogów Narutowicza w nieco wykrzywionym świetle, ale jednak dający im prawo do ich racji. Był to również film pokazujący niezwykłą rolę Józefa Piłsudskiego, w całym tym procesie, jego centralne miejsce w życiu politycznym II RP. I był to w końcu film bardzo dobrze rekonstruujący atmosferę panującą w ówczesnych partiach politycznych – od lewicy do prawicy – ich podziały, fobie, problemy, siłę endecji w wielkich miastach i wyłaniające się zjawisko antysemityzmu.
Jak „Śmierci prezydenta” została odebrana przez krytyków i widzów? Z jednej strony stał on po stronie lewicy, z drugiej gloryfikował prezydenta II RP i pokazywał go jako męża stanu.
W latach siedemdziesiątych II RP była pokazywana na wiele sposobów – oczywiście najczęściej była krytykowana, jednak coraz więcej filmów odpowiadało obecnemu w społeczeństwie przekonaniu, że mówimy o niepodległym państwie, które było, mimo wszystkich swoich problemów, znacznie lepsze od PRL-u i nie dało się go zohydzić. Oczywiście były to filmy często zupełnie różne od „Śmierci prezydenta”. Wróćmy jednak do dzieła Kawalerowicza. Spośród wielkich polskich filmów – bo „Śmierci prezydenta”zalicza się do grona kilkunastu najlepszych produkcji polskiego kina, nie tylko historycznego, ale kina w ogóle – nie spotkałem żadnego, który generowałby tak mało krytyki. I to zarówno w sensie historycznym, faktograficznym, jaki i w wymiarze czysto artystycznym. Podsumowując, nie licząc drobnych pomyłek, potknięć, małych krytyk, również bardzo wymagających krytyków, dzieło Kawalerowicza okazała się czymś, na co ówczesna polska publiczność kinowa, jak i sami recenzenci, czekali.
Rozmawiał Karol Grabias
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!