Jeśli kto ma w sercu szczyptę prawdziwej czci dla własnego państwa, to musi być dlań rzeczą najoczywistszą na świecie, iż od przywódcy kraju czy szefa rządu nie wymaga się rygorystycznego przestrzegania każdego znaku zakazu skrętu w lewo. Dlaczego się nie wymaga? Bo wymaga się odeń czegoś nieporównanie większego – pisze Jan Rokita w kolejnym felietonie z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”.
Niespodziewanie zaraza wyzwoliła w demokratycznej Europie falę zawistnego egalitaryzmu. A stało się tak przy okazji licznych, zmieniających się, często zbędnych, a czasem po prostu nonsensownych zarządzeń sanitarnych wydawanych przez władze. Wkrótce miało się okazać, że politycy ze szczytu władzy sami nadziewali się na własne zarządzenia, dając wrogom politycznym i mediom okazje do wszczynania przeciw samym sobie egalitarno-populistycznych krucjat. Może najbardziej groteskowy jest przykład premiera Rumunii Ludovica Orbana, którego pech polegał na tym, iż na czas zarazy przypadły jego urodziny. Jak nietrudno się domyślić, tego dnia do biura premiera zeszli się ministrowie z życzeniami, a tu ugoszczono ich koniakiem i ciasteczkami. Niestety, któryś z ukrytych w rządzie wrogów premiera (zwykła to rzecz w polityce) zrobił zdjęcie z tej posiadówki, po czym udostępnił je lewicowej opozycji. Skutki? Potężna kampania dezawuująca moralne kwalifikacje Orbana do kierowania państwem. Oto typowy komentarz opozycyjnego polityka pod owym zdjęciem na facebooku: „Takie rzeczy dzieją się w biurze premiera jak rządzą liberałowie. Wstyd!” No i spora grzywna nałożona przez wymiar sprawiedliwości na premiera (w przeliczeniu ok. 3000 zł) za... spotkanie się bez maski z osobami wspólnie nie zamieszkującymi (czyli członkami własnego rządu).
Przesadne, niekiedy źle pomyślane, albo nawet i groteskowe restrykcje wydawane w czasie zarazy, stworzyły swoistą rozrywkę dla mediów i gawiedzi, próbującej złapać mężów stanu na niestosowaniu się do własnych zarządzeń
W Polsce taki perwersyjny rodzaj praworządności jest chyba mniej respektowany, skoro premierowi Morawieckiemu uszła na sucho rzecz gorsza. Z panem wojewodą śląskim udał się do restauracji niezwłocznie po tym, jak sam zezwolił na otwarcie publicznej gastronomii. Jacyś piarowcy doradzili zapewne premierowi, że taka wizyta w knajpie propagandowo uwypukli doniosłość decyzji o uwolnieniu gastronomii. Tyle tylko, że Morawiecki zapomniał, iż początkowo pozwolił siedzieć przy jednym stoliku bez masek jedynie członkom tego samego gospodarstwa domowego. Kiedy więc postawiono pytanie, czy premier istotnie mieszka wespół z owym wojewodą, najpierw urząd premiera usiłował coś kręcić, ale na drugi dzień rzecznik został upoważniony do złożenia przeprosin. Jednak ani premier osobiście nie pokajał się przed narodem, ani sądy nie wykorzystały okazji do nałożenia nań kary. Trzeba przyznać, że Morawiecki miał więcej szczęścia niźli jego partyjny zwierzchnik, którego wizyta na zamkniętym przez rząd cmentarzu stała się – kto wie czy nie najbardziej doniosłym, pamiętanym i popkulturowo uświęconym w piosence wydarzeniem z epoki zarazy. Nawet głowa państwa nie omieszkała snuć publicznych dywagacji na temat wielkości fortuny, jaką zbije pop-muzyk, który ułożył i zaśpiewał ów szlagier czasu zarazy. Zaś analitycy od słupków wyborczych, wpatrujący się w każde ich najmniejsze drgnięcie, orzekli, iż wizyta szefa partii rządzącej na zamkniętym cmentarzu może okazać się największym problemem obozu władzy w toku prezydenckiej kampanii wyborczej.
Cały problem może wyglądać groteskowo, ale przestaje takim być, jeśli spojrzeć na zachowania tych przywódców państw, którzy postanowili dochować bezwzględnej obediencji wydanym przez siebie nadzwyczajnym zarządzeniom. Bodaj najskrajniejszym przykładem egalitarnej pryncypialności okazuje się holenderski premier Mark Rutte. Ów przywódca obozu niderlandzkich liberałów pochwalił się w sieci tym, że w jakimś domu starców właśnie umarła jego matka, ale zgodnie z wydanym przez siebie zakazem, on sam nie pojawił się przy jej łóżku aż do chwili śmierci. Media zapiały z zachwytu nad praworządnością Ruttego, ale prawdziwy zachwyt gawiedzi wzbudził nie tyle respekt szefa rządu dla przepisów, co teatralny gest kultu dla gminnego egalitaryzmu. Rutte wywołał u swoich rodaków ten sam rodzaj zachwytu, jaki nieco wcześniej udało się bardziej spontanicznie wzbudzić Sergiemu Matarelli – prezydentowi Włoch, którego przypadkowo nagrano, jak tłumaczy komuś tam, iż nie jest dziś dobrze uczesany, bo w czasie zarazy nie wolno przecież chodzić do fryzjera.
Niektórzy co bardziej fanatyczni egalitaryści próbują z owej rozrywki gawiedzi zrobić rzecz arcypoważną, ba... miernik jakości i przyzwoitości władzy
Przesadne, niekiedy źle pomyślane, albo nawet i groteskowe restrykcje wydawane w czasie zarazy, stworzyły swoistą rozrywkę dla mediów i gawiedzi, próbującej złapać mężów stanu na niestosowaniu się do własnych zarządzeń. W normalnych warunkach taka demokratyczna rozrywka też wprawdzie występuje, tyle tylko, że jest znacznie mniej okazji do nakrycia ludzi władzy na takich niepraworządnościach. Ulubionym zajęciem tabloidów jest wtedy prowadzenie śledztw dziennikarskich w takich kwestiach, jak pogwałcenie przez rządową limuzynę zakazu skrętu w lewo, albo częściej – limitu prędkości czy zakazu parkowania. Niektórzy co bardziej fanatyczni egalitaryści próbują jednak z owej rozrywki gawiedzi zrobić rzecz arcypoważną, ba... miernik jakości i przyzwoitości władzy. Specjalnie cmentarny casus Kaczyńskiego wyzwolił Himalaje tego rodzaju moralizatorstwa. Tymczasem patrząc na całą rzecz z perspektywy państwa, trudno doprawdy o większy nonsens, niźli owo egalitarystyczne moralizatorstwo. Jeśli kto przecież ma w sercu szczyptę prawdziwej czci dla własnego państwa, to musi być dlań rzeczą najoczywistszą na świecie, iż od przywódcy kraju czy szefa rządu po prostu nie wymaga się rygorystycznego przestrzegania każdego znaku zakazu skrętu w lewo. Dlaczego się nie wymaga? To proste. Bo wymaga się odeń czegoś nieporównanie większego: dobrych rządów, a przy tym całkowitego poświęcenia życia prywatnego dla sprawy publicznej. Gość z Elei w „Polityku” ujmuje tę samą myśl piękniejszymi słowy. Mówi: „Cokolwiek by robili rządzący, o ile są rozumni, to w niczym nie mają grzechu, jeśli tylko mają respekt dla jednej zasady: aby zawsze najsprawiedliwiej postępować wobec obywateli”.
Jan Rokita
Przeczytaj inne felietony Jana Rokity z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!
(ur. 1959) – prawnik i publicysta, komentator polityczny. Od początku istnienia związany z Niezależnym Zrzeszeniem Studentów. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu. W latach 1989-2007 poseł na Sejm RP. Po wyborach 1989 roku był wiceprzewodniczącym Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, skupiającego posłów rekomendowanych przez „Solidarność”. Przewodniczył wówczas sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do zbadania działalności MSW, która zajmowała się m.in. archiwami SB. W efekcie tych prac powstał raport końcowy zwany „raportem Rokity”. W latach 1992-1993 pełnił funkcję szefa Urzędu Rady Ministrów. W 2007 roku wycofał się z czynnego życia politycznego. Od tego czasu jest wziętym publicystą i wykładowcą akademickim. Uprawia też róże. Odznaczony m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Wolności i Solidarności. Laureat „Nagrody Kisiela” za 2003 rok.