To właśnie dlatego, że wygnaliśmy Concordię, Polska (obok np. Ameryki) stała się kluczowym polem bitewnym w wielkiej wojnie o przyszły kształt polityki i kultury całego Zachodu. Dziejową nowością tej sytuacji jest to, iż nie bijemy się ani z okupantem, ani z zaborcą o sprawę wyłącznie polską, ale zmagamy się sami z sobą, partycypując tym samym w zmaganiach uniwersalnych – pisze Jan Rokita w kolejnym felietonie z cyku „Z podbieszczadzkiej wsi”.
W tradycji klasycznej rzecz jest niesporna i należy do porządku myślowych oczywistości. Polityczna zgoda jest narzędziem państwotwórczym, a wypieranie jej przez polityczny konflikt niesie groźbę destrukcji państwa, czyli cofnięcia się do pierwotnego barbarzyństwa. Taki punkt widzenia utrwaliła zwłaszcza rzymska tradycja republikańska, wynosząc Concordię do roli jednego z bóstw opiekuńczych Rzymu. Po uspokojeniu w IV wieku przed Chr. wielkich konfliktów na tle socjalnym, czego symbolem stało się utworzenie urzędu pretora, Kamillus – zwany drugim założycielem Rzymu – wzniósł na Forum świątynię Concordii, w której potem zwykł obradować rzymski senat.
Polityczna zgoda jest narzędziem państwotwórczym, a wypieranie jej przez polityczny konflikt niesie groźbę destrukcji państwa, czyli cofnięcia się do pierwotnego barbarzyństwa
Tej doktrynie był wierny zarówno Cyceron – najważniejszy ideolog Republiki Rzymskiej, jak i Salustiusz – jej najważniejszy historyk. Przez ich dzieła doktryna owa przeniknęła do polskiej myśli politycznej, gdy u progu nowożytności znajdowała się ona jeszcze in statu nascendi. Nie ma co przytaczać niezliczonych świadectw takiego przekonania u najwybitniejszych teoretyków ustroju i polityki dawnej Polski. Niedawno na łamach Teologii Politycznej prof. Igor Kąkolewski przypomniał, iż inskrypcje ku czci Concordii umieszczano u nas na gmachach miejskich magistratów, np. w Poznaniu, Toruniu, czy Gdańsku. Ja zaś nie mam wątpliwości, że w naszej tradycji historyczno-literackiej nie ma piękniejszej, lecz zarazem bardziej „klasycznie naiwnej” apoteozy Concordii, aniżeli ta w poemacie Jana Kochanowskiego „Zgoda”:
„Ja, Zgoda, która sporne planety sprawuję,
Ziemię, wodę, wiatr, ogień w żywiołach miarkuję,
Stróż rzeczypospolitych, zdrowie i obrona
Miast wysokich – przyszłam tu, chocia nie proszona
Do was, o potomkowie Lecha słowieńskiego,
Lutując niefortuny państwa tak zacnego,
Które, od przodków waszych pięknie założone,
Prze wasz rozterk domowy mdleje roztargnione”.
Apoteozę Concordii, jako czynnika państwotwórczego zakwestionowali na dobre dopiero w XIX wieku hegliści, a w ślad za nimi rodzący się europejski socjalizm. Ten ostatni, jak wiadomo, zakwestionował w efekcie samą ideę państwa. I o ile mogę tutaj odłożyć na bok liczne perypetie ideowe socjalizmu, to nie da się pominąć kluczowego dla polskiej tradycji konserwatywnej ataku na Concordię, podjętego na przełomie XIX/XX wieku przez młodsze pokolenie krakowskich Stańczyków. Zwłaszcza przez Bobrzyńskiego, który główną ideą swych słynnych „Dziejów Polski w zarysie” uczynił swoistą narodową zazdrość wobec innych wielkich narodów europejskich o to, iż to one, a nie my Polacy, „przez krwawy chrzest wzbijały się do wyższego życia i wśród strasznych wstrząśnień rozwiązywały najtrudniejsze zagadnienia ludzkości”. W gruncie rzeczy to właśnie w tej zazdrości tkwi przyczyna uznania przez Bobrzyńskiego naszej „młodszości” wobec Francuzów czy Niemców. Nie mieliśmy bowiem w Polsce „ani wielkich politycznych zasad, ani charakterów”, a nasze państwo na skutek tego było zawsze tworem ideologicznie mdłym, niekonsekwentnym, tolerancyjnym, a przez to wiecznie niedokończonym, a w końcu w ogóle niezdolnym do życia w wilczej rzeczywistości Europy XVIII wieku.
Dobrych parę lat temu wygnaliśmy Concordię z naszego państwa. I od tamtego czasu, dość ryzykownie, zaczęliśmy się zmagać sami z sobą o współczesne „najtrudniejsze zagadnienia ludzkości”: o chrześcijaństwo, o rodzinę, o obyczaje, o istotę sprawiedliwości, o kształt kultury i znaczenie Europy
Ten spór między klasycznym ideałem Concordii, która jest „stróżem rzeczpospolitych”, a przekonaniem o konieczności „strasznych wewnętrznych wstrząśnień”, jako warunku sine qua non mocnej narodowej egzystencji – jest chyba sednem polskiej politycznej współczesności. Przypuszczam, że nie jestem dziś odosobniony we własnym dojmująco gorzkim odczuwaniu słabości naszego państwa, na które ostatnio, jak na pochyłe drzewo, każda koza skacze. Nasze – co prawda nie całkiem zgrabne – manifestacje politycznej podmiotowości budzą na zewnątrz tylko irytację, i co gorsza, owa irytacja coraz częściej przybiera formę niespotykanych w zachodnich standardach napaści politycznych i medialnych na państwo polskie i nieustannych gróźb głośno kierowanych pod jego adresem. Najświeższym przykładem są polakożercze twitty nowego szefa dyplomacji Izraela, ale zaczęło się to przecież dużo wcześniej, od sławnej tezy postawionej w Warnie przez Macrona, iż: „Polska nie wytycza dziś przyszłości Europy i nie będzie kształtować Europy jutra”. Oczywiście każdy z tych i wielu podobnych przypadków ma swe odrębne okoliczności i polityczne uzasadnienie, ale zarazem jest w nich wszystkich jeden wyraźny element wspólny. Ci, którzy z taką szewską pasją publicznie pokazują chęć zaszkodzenia państwu polskiemu, czynią to, gdyż dobrze wiedzą, iż z powodu panującego u nas zaciekłego „rozterku domowego” mogą liczyć na akceptację, jeśli nie entuzjazm, sporego odłamu samych Polaków, jak i polskich polityków. Chyba nie bez racji Kochanowski pisał w dalszej części swej apoteozy Concordii:
„Niech się miasto otoczy trojakimi wały,
Trojakimi przekopy i mocnymi działy:
Kiedy przyjdzie niezgoda, uniżą się mury
I wnidzie nieprzyjaciel nie szukając dziury”.
To wszystko prawda. Concordia – to bogini, która nie tylko mogłaby być patronką wielkich reform ustroju i ekonomii, jakich nie sposób prowadzić bez elementarnego narodowego konsensu. Ale Concordia ochrania również naród przed pokusą życia ryzykownego, wystawionego na niebezpieczeństwa, groźby, sankcje… I może właśnie dlatego ta klasyczna apoteoza bogini zgody, pióra Kochanowskiego, musi robić na nas dzisiaj wrażenie pewnej naiwności. Bo przecież już dobrych parę lat temu wygnaliśmy Concordię z naszego państwa. I od tamtego czasu, dość ryzykownie, zaczęliśmy się zmagać sami z sobą o współczesne (jakby powiedział Bobrzyński) „najtrudniejsze zagadnienia ludzkości”: o chrześcijaństwo, o rodzinę, o obyczaje, o istotę sprawiedliwości, o kształt kultury i znaczenie Europy.
Bobrzyński napisałby dziś pewnie, że przezwyciężyliśmy naszą „młodszość”, bo w przeciwieństwie do wielu siedzących cicho narodów europejskich, przestaliśmy grzecznie czekać na los, jaki wykują dla nas inni
Możliwe, że czekają nas w związku z tym jeszcze owe „straszne wstrząśnienia”, a nie daj Bóg nawet „krwawy chrzest”. Jednak to właśnie dlatego, że wygnaliśmy Concordię, Polska (obok np. Ameryki) stała się kluczowym polem bitewnym w wielkiej wojnie o przyszły kształt polityki i kultury całego Zachodu. Dziejową nowością tej sytuacji jest to, iż nie bijemy się ani z okupantem, ani z zaborcą o sprawę wyłącznie polską, ale zmagamy się sami z sobą, partycypując tym samym w zmaganiach uniwersalnych, przetaczających się przez nasz świat. Bobrzyński napisałby dziś pewnie, że przezwyciężyliśmy naszą „młodszość”, bo w przeciwieństwie do wielu siedzących cicho narodów europejskich, przestaliśmy grzecznie czekać na los, jaki wykują dla nas inni, mający „silniejsze polityczne zasady i charaktery”. Widać, że Concordia, która znalazła się na wygnaniu, stała się paradoksalnie boginią o dwóch twarzach. Jedną – tą klasyczną – przestrzega przed osłabieniem państwa przez wewnętrzną waśń i wystawieniem go na ryzyko ze strony nieprzyjaciół. Drugą – wyraża podziw dla narodu, który miast siedzieć cicho, odważył się na twarde polityczne zmaganie z samym sobą, o przyszłość własną, ale i świata, w jakim przyszło mu żyć.
Jan Rokita
Przeczytaj inne felietony Jana Rokity z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!
(ur. 1959) – prawnik i publicysta, komentator polityczny. Od początku istnienia związany z Niezależnym Zrzeszeniem Studentów. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu. W latach 1989-2007 poseł na Sejm RP. Po wyborach 1989 roku był wiceprzewodniczącym Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, skupiającego posłów rekomendowanych przez „Solidarność”. Przewodniczył wówczas sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do zbadania działalności MSW, która zajmowała się m.in. archiwami SB. W efekcie tych prac powstał raport końcowy zwany „raportem Rokity”. W latach 1992-1993 pełnił funkcję szefa Urzędu Rady Ministrów. W 2007 roku wycofał się z czynnego życia politycznego. Od tego czasu jest wziętym publicystą i wykładowcą akademickim. Uprawia też róże. Odznaczony m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Wolności i Solidarności. Laureat „Nagrody Kisiela” za 2003 rok.