Czy w ogóle nasza dzisiejsza polska tożsamość pozwoliłaby nam na wdanie się po raz kolejny w historii w niemal samotną wojnę z Rosją. Mam wrażenie, że to jest jedno z tych wielkich narodowych pytań, przed którymi uciekamy – pisze Jan Rokita w kolejnym felietonie z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”.
Szwedzka Agencja Badań Obronnych (FOI) to jedno z najbardziej cenionych w Europie centrów studiów nad strategiami wojskowymi, geopolityką i zwalczaniem kryzysów. Zatrudnia około tysiąca ekspertów i finansowane jest przez rząd. Nawiasem mówiąc, nie od dziś wiadomo, że Szwecja wykształciła przez lata doborową kadrę ekspertów w dziedzinie bezpieczeństwa, a Polakowi aż przykro patrzeć na nasze intelektualne i praktyczne ubóstwo w tej dziedzinie (niejakim wyjątkiem jest portal <defence24.pl>). Pośród licznych raportów FOI, z polskiej perspektywy wyjątkowo ciekawy jest jeden z ostatnich, autorstwa Roberta Dalsjö i Michaela Jonsona, na użytek polskiej publiczności precyzyjnie streszczony przez Marka Budzisza na portalu <wpolityce>. Moje zaciekawienie wzbudziły nie tyle generalne rozważania szwedzkich ekspertów, którzy wykorzystując olbrzymi potencjał wiedzy o wojskowości, dochodzą do wniosków – w moim mniemaniu – intuicyjnie oczywistych. Po pierwsze, że mimo wszystkich „wschodnich flank” i ustaleń szczytów w Newport i Warszawie, NATO jest w naszej części Europy zbyt słabe, aby odeprzeć hipotetyczną agresję Rosji przeciw państwom bałtyckim. A po drugie, że cała Macronowska „strategiczna suwerenność” Unii Europejskiej to jeden wielki reklamowy humbug, bo bez sił amerykańskich żaden poważny konflikt w Europie jest w ogóle nie do wygrania. Prawdę mówiąc obie te rzeczy wiedziałem z pewnością bez dogłębnych raportów szwedzkich analityków i nawet pomimo mej intelektualnej ignorancji, gdy idzie o wiedzę o strategii wojskowej i wygrywaniu wojen.
Interesuje mnie tylko dramatyczny wniosek płynący z całego tego militarnego wywodu, dotyczący oczywiście polskiej strategii wojskowej, ale przede wszystkim zmuszający do postawienia pytania o nasze współczesne rozumienie sensu polskości
Moją uwagę przykuły natomiast pewne szczegóły natury militarnej, które Szwedzi wykładają przekonująco, zaś autorytet instytucjonalny FOI każe mi je traktować z dodatkową powagą. Otóż ich zdaniem zaangażowanie sił amerykańskich, stacjonujących w Europie, w hipotetyczną wojnę na obszarze państw bałtyckich, byłoby możliwe w ciągu dwóch tygodni od chwili alarmu. Co więcej – wykorzystanie lotniczej przewagi Amerykanów przeciw inwazyjnym wojskom rosyjskim mogłoby nastąpić dopiero po unieszkodliwieniu rosyjskiej obrony powietrznej, co jest możliwe, ale też wymaga czasu. Jedno i drugie miałoby jednak w ogóle jakiś sens tylko wtedy, gdyby do tego czasu pancerne kolumny rosyjskie nie zajęły całej Estonii, Łotwy i Litwy, aż po tzw. przesmyk suwalski. Jeśli jednak ktokolwiek mógłby pochód owych kolumn powstrzymać – to jedynie siły Polski i państw nordyckich; szkopuł tylko w tym, że dwa kluczowe z nich nie należą do NATO, więc żadnych formalnych zobowiązań do natychmiastowego wejścia w konflikt by nie miały. Znając realia demokratycznej polityki i częstotliwość wygrywania w tych krajach wyborów przez lewicę, trudno założyć coś innego, niźli to, iż zarówno w Sztokholmie, jak i w Helsinkach chciano by się dobrą chwilę zastanowić nad karkołomnym ryzykiem podejmowanych decyzji.
Myślę, że dla Czytelnika jest jasne, iż streszczam – jako laik – ten podbudowany dużą wiedzą szwedzkich autorów wywód, nie po to, by na łamach „Teologii” wszcząć jakąś debatę o militariach. Całkiem przeciwnie. Interesuje mnie tylko dramatyczny wniosek płynący z całego tego militarnego wywodu, dotyczący oczywiście polskiej strategii wojskowej, ale przede wszystkim zmuszający do postawienia pytania o nasze współczesne rozumienie sensu polskości. Otóż powiedzmy to jasno. Jeśli Szwedzi są wiarogodni w swoich militarnych diagnozach (a moim zdaniem są), to znaczy, iż realnie tylko polska decyzja o niemal samotnym wejściu w hipotetyczną wojnę na terenie państw bałtyckich, mogłaby opóźnić szybki marsz armii inwazyjnych, a tym samym stworzyć w ogóle jakąkolwiek nadzieję na efektywną obronę przez NATO Litwy, Łotwy i Estonii. Jedna kwestia – to pytanie o potencjał i zdolności polskiej armii do takiej operacji, które (jak zresztą twierdzą Szwedzi) są dziś nadal zbyt słabe. Na to pytanie powinni odpowiadać generałowie i znawcy strategii wojennych. Z mojej perspektywy kluczowy jest inny problem: to czy w ogóle nasza dzisiejsza polska tożsamość pozwoliłaby nam na wdanie się po raz kolejny w historii w niemal samotną wojnę z Rosją, jak zwykle z dużymi szansami na ogromne straty i militarną porażkę. Krótko mówiąc, czy dziś, tacy jacy jesteśmy: tzn. militarnie słabi, politycznie skłóceni i wewnętrznie rozbici, gdy idzie o rozumienie własnej polskości, podjęlibyśmy w ciągu jednego dnia zgodną decyzję, iżby umierać za litewskie Wilno? Mam wrażenie, że to jest jedno z tych wielkich narodowych pytań, przed którymi uciekamy, ale które i tak wiszą cały czas nad naszą państwową wspólnotą.
Czy dziś, tacy jacy jesteśmy: tzn. militarnie słabi, politycznie skłóceni i wewnętrznie rozbici, gdy idzie o rozumienie własnej polskości, podjęlibyśmy w ciągu jednego dnia zgodną decyzję, iżby umierać za litewskie Wilno?
Kiedyś przed laty Marek Cichocki postawił mi pytanie, jaką w istocie misję do wypełnienia ma współczesne państwo polskie? Zaskoczony wtedy takim pytaniem (tym bardziej, iż rzecz się działa podczas pewnego obiadu) nie odpowiedziałem na nie, i do dziś ten fakt pamiętam. W Polsce na porządku dziennym są rozważania na temat tego, czy aby na pewno zachodni sojusznicy realnie broniliby nas w razie obcej agresji, czy też wszystko kolejny raz skończyłoby się tak jak we wrześniu 1939 roku. Wiadomo, że w dobrym tonie jest być sceptykiem w tej materii, manifestując historycznie uzasadnioną nieufność wobec Zachodu. Tyle tylko, że jak dotąd nie spotkałem się w Polsce z rozważaniami na temat tego, czy my, z całym swoim bagażem słabości i obaw przed potęgą rosyjską, bez wahania wywiązywalibyśmy się z naszych – niewykluczone, że nazbyt pochopnie niegdyś podjętych – zobowiązań wobec beznadziejnie słabych i wystawionych na pierwszy rosyjski atak sojuszników bałtyckich? W gruncie rzeczy to jest pytanie, czy dzisiejsze państwo polskie ma nadal do wypełnienia jakąś historyczną misję na Wschodzie? Misję podjętą w końcu XIV wieku z geopolitycznym rozmachem przez kasztelana Spytka z Melsztyna, wojewodę Jana z Tarnowa i „panów krakowskich”, którzy - prawdę mówiąc - należą do grona najważniejszych figur polskiej historii, gdyż to oni wykreślili kontury całych późniejszych ojczystych dziejów. Niewykluczone, że również na dziś i na przyszłość.
Jan Rokita
Przeczytaj inne felietony Jana Rokity z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!
(ur. 1959) – prawnik i publicysta, komentator polityczny. Od początku istnienia związany z Niezależnym Zrzeszeniem Studentów. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu. W latach 1989-2007 poseł na Sejm RP. Po wyborach 1989 roku był wiceprzewodniczącym Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, skupiającego posłów rekomendowanych przez „Solidarność”. Przewodniczył wówczas sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do zbadania działalności MSW, która zajmowała się m.in. archiwami SB. W efekcie tych prac powstał raport końcowy zwany „raportem Rokity”. W latach 1992-1993 pełnił funkcję szefa Urzędu Rady Ministrów. W 2007 roku wycofał się z czynnego życia politycznego. Od tego czasu jest wziętym publicystą i wykładowcą akademickim. Uprawia też róże. Odznaczony m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Wolności i Solidarności. Laureat „Nagrody Kisiela” za 2003 rok.