Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Andrzej Horubała: Marek Nowakowski – w poszukiwaniu prawdy, w poszukiwaniu realizmu

Andrzej Horubała: Marek Nowakowski – w poszukiwaniu prawdy, w poszukiwaniu realizmu

Błoński próbował wmówić czytającej publiczności, że oto Nowakowski w swych debiutanckich opowiadaniach zwraca się ku ludziom marginesu, by u nich szukać kodeksu moralnego, a przecież etyczność jego literatury nie polegała na moralizowaniu, ale usilnym dążeniu do wiernego odwzorowania rzeczywistości – pisze Andrzej Horubała o Marku Nowakowskim. Teksty Andrzeja Horubały publikowane w nowej serii „Wielcy pisarze PRL-u”, są elementem projektu realizowanego dzięki stypendium Fundacji Trzy Trąby oraz Jolanty i Mirosława Gruszków, pomysłodawców stypendium i darczyńców Fundacji Świętego Mikołaja.

Był pisarzem osobnym. Choć łączony z Markiem Hłaską, traktowany jako jego słabsze, krajowe wcielenie, ersatz jakowyś, zdrobnienie, niezdarny naśladowca, podążał własną drogą, zupełnie odmienną od swojego niezwykle utalentowanego rówieśnika, drogą oryginalną i odrębną. 

Często wprowadzał w błąd krytykę, a jego radykalny stosunek do pisania bywał nierozumiany przez fachowców, którzy usilnie szukali sposobu na jego zaszufladkowanie. Zaszufladkowanie i – rozbrojenie. 

Błoński próbował wmówić czytającej publiczności, że oto Nowakowski w swych debiutanckich opowiadaniach zwraca się ku ludziom marginesu, by u nich szukać kodeksu moralnego, a przecież etyczność jego literatury nie polegała na moralizowaniu, ale usilnym dążeniu do wiernego odwzorowania rzeczywistości. 

Etyka na początku drogi twórczej nie była dla Nowakowskiego zasilaniem literatury własnymi przekonaniami moralnymi i wpisywaniem w opowieści wzniosłych czy ckliwych puent, lecz próbami oddania prawdy o ludziach i ich czynach.

Pewnie, że i czytelnicy zawsze będą szukać ukojenia w zręcznych formułach krytycznych, uspokojenia i zamknięcia pisarza w formułach przywracających spokój i ład, ale Nowakowski wciąż wymykał się z sideł zastawianych przez krytykę i szedł własną drogą, pojmując realizm na swój własny, czasem niezdarny, amatorski, chromy, lecz na pewno zgoła niebanalny sposób.

Jan Błoński witał debiutancki tom opowiadań Nowakowskiego, proponując efektowny, niby szlachetny, ale zupełnie fałszywy trop: 

„Można to uznać za szczyt paradoksu, a jednak to prawda: ‘Ten stary złodziej’ to książka o moralności. Tym się bowiem cechuje lumpenproletariusz, że – wegetując na marginesie społeczeństwa – stara się stworzyć ‘antyspołeczeństwo’, rządzone szczególnymi, ale bardzo surowymi prawami. One właśnie usprawiedliwiają lumpa, przynajmniej we własnych oczach; one też przede wszystkim interesują Nowakowskiego i zarazem ratują jego nowelki w odczuciu czytelnika. Bardzo to złośliwy przypadek: pójść – w epoce zamętu – po naukę honoru do złodzieja”.

Nieprawda nieprawda nieprawda. 

„Na Annopolu – brzmi pierwsze zdanie pierwszego zbioru opowiadań Nowakowskiego – doliniarze  powiadają: ‘Wspólnik jest jak brat’.” 

Złudzenia Błońskiego fantastycznie rozbijał jeden z najwnikliwszych ówczesnych czytelników Nowakowskiego, Maciej Podgórski: 

„’Wspólnik jest jak brat’ – powiadają doliniarze u Nowakowskiego. Ale musi to być wspólnik w pełni sprawny, gwarantujący powodzenie w ciężkiej walce o byt. Tego przestrzega się bezlitośnie. Osobniki słabe lub nieudolne nie mogą być w ogóle brane w rachubę. Partacz to stracony zarobek i wpadka, kapuś to dłuższe więzienie, a więzienie to brak kobiet i ‘kiepskie żarcie’. Toteż zdarzające się tam ‘kumpelstwo’ i nienawiść do kapusia wypływają nie – jak sądzą krytycy – z ‘autentycznej więzi społecznej’ obwarowanej swoistym kodeksem honorowym’, ‘świętego apasza’, ale właśnie z konieczności ściśle biologicznych, których funkcją jest instynktowne poczucie solidarności wspólnie żerującej gromady. I to też stanowi ostateczny układ odniesienia dla obowiązującej w tym świecie, a trafnie przez Berezę spostrzeżonej, ‘moralności wspólników opartej na wszechwładnej interesowności indywidualnej wszelkich porozumień międzyludzkich’. „. (MP, s. 76)

Miłość w tym świecie nie istnieje: u Nowakowskiego kobiety starzeją się, zużywają, tyją i są brzydkie, nie niosą z sobą żadnej tajemnicy, nie otwierają na inne światy, wyruchanie ich służy po prostu zaspokojeniu, rozładowaniu się przez otępiałych od alkoholu kryminalistów. Z pełną świadomością ich ohydy.

Związek z kobietą to w najlepszym razie obopólny interes, sprawa wiktu i opierunku, a nie droga do gwiazd. I tu też nie ma żadnych sentymentów dla słabości. Owszem, Bereza u kobiet Nowakowskiego wykrywa coś, co nazywa kumplostwem seksualnym i co przeważa nawet nad potępieniem zdrajcy (por. „Drewniaki… albo dziewczyna kapusia”), ale jest to akurat odruch mocno animalny. 

Lojalności wśród facetów nie ma żadnej. Kobietę bierze silniejszy, nie bacząc na jakiekolwiek zasady czy śluby. Może co najwyżej słabszemu rywalowi kopsnąć zegarek jako zadośćuczynienie. 

Nie ma tu nawet żadnego szacunku dla majestatu śmierci: od umierającego pasera można wyłudzić spadek, wmawiając mu, że jego kochanka jest w ciąży i urodzi jego potomka. Wspólników rodzi okazja na zarobek i łatwiejsze życie. Zobowiązania i śluby nie mają żadnego znaczenia. Starość w tym świecie to niedołężność, czyli bezużyteczność. 

A i działania tych przestępców zaludniających „Tego starego złodzieja” i „Benka Kwiaciarza” są żałosne. A to pysznią się planowanym skokiem na fabrykę, skąd kradną spirytus metylowy, który ich truje, a to nie mogą powstrzymać się i idąc na skok wdają w szarpaninę z frajerami. Jedni skatują kumpla podejrzewając go niesłusznie o kapowanie, inny będzie robił takie połyki, że przeniesie się na tamten świat.   

Młody Nowakowski to nie Hłasko, który w imię miłości wznieca literacki bunt, który otwarcie łka nad zbrukanymi ideałami, wciąż marząc o czystym uczuciu. 

Kaczor, przyjaciel Trzyczwartaka, tytułowego bohatera opowiadania Nowakowskiego, daje nam mocną lekcję życia, dobierając się do Irki, żony przyjaciela, gdy ten jest nie w formie. On zresztą w formie bywa nie od dziś: jedno z jego dzieci do niego niepodobne, jakaś taka Cyganeczka, ale mężczyzna się tym specjalnie nie przejmuje. Tymczasem więc Kaczor – wspólnik:

„leżał z otwartymi oczyma i przypominał sobie twarz Irki. Nos siodłowaty. Obwisła warga. Dużo zmarszczek.

‘Brzydkie ścierwo’ – upewnił się, złożywszy to w kupę. (…) ‘Brzydka – powtarzał Kaczor – brzydka…’. (KN, s. 68 – 69) 

„Przeciągnęła się i rozziewała głośno. Wtedy chwycił ją za rękę. ‘Zaraz – pomyślał – walnie w gębę… na pewno’. Przymknął oczy i oczekiwał. Przyciągnął do siebie. Nie broniła się. Przywarł do niej. 

 – Coś ty??!... – usłyszał głos Irki. Roześmiała się.

Pociągnął na łóżko. 

– Ciszej – wykrztusiła i odepchnęła jego rozpaloną twarz. – Drzwi – rzekła urywanym półgłosem – drzwi zamknij na haczyk…

Przez chwilę drżącymi rękoma mocował się z haczykiem. Usiadł na brzegu łóżka i zrzucił buty. Poszło mu z nią łatwo. Chciała. Potem, gdy już poczuł zmęczenie, odwrócił się na bok. Kołdra okrywała go gorącym ciężarem. Zsunął ją na podłogę. Irka leżała z podkurczonymi nogami. Poklepał po gładkich plecach.

– Papierosa – powiedziała niewyraźnie.

Przypalając, przyjrzał się jej twarzy. Taka sama jak zawsze. Może trochę chmurniejsza, z obwisłą wargą.

– Masz dobre ciało – mruknął leniwie. Ułożył się wygodnie. Ogarniała senność.

Trąciła go z lekka.

– Wyłaź już – rzekła – starczy. – Jej oczy błyszczały nad nim. – Wyłaź! – powtórzyła ostro. („Trzyczwartak”, KN, s. 78 – 79)

Także Benek Kwiaciarz, któremu współczujemy kibicując jego niezdarnym wysiłkom, by znaleźć żonę, także nie ma specjalnie wysublimowanych oczekiwań względem kobiet. Oto Olek Zawiślak umawia ich na wieczór z dziewczynami ze wsi: 

„– Wybrałem dobry towarek – powiedział. – Tylko trzeba ostro. Koniecznie ostro. Takie wsiowe inaczej nie uważają. A dobre. Najlepsze.

Kupili u Piegowatej Jadźki butelkę owocowego wina i paczkę herbatników. Poszli torem kolejki. Za ruinami piekarni zaczynały się pola. Za Gęsim Stawkiem wyraźnie widać było krzyż przy szczęśliwickiej drodze. (…) Przechodzili przez leszczynowe zarośla, gałęzie uderzały w twarz. Olek, który szedł pierwszy, uczynił za plecami krótki znaczący ruch ręką i pociągnął swoją do przykrytej krzewami kotlinki. 

– A my siądziem tu – rzekł Benek Kwiaciarz. 

Przysiedli pod betonowym słupkiem. Od razu spróbował przycisnąć się do jej miękkiego, dużego ciała, ale szturchnęła go w bok i mruknęła coś niechętnie. 

‘Zimna chamica’ – pomyślał Kwiaciarz. (…) Stamtąd, gdzie był Nawiślak z tą drugą, dochodziły zdławione szepty, trzask gałązki i znów leciutki, radosny chichot. 

Dziewczyna uniosła się trochę, patrzyła w krzaki. 

– Dobrali się – powiedziała śpiewnie. Coś jak zawiść zabrzmiało w tym głosie.

Wtedy Kwiaciarz złapał ją wpół, łagodnie pogładził po szerokich plecach. Przysunął twarz do policzka dziewczyny, włosy łaskotały go w nos. Naprężyła mięśnie i odsunęła w bok głowę.

– Nie chcę – wykrztusiła – nie chcę.

Benek Kwiaciarz przywarł silniej, spoconą dłonią walnął ją w plecy. 

– Nie skacz! Nie skacz! – przygiął do ziemi za kark. 

Sapała urywanie.

– Ważniaczka – zabełkotał i pchnął łokciem…

Nastała długa, z nieznośnym potrzaskiwaniem leszczynowych gałązek, cisza.

Wstała pierwsza, obciągnęła sukienkę i przygładziła włosy.

– I, zachciało ci się!

W blasku zapałki usta Kwiaciarza skurczył uśmiech”. („Benek Kwiaciarz” KN, s. 118 – 120)

Dla ludzi przychodzących z zewnątrz ten świat nie ma litości i szybko daje im lekcję prawdy. Naiwny Karol zauroczony sprzedawczynią, roi sobie, że ulży jej doli uwalniając od partnera-despoty. Zamiast miłości dostaje najpierw radę od tego mężczyzny, jak należy traktować kobiety: „Jak będziesz miał… bij, pamiętaj. Zresztą, jak chcesz. Ja muszę. Tłukę, za włosy, w gębę. Porządnie. Płacze. To nic. Podłogę brzuchem szoruje. Prosi. Nieważne. Walę”. („W wolny wieczór”, TSZ, s. 80). Potem jego zaloty i starania spotykają się z należytą odprawą kobiety:

„Drzwi uchyliły się. Zobaczył poważną i obojętna twarz sprzedawczyni. 

– O co chodzi? – spytała.

Wtedy Karol zbłaźnił się jak szczeniak. Gadał śpiesznie, że pił z nim, właśnie, jej znajomym. Bije ją. Dowiedział się o tym.

– Poczekam na panią – podniósł głowę. Dobierał najlepsze określenia. – Odprowadzę, przejdziemy się, pójdziemy… – Jednak nie zdążył…

Kobieta przerwała. Po raz pierwszy ujrzał jej twarz roześmianą.

– Znalazł się rycerz! – Zatrzasnęła drzwi”. (TSZ, s. 81).

Kolejarz Bolo zafascynowany bezdomnym Rudym, żywiący go, wspomagający niejednym groszem, wysłuchujący jego zwierzeń, próbujący się zbratać, zostaje przez niego okradziony z butów,gdy upija się do nieprzytomności.

„Przeniósł zmęczony wzrok na swoje nogi… Zerwał się gwałtownie. Skulił się i obmacał stopy… Był bez butów. Jeszcze nie dowierzał. Uniósł jedną nogę, poruszył nią niezdarnie, potem usiadł .

– To on – odezwała się babka. Poprawiła okulary. – Rudy Wacek.

– Zdjął? Kto? – wykrztusił. 

– Kto! – przedrzeźniała babka – wiadomo, rudzielec. – Odłożyła serdak i przysunęła się do niego. – Ten rudy – szepnęła – on taki już jest… złodziejowaty. 

– Rudy – powtórzył kolejarz. – Rudy! – Z niemałym wysiłkiem zbierał myśli w obolałej głowie. – Rudy – wycedził przez zaciśnięte żeby. – Ale dlaczego – podejrzliwie zwrócił się do babki – ty go kapujesz?

– Bo chcę – przecięła krótko babka. Jej twarz stała się zacięta i zła. Sięgnęła z torby flaszkę i popiła chciwie. Wokoło rozszedł się ostry, przykry zapach. 

– Denatur! – zdziwił się kolejarz.

– A coś myślał, że szampan, mądralo! – warknęła starucha. Wytarła w rękaw usta”. („Przymałe buty”, TSZ, s. 138 – 139)

Nowakowski, choć brany za naśladowcę Hłaski, realizował zupełnie odmienną strategię pisarską. Nie utożsamiał się jak jego imiennik z bohaterami, nie wcielał w nich, raczej starał się beznamiętnie odtwarzać ich świat, nie wychylać ponad horyzont ich percepcji, oddawać niepodbarwione ich rzeczywistości postrzeganie. 

Stąd językowe ubóstwo i maniera pierwszych opowiadań Nowakowskiego. 

Z euforycznym zachwytem witał dwa pierwsze tomy prozy Nowakowskiego Henryk Bereza, trafnie rozpracowując mechanizm tworzący narrację przedmiotową:

„Każde słowo jest u Nowakowskiego bezwzględnie prawdziwe, bezwzględnie stylowe, jedynie takie, jakie być może, jest absolutnie nie do zastąpienia, absolutnie niewymienne. Czy można jednak poprzestać na tysiącu, może (nie liczyłem) na dwóch tysiącach słów? (…)

Jestem pełen podziwu dla Nowakowskiego, który dokonuje cudów ekwilibrystyki literackiej, na swoim ubogim terenie zasobów leksykalnych. I nigdy w swoich dwóch tomach prozy nie staje się nużący”. (HB, s. 75)

„Bohaterowie Nowakowskiego cierpią na najdalej posuniętą nieufność do wszelkich słów. W tym się manifestuje ich postawa wobec życia, ich – można by powiedzieć – filozofia. Ta nieufność do słów jest jak najbardziej bliska sercu samego autora. On także uznaje tylko słowa bezwzględne. Wypowiedzi swoich bohaterów uzupełnia lapidarnym opisem towarzyszących tym wypowiedziom gestów i zachowań. Te opisy są także jak najściślej utrzymane w stylu. Notuje się tylko takie gesty i zachowania, na które mogliby zwrócić uwagę sami bohaterowie. W tym samym stylu utrzymany jest komentarz do wypowiedzi, najczęściej zamknięty w jednym słowie: powiedział, warknął, mruknął, zachichotał, dodał, bąknął, syknął, wtrącił, powtórzył”. (HB, s. 76)

A wcześniej: „Ci bohaterowie znają za mało słów, by mogli obyć się bez powtórzeń. ‘Ma fart – burknął Benek – ma fart’. To można by uznać za formułę najpopularniejszej u Nowakowskiego figury stylistycznej – powtórzenia. Bohaterowie Nowakowskiego nazywają rzeczy nie jednym zdaniem, ale jednym słowem, w najlepszym razie ułamkami zdań. ‘Taki skarb to musi być… – nie znalazł słów, tylko gestem podkreślił wielkie znaczenie tej sprawy”. Gdy się z trudem znalazło właściwe słowo, to trzeba je powtórzyć, bo drugiego się nie znajdzie”. (HB, s. 76)

Krzysztof Kosiński na niedawnej sesji poświęconej Markowi Nowakowskiemu powie: „Cechą prozy Hłaski jest teatralność. Jego ‘Pętla’ porusza, ale bardziej jako spektakl niż zapis rzeczywistości. Alkoholizm i samobójstwo to dla Hłaski spektakularne gesty. U Nowakowskiego jest inaczej. Nie dąży do wywierania wrażenia na czytelniku, ważniejszy jest dla niego zapis – i to zapis nie jeden, lecz w szeregu przybliżeń kolejnych pisarskich próbach, które z czasem układają się w kompletna diagnozę człowieczeństwa”. (KK, s. 37). „Najkrótsza definicja prozy Nowakowskiego (…) pisarz zdań prawdziwych” (KK, s. 38)

Porównał jego opowiadania do fotograficznych plików RAW, „zawierających obraz nieprzetworzony przez oprogramowanie, lecz ‘surowe’ dane z matrycy.” (KK, s. 38). Faktycznie, wczesne utwory Nowakowskiego cechował ascetyzm, ostentacyjne stronienie od literackości, sugestia bezpośredniego zapisu rzeczywistości. Oczywiście to także jest kreacja i rację miał Bereza, doprecyzowując: „nie jest to fotografia, lecz raczej doskonale zrobiony preparat, złożony z elementów absolutnie autentycznych i zorganizowanych w całość, która pełni funkcje tak oczywistego dowodu dla wniosków eksperymentatora, że on sam czuje się zwolniony od ich formułowania.” (HB, 71). 

Część krytyków wprawiało to w zakłopotanie, więc usilnie poszukiwali śladów tradycyjnego moralizowania i innego niż dokumentalny uzasadnienia twórczego gestu. Opowieść o starym wyczerpanym złodzieju, zestawiali więc z Hemingwayowskim „Starym człowiekiem i morzem”, w scenie gdy ognik papierosa łączy się z rozgwieżdżonym niebem widzieli kantowską metaforę i znak tęsknoty kryminalistów za światem moralnych prawd. Ale Nowakowskiego w owym czasie odrzucała rola zawodowego moralizującego literata, który wychodzi od literatury i olśniewa literacką maestrią: chciał być powściągliwy i pisał przecież przeciw tego rodzaju tkliwej prozie. 

(Ciekawą perspektywę zaproponowała ostatnio Agnieszka Karpowicz zestawiając peerelowskie dzieła Marka Nowakowskiego z jego predylekcją do eksponowania brzydoty, ujmowania świata w szarej monochromatycznej tonacji, z analogicznymi próbami oddania rzeczywistości w polskiej plastyce i dostrzegając w nich manifestację polskiej wersji egzystencjalizmu. Nie brutalny nihilizm płynąć miał ze stron prozy autora „Benka kwiaciarza”, lecz głęboko humanistyczne przesłanie, demaskujące brzydotę i skarlenie ludzkiej egzystencji. Odwołując się do głośnej wystawy Arsenał z roku 1955, definiowała to następująco, używając wielosylabowych uczonych słów: 

„egzystencjalizm – w jego polskiej, skontekstualizowanej odmianie i rozumiany jako sposób konceptualizowania rzeczywistości i kondycji ludzkiej jednostki w niej zanurzonej – wydaje się najwłaściwszym punktem odniesienia”. 

Patrząc na późniejsze utwory Nowakowskiego notowała:

„Ciemne kolory, szarości, odcienie brązu i czerni to wyróżniki zarówno malarstwa neofiguratywnego, jak i ekspresjonizmu egzystencjalistycznego. Nowakowski zaś daje nam w opowiadaniu ‘Pracusie’ i w wielu innych, powstałych w latach 70., sugestywne pejzaże literackie, utrzymane w kolorystyce mętnoszarego, sinego monochromatyzmu, przywołujące nastrój nijakości i nieodmiennie związane z estetyką szarości i czerni, klaustrofobiczną perspektywą: ‘Dzień był dżdżysty, z ponurym mętnym światłem, gruba jak pakuły warstwa chmur, gołe drzewa, uliczna pompa, gromadka dzieci podrzucająca szmaciana piłkę, w dalszym planie drewniane i murowane domki pokraczne, byle jakie, a w oddali masywny zarys fabrycznej budowy’.” (AK, s. 42, „Kiedy ranne wstają zorze”, GJDW, s. 9)

I faktycznie, w takim ujęciu odnaleźć mogą ukojenie badacze usilnie poszukujący moralnego czy filozoficznego gestu w peerelowskich dziełach Marka Nowakowskiego).

Pisarz wyraźnie jednak dusił się w wyznaczonych sobie wąskich ramach uprawiania literatury. W kolejnych tomach poszerzał więc pole swoich obserwacji, a także powoli odchodził od przedmiotowej narracji. Ascetyczna formuła obowiązująca w debiutanckich opowiadaniach ulegała rozluźnieniu. 

Kolejne tomy przynosiły stopniową zdradę formy realizowanej w debiutanckich opowiadaniach. Sprawy szły w dwóch kierunkach – ku narracji podmiotowej: w opowiadaniach zaczął od czasu do czasu pojawiać się narrator i ku jednoczesnemu poszerzeniu zakresu obserwacji. 

Nowakowski pod lupę wziął nie tylko reprezentantów przedmiejskiej społeczności niekoniecznie związanych z przestępczym procederem, lecz poszedł jeszcze dalej, wchodząc do śródmieścia i pochylając się nad sklepikarzami, urzędnikami, inżynierami, inspektorami, magazynierami, ale i środowiskiem bohemy oraz wielkomiejskimi menelami. Razem z nimi odwiedzał meliny, jeździł na zakładowe grzybobranie, bawił na delegacjach, spędzał dzień w magazynie i na rozdzielni.

W końcu stało się tak, że trudno już było mówić o peryferiach jako terenie literackich penetracji Nowakowskiego, albo inaczej: peryferiami okazał się cały nasz kraj. Mechanizmy, które Nowakowski wychwycił, opisując środowisko społecznego marginesu, okazały się zasadą organizującą całość życia w peerelu. Obserwacje poczynione przy okazji odtwarzania fenomenu społecznych peryferii doskonale definiowały stosunki panujące w naszym kraju. Interesowność, organizowanie się na zasadzie watahy walczącej o łupy, przemoc maskowana czasem lepiej, czasem gorzej, rządzą całym społeczeństwem. Darwinowska walka o byt, bezwzględne zasady awansu, degeneracja mentalna, duchowe znikczemnienie i wódka, dużo wódki, występowały na każdym szczeblu społecznej drabiny, w każdym zakamarku rzeczywistości. Czy będzie to dom kultury, zakład produkcyjny czy środowisko naukowców. 

W narracji starał się Nowakowski i tu odtwarzać horyzont myślowy swych bohaterów poprzez ujmowanie świata ich językiem. Elementy mowy pozornie zależnej, nasycanie narracji nowomową tworzyły toporny obraz świata i zdradzały wewnętrzny skarlały świat bohaterów.

Daleko odchodził autor od mrukliwych bohaterów. Towarzyszący drodze twórczej Nowakowskiego, Bereza w połowie lat sześćdziesiątych notował: „Najdłuższe wypowiedzi bohaterów „Tego starego złodzieja” nie przekraczały kilku zdań. W ‘Zapisie’ narracja monologowa zdominowała wszystkie inne formy narracyjne. Z monologów tak jak ze strumieni składa się rzeka współczesnej polszczyzny mówionej ‘Zapisu’. Takiej symfonii współczesnej polszczyzny mówionej nie usłyszymy w żadnym współczesnym utworze literackim. Już to wystarczy, żeby uznać ‘Zapis’ za współczesny polski epos prozatorski”. (HB, s. 90). 

Ale czy rzeczywiście otrzymywaliśmy epos? Diagnozę społeczną, owszem, ale przecież to wszystko zmarniałe, pełne godnych politowania ludzi, którzy „brzydzą się sobą, swą egzystencją” (AK, s. 51) – szereg anegdot, niespełnionych żałosnych marzeń o wielkości, ponurych pełzających klęsk.  

Z pewnością Nowakowskiego u progu lat siedemdziesiątych uznać można za świetnego i bezwzględnego kronikarza społecznej degrengolady. Diagnoza była wstrząsająca.

Niezwykle wnikliwie pisał o tym Nowakowskim Zbigniew Mentzel: „Ta ‘etyka na niby’ ujawnia się przez swoisty język, niemal kompletny repertuar jego znaków odnajdujemy w ‘Mizerykordii’: ‘mowa pełna skrótów i pauz, wieloznacznych a skutecznych’, znaczące rozkładanie rąk, porozumiewawcze uśmiechy i mrugnięcia. Załatwianie zwykłych, codziennych spraw staje się tu niemal rytuałem magicznym, błazeńską pantomimą: ‘wszyscy trzej uśmiechnęli się do siebie przyjacielsko, szczerze, a chytrze zarazem i musztardówki unieśli’. ‘Szczera chytrość’ – oto paradoks, który określa tu istotę stosunków społecznych. Narrator przez cały czas pozostaje wewnątrz tego bezkształtnego układu. Wprawdzie zdemaskował już i ośmieszył zasady, jakie tu panują, sam się do nich stosuje, nie chce pozbawiać się bowiem przypadkowego, lecz niewątpliwie autentycznego porozumienia z ludźmi w tej samej sytuacji. Razem z innymi powtarza zatem slogany: ‘trzeba jakoś żyć’, ‘wszyscy jesteśmy tylko ludźmi’, rozkłada ręce i mruga porozumiewawczo, ‘szczerze i chytrze’ właśnie. Odnieść można wrażenie, iż bawi się swoistym komizmem sytuacyjnym tego życia. Bawi jednak tylko do czasu. W ‘Zdarzeniu w Miasteczku’ i w świetnych miejsko-wiejskich opowiadaniach z tomu ‘Gdzie jest droga na Walne?’ dobroduszne na pozór scenki złożyły się już w groźny, groteskowy spektakl. W spektaklu tym biorą udział ludzie ze wszystkich niemal warstw i grup społecznych; ludzie, którzy wspólnie nie wyznają jednak żadnych wartości, których łączy tylko rywalizacja lub obojętność; którzy wspinają się lub osuwają po szczebelkach awansów, premii, zagranicznych wyjazdów, kierowniczych stanowisk”. (ZM, s. 105) (M, s. 44-45).

Tkane z obrazków wycinki rzeczywistości zaczęły coraz wyraźniej objawiać problem syntezy, ujęcia całości. Pisał cytowany powyżej Zbigniew Mentzel: „Od lat powtarza się te same zdania: nasza literatura współczesna to literatura niespełnionych nadziei i oczekiwań; to literatura nienapisanych książek, niedokończonych wątków, nieprzedstawionego świata wreszcie. Wielka powieść – summa epoki, świadectwo duchowej biografii pokolenia – pozostaje ciągle Godotem krytyki. Czekając na ‘arcydzieło nieznane’ szuka się fragmentów jego brudnopisu. Łatwo przy tym o pomyłkę, ryzyko czasem się jednak opłaca. Czy tak: brulion pełen obietnic, możliwości, niezrealizowanych jeszcze projektów odnaleźć można w pisarstwie Nowakowskiego? 

(…) 

Odnosi się wrażenie, że proza Nowakowskiego to jakby ‘całość mniejszych fragmentów’, swoisty układ epicki, w którym odnajdujemy pełno powtarzających się wątków i motywów, postaci i sytuacji. (…)

Najważniejsze utwory Nowakowskiego wynikają jakby jeden z drugiego, wzajemnie się uzupełniają i komentują. Konsekwencję taką zapewnia przede wszystkim wspólny bohater tych utworów. Bohater stopniowo ‘napełniany’ rozumem, doświadczeniem, świadomością. Krzysztof z ‘Trampoliny’, ‘Silnej gorączki’, ‘Robaków’; Literat ze ‘Stypy’ i ‘Wesela raz jeszcze!’, bohater ‘Księcia Nocy’ wreszcie – to ciągle ten sam człowiek. Jego biografia uwikłana w zmieniającą się rzeczywistość współczesnej Polski, rozpada się w tych utworach na szereg epizodów, które można już ułożyć w spoistą całość”. 

Zostawił Nowakowski sporo utworów, które uznać można za literackie metafory peerelu. Sam wskazywał kiedyś na „Hades”, w którym ekipa pracowników magazynu z wiktuałami ekskluzywnej restauracji spędza kolejny normalny roboczy dzień. Piją powierzony ich pieczy alkohol i z głębokich czeluści piwnic pną się coraz wyżej – przez kuchnię, gdzie obmacać można skąpo odziane w fartuchy kucharki, gabinet kierownika, co to akurat pawia rzucił, aż wreszcie docierają do przygotowywanego do otwarcia nocnego lokalu, gdzie polewa im Olka Zwierz, barmanka. Zaczyna się nocne życie, przychodzą Arabowie, co to nasze panienki będą chędożyć, więc pijani kompletnie bohaterowie wychodzą do samochodów. Bohaterowie z „Hadesu”  przywołują minione chwile szczęścia: magazynier Czesiek wspomina wakacyjny wyjazd fiatem 125p pod ruską granicę i bimbrowe biesiady z gospodarzem i jego rodziną. Kierownik Kichawa rozpamiętuje straconą szansę urządzenia się w Paryżu, Spuchlak kelnerskie terminowanie w Budapeszcie. Alkohole idą różne: od horiłki, przez koniaki gruzińskie i wykwintne francuskie alkohole w barku na górze. Faceci opowiadają dowcipy, przypominają przysłowia, żegnają się znakiem prawosławnego krzyża, narzekają na los i na dzień nieszczególny. To opowieść dość nużąca i fabularnie nieskomplikowana. 

Znacznie silniejszą propozycją było „Zdarzenie w miasteczku”. Niewątpliwie, historia ucieczki pensjonariuszy domu starców nosi wszelkie znamiona społecznej metafory. 

Oto mieszkańcy Pałacyku zatrwożeni nocnym transportem dużej liczby trumien, dochodzą do jedynie słusznego wniosku: „Będą wykańczać!”. A trumny dostarczane są w tajemnicy w związku z dealem między Kierownikiem ośrodka a Prezesem, szefem zakładu produkcyjnego („Szwankuje trumienna specjalizacja, nadwyżki zawalają składy….”, ZwM, s. 83). 

Ucieczka pensjonariuszy do lasu i nagłe chwile swobody i nieoczekiwanego, wydawałoby się nieprawdopodobnego już szczęścia, imponująca samoorganizacja zniedołężniałych ludzi i obława z udziałem tropiących psów, dla niektórych były metaforą Marca’68, dla późniejszych czytelników – prefiguracją wielkiego społecznego buntu i proroczą wizją karnawału „Solidarności” – zbiorowego święta, które udało się Polakom celebrować wbrew osaczającym ich siłom porządkowym. W opowieści Nowakowskiego rolę milicji odgrywają strażacy, co jest przejawem wybornego szyderstwa autora z ograniczeń cenzuralnych. A przecież Nowakowski jest w tym skrzącym się od fajerwerków wyobraźni opowiadaniu także twardym realistą: szefem zakładu, wmuszającym trumny pensjonatowi dla starców jest dawny komendant UB, zaś Dyrektorem owego ośrodka – uczestnik antykomunistycznej partyzantki, co to dostał dożywocie. 

„Przesiedział szmat życia, bo jako jeden z dowódców podziemia chadzał ze swoim oddziałem po wojnie czas jakiś, a jego pseudonim wojenny, ‘Podkowa’, dany dla twardości i siły charakteru, budził w nastałych władzach obawę i niepokój, znużony podziw ludności wobec nowego nieufnej. Schwytany i skazany na dożywotnie więzienie, nie myślał wtedy, że kiedyś jeszcze będzie mu dany smak wolnego życia. W zamknięciu zrazu buntował się, krzyczał i walił pięściami w obite blachą drzwi. Potem ucichł, przedwcześnie postarzały i wypalony. Już nie podbiegał w dzikiej rozpaczy o okratowanego okienka. Stał się małomówny i pokorny. (…) Kierownik nie chciał zmieniać pracy. Cicho i bezpiecznie czuł się w Pałacyku. Przecież o takim właśnie ustroniu marzył, kiedy bez nadziei wolności spędzał więzienne lata”. (ZwM, s. 80 – 81)

A Pałacyk, który obecnie zajmuje dom starców? „Po wojnie przez kilka lat mieścił się tutaj Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa wraz z aresztem. Z tamtego też okresu pozostało w miasteczku kilku ludzi, którzy nieraz przy wódce o swoim pobycie w Pałacyku opowiadają. Ale czas i to już zatarł w pamięci, więc tych wspomnień słucha się nieuważnie i ze znudzeniem”. (ZwM, s. 79)

No i jest Prezes, szef zakładu produkującego trumny, którego w knajpie „Marzanna” poznał Kierownik. W czasie pogaduszek przy kielichu Kierownik „zdziwił się w pewnej chwili, że Prezes jest tak doskonale zorientowany w skomplikowanym przecież wnętrzu Pałacyku. 

Zdziwił się, zamilkł zaraz i popatrzył na niego ze zwierzęcą, nagle obudzoną czujnością. 

Prezes wytrzymał to spojrzenie i przytaknął. 

– Tak… pracowałem tam… - chwila namysłu – od wojny… - zachmurzył się – a zwolnili potem jak ostatniego śmiecia…

Nie zwrócił nawet uwagi na szarą, zmienioną twarz swego słuchacza.

– Ale nie dałem się utopić… - rozchmurzył się szybko. – Ta spółdzielnia, że tak powiem, moje dziecko… Z niczego zaczynałem… Dopiero teraz dostrzegł dziwny wyraz twarzy Kierownika. 

– Chłopie… - powiedział – nie myśl o tym, wiem, co myślisz. 

Wyciągnął grubą dłoń ze złotym sygnetem na ostatnim palcu.

– Co było, a nie jest – zakończył przysłowiem – nie pisze się w rejestr…

Po chwili zastanowienia, a właściwie zmuszony tym spojrzeniem twardym i przykuwającym, Kierownik też wyciągnął dłoń. Uścisnęli sobie prawice. Ale cierń jakiś pozostał. Objawiał się w ukrytym głęboko strachu i uległości wobec tego człowieka. A czasem wyrzucał sobie Kierownik ten strach. Pogardzał sobą. Jednak poradzić na to nic nie mógł”. (ZwM, s. 82)

Mnóstwo tu śladów i blizn po historii, stary kirkut, z ignorancją traktowany przez młodych, mogiła z 1863 roku, ale i mogiła majora „Wilka” (ZwM, s. 133).

Szyderczy kostyczny humor Nowakowskiego manifestuje się także w małych scenkach. Oto dialog ściągających, który wybrzmiewa na koniec obławy: 

„Myślał długą chwilę intensywnie, wreszcie wybąkał pokonując nieśmiałość: 

– Obywatelu dowódco, pozwolę sobie zauważyć, bardzo wartościowa rzecz, bardzo… – zabrakło mu słów. 

Zwierzchnik ożywił się i poklepał go po ramieniu. 

Tym klepnięciem pokrzepił kapitana, który dokończył już płynnie:

– I ośmielam się prosić o dedykację, w najbliższym czasie zamelduję się w komendzie…

Zwierzchnik poklepał go jeszcze życzliwiej. Prośba kapitana dotyczyła pracy zwierzchnika niedawno opublikowanej w postaci książkowej, a opowiadającej o walce z reakcyjnym podziemiem po wojnie”. (ZwM, s. 136).

Mentzel szukający u Nowakowskiego syntezy, eksponuje też „Księcia Nocy”:

„‘Książę nocy’ przybliża nas do ostrej, namiętnej powieści o współczesności, powieści, której fragmenty można już w prozie Nowakowskiego odnaleźć. Zapewne, często jeszcze mówić się będzie o Nowakowskim jako o autorze obrazków z przedmieścia, migawek z podmiejskiej knajpy i okolic. Może warto jednak zauważyć, iż na swój sposób opowiada on przede wszystkim klasyczną historię dojrzewania młodego człowieka. Młodego pisarza, który dziecięcy maksymalizm etyczny uczynił sprawnym narzędziem krytycznej analizy rzeczywistości. Ta historia jest jeszcze w ułamkach. Trzeba pozbierać jej rozproszone wątki, przemyśleć, opowiedzieć raz jeszcze”. (M, s. 109)

„Książę Nocy”, skażony jednak był zbyt mocno nieznośnym sentymentalizmem, który od dłuższego czasu wżerał się coraz silniej w prozę Nowakowskiego, gdy ten odwiedzać będzie krainę dziecięcych rojeń o romantycznym świecie bandyterki. Realizował pisarz „natrętny wręcz schemat (…): stałe zderzanie mitów z rzeczywistością, marzeń z ich nieudaną realizacją, młodzieńczego maksymalizmu etycznego z duchowym konformizmem…” (ZM, s. 100). W rywalizacji o tytuł utworu-summy „Książę” powinien ustąpić opowiadaniu „Wesele raz jeszcze!”, opublikowanemu na łamach „Twórczości” w roku 1974. 

Pisarz, który od debiutu odcinał się od literackości, intertekstualnych gier, erudycyjnych paralel, kulturowych aluzji, który zawsze pragnął wychodzić od rzeczywistości i w pogardzie miał wytarte chwyty, tutaj jest ostentacyjnie literacki właśnie. Wpisuje swą opowieść w ramy aż nadto tradycyjne. Już tytuł odsyła bezpośrednio zarówno do „Wesela” Wyspiańskiego, „Na wsi wesela” Dąbrowskiej, jak i do „Miazgi” Andrzejewskiego (której wyborne fragmenty opublikował autor na łamach tego samego miesięcznika w roku 1966, ostrzegając: „Trudno, wesela nie będzie!”). 

Nowakowski jest tu więc demonstracyjnie literacki. Nie pozostawia jakichkolwiek wątpliwości, że jest to utwór, który należy czytać w kontekście wielkiej tradycji i że oto on, outsider, piewca marginesu, spychany ze swą twórczością do kategorii „małego realizmu”, do ligi twórców środowiskowych, poważa się na gest bezczelny. 

„Było to wesele Hrabiego z wiejską dziewczyną. Liczył sobie Pan Młody już czterdziestkę, a Hrabią go niegdyś nazwano, bo maniery miał szykowne i z każdej sytuacji wychodził należytym bajerem. Skończył się jednak ten jego hrabiowski czas, kiedy nie tylko maniery, ale i gotówka była przy nim. Zostały maniery. Parę lat przesiedzianych w pudle miał za sobą, nikt też żadnym interesem nie chciał się już z nim wiązać. Niefartowny, powiadano, nie ten model co dawniej”. (WRJ, s. 8)

Autor opowiastek o menelach, ludziach zdegenerowanych, małych, stawia nam przed oczy – nie bacząc na potężnych poprzedników – swoje „Wesele”, już w tytule demonstrując, że teraz on chce zabrać głos na równych prawach z koryfeuszami polskiej literatury. A i na pierwszych stronach, znaczy uczestników narodowego obrzędu, bo wesele uwieczniane w literaturze to obrzęd narodowy, znaczy więc uczestników wielkimi literami i powołuje na scenę Gospodarza, Gospodynię, Pana Młodego, Pannę Młodą, Księdza. Jest to zabieg ewidentnie szyderczy. Pisała Irena Maciejewska: „Ani wiejska Panna Młoda nie ma u Nowakowskiego tej świeżej, spontanicznej naiwności i wdzięku, jaki miała u Wyspiańskiego (przeciwnie, jest to dobiegająca trzydziestki, niezbyt urodziwa osoba, której naiwności nic już nie usprawiedliwia). Ani Pan Młody w niczym nie przypomina tego dobrodusznie śmiesznego osobnika, jakim był chłopomański Rydel i jego literacki sobowtór. (Tu, w ‘Weselu raz jeszcze!’ swoiste ‘nieserio’ Pana Młodego stąd płynie, że mimo swojej przebiegłości i cynizmu robi on w gruncie rzeczy wrażenie ‘oszukanego oszusta’). Podobnie z pozostałymi osobami tego paralelnego układu: z Gospodarzem i Gospodynią, którzy gdzieś tam ongiś mieli ‘godność i wzięcie’ i ‘coś z Piasta’, a tu zachowaniem swym demonstrują sama pospolitość: wyrachowanie i chytrość, nieufność do obcych, a w dramatycznej scenie końcowej cechy dużo gorsze: bo, wynikająca zapewne z lęku, solidarność ze zbrodniarzem ukrywającym swój czyn przed prawem.

Podobnie, choć jeszcze ostrzej w przypadku wiejskich parobczaków, którzy tu i tam prezentują niewątpliwie biologiczną ‘krzepę’, ale też nic ponad nią, a u Nowakowskiego są dodatkowo obleśni, ośmieszeni podejrzanymi zabiegami Czarodzieja. I podobnie w przypadku ‘Poety’ zastąpionego o Nowakowskiego owym – jakże w stosunku do poety pomniejszonym – literatem współczesnym oraz drzemiącym partyzantem, który na podobieństwo Szeli Wyspiańskiego jest niemym świadkiem dramatycznej i krwawej historii. 

Te swoiste sobowtóry, podobnie jak opisane u Bachtina sobowtóry u Dostojewskiego, pełnią tu funkcję pomniejszenia i obnażenia swoich pierwowzorów. Są to małe, pospolite, nierzadko odrażające figury. Tradycyjny układ i tradycyjny typ ‘zbratania’ klasowego przez małżeństwo (ośmieszony i wykpiony już w ‘Weselu’) powtórzyć się nie da. Ta droga poszukiwania wartości – bo jednak u Wyspiańskiego mimo gęsto rozsianych akcentów satyrycznych były to mimo wszystko drogi szukania ‘mocy’, ‘potęgi’ itp.  życiotwórczych sił w ludzie – także powtórzyć się nie da”. (IM, s. 53).

Nad chatą weselną, podobnie jak nad bronowicką, ciąży przeszłość. Ta odległa i ta bliska. Niewyrównane rachunki, przemilczane krzywdy. Wśród gości są kaci i ofiary, prześladowcy i prześladowani. Jest koszmarny duet, podobny temu, który oglądaliśmy w „Zdarzeniu w Miasteczku”: 

„Wraz ze spóźnionymi gośćmi Wewióra z suchą łapą też tu przybył. Ciekawość wszystkich zawsze bierze, co to będzie, kiedy Wewióra spotyka się z tym Frołkiem, co teraz kramik ma z warzywami w miasteczku. Tak i tym razem. Blisko siebie siedzieli. Oni w pierwszy czas po wojnie z  dwóch stron byli. Frołek ważny wtedy, najważniejszy w powiecie. A Wewióra ukrywał się po lasach i nowego nie chciał uznać. Nieraz przymierzali się do siebie. Aż złapali Wewióra w zasadzkę. Stąd ta sucha łapa u niego, postrzał dostał i ręka mu zmarniała. Z Frołka władza wtedy i on to Wewiórę w areszcie trzymał, a później dalej posłał. Różnie o tym ludzie mówili. Długi czas nie było Wewióry, lata całe, a jak wrócił, ludzie tylko czekali. Znany przecież z tego, że nikomu krzywdy swojej nie odpuścił. Frołek już był nie taki jak dawniej, ze służby go zwolnili i za handel się złapał. A zwolnili dlatego, że ludzi za bardzo cisnął. Pamiętają to niektórzy. Ale Wewióra wrócił też już nie taki jak dawniej. Cichy i pokorny. Władzy każdej czapkuje i do zwierzeń nieskory. Z drogi każdemu ustąpi. Tylko raz widzieli ludzie, jak w targowy dzień Frołek do niego przepił, Wewióra z suchą łapą szklaneczkę przyjął, ale nie wypił, na podłogę z rozmachem wylał. I twarz starego jak z drewna, nie wiadomo, co myśli”. (WRJ, s. 22 – 23)

Jest chełpiący się władzą milicjant:

„– Czy wiecie, kto u nas rządzi? – wołał komendant.

– Partia – odpowiedział natychmiast Prezes, który na to pytanie akurat zjawił się tutaj.

– Za mało powiedziane – skrzywił się Komendant.

– Oj, za mało – przytaknął kierownik skupu warzyw i owoców, Grzegorczyk, i oko chytrze zmrużył.

Pomyślał krótką chwilę Prezes i dodał: Wiadomo, Łuczakowie.

Pojaśniał Komendant. 

– Otóż to. A kto ja jestem? Łuczak jestem! A ty? – palcem w Prezesa. – Kto jesteś?!

Gospodarze patrzyli na niego z szacunkiem. Prawda to. Cała chmara tych Łuczaków powiat oblazła. Szwagrowie, bracia, siostry, kuzyni, niekoniecznie nawet o tym samym nazwisku. Ale i tak ze sobą spokrewnieni. Nasycił się Komendant swoim znaczeniem. 

– Pożartować zawsze można – powiedział skromnie.” (WRJ, s. 34)

Ale przecież szef MO, pomny na niesławny koniec swego poprzednika, któremu mściwi chłopi podrzucili trefny towar i zadenuncjowali, nie może czuć się w stu procentach pewny swego. W ogóle przy weselnym stole, gdy poleje się wódka, sytuacja władzy nie jest prosta: 

„w pewnej chwili Gospodarz bardzo się musiał starać, żeby sierżant z tutejszego posterunku nie zderzył się z synem Józwy z Wygwizdowa. Siedział Józwy syn dwa lata. Mówią ludzie: za niewinność siedział. Robota to sierżanta, miał złość na niego”. (WRJ, s. 26)

Miastowi szydzą sobie w duchu z prowincjuszy, którzy im więcej wódki, tym bardziej się odsłaniają. Jak choćby Prezes: „– Rzecz w tym, żeby być na górze, kapujesz, kochany, takie czasy, obsuniesz się, to i zdepczą… (…) Bo ja to jestem pragmatyk. 

– Pragmatyk? Co pan przez to rozumie? – zaciekawił się Literat.

– No jak to, kochany – zdziwił się Prezes – żeby nie dać się wyruchać!” (WRJ, s. 37 – 38)

Z tym, że zestaw gości, który przybył ze stolicy, jest równie plugawy i marzenia ma niskie. 

„w kąciku Czarodziej przycupnął. I po młodych wieśniakach zerkał. Do męskiego ciała rosła w nim chęć natarczywa. Po to przecież tu przyjechał. Gorączka weselnej izby, pot i wóda. Uderzyło mu już to do głowy i nozdrza jak ogar myśliwski rozdymał. Okiem strzelał. Kark czyjś naprężony, szyja ogorzała, czupryny na czoło nawisłe. Tu i tam widział łydy wyłażące z nogawek, brzuchy koszulą obciśnięte, oczy maślane lub dzikawe z gorzałkowego zamroczenia. Ruchliwa gęstwa męskich ciał tańczyła przed oczyma. A gorąc bił od tej gęstwy. Monolog jak modlitwę sobie snuł: - Chłoptasie moje jedyne, pokuszenie najsłodsze, ciżbo ty moja śmierdząca, cielska moje nabite, gęby tępe i zady kalesonami obciśnięte, platfusy w ciasnych buciorach uwięzłe i cuchnące, torsiki chłopięce z puchem zamiast kłaków, wy moje słodkości poszukiwane w trudzie i znoju, oj, dziobałbym was, moje smrody pszeniczne, oj, dziobałbym…” (WRJ, s. 16 – 17)

Także Pan Młody pozwala sobie na chwile zapomnienia, gdy bierze w ramiona Lucy, kelnerkę marzącą o pracy w lokalu kategorii S:

„przesuwali się rytmicznie i płynnie. Noga za nogą, ciało w ciało; jednością stali się w tym tańcu. Hrabia jakby w trans zapadł. Może przypomniały mu się dawne nocne lokale i dziewczyny? To całe życie pełne wódki, dziwek i zabawy zmartwychwstało w pamięci. Wciskał się w Lucy coraz zachłanniej. Ona w niego też. Stara szkoła knajpianego tańca. Napierali na siebie. Dłoń hrabiego przesuwała się po plecach kobiety. Lekko, koniuszkami palców po grzbiecie. Pieścił ją w dawnym uwodzicielskim stylu. W oczy czule spoglądał. I tak przesuwali się wśród innych tańczących par. Wsiowy naród zdziwiony odmiennością tego stylu miejsce dla nich pośrodku izby uczynił. Już przestrzeń tylko dla siebie mieli. Hrabia twarz w kruczo farbowane włosy Lucy zanurzył, ustami ucho muskał. Obudził się w nim lokalowy lew i te białe sztuczne zęby szczerzył. Już nie był tutaj. Przeniósł się gdzieś z wiejskiej chałupy i o weselu zapomniał. Ponadto tancerz był zawołany. Na rytm czuły, drobił takt stopami i przesuwał się płynnie. Lucy zaś doskonałą było partnerką. Jej ciało czule odpowiadało na dłoń Hrabiego. Wyginała się i prężyła.

– Ramona, twe usta i ramiona… - szeptał Hrabia. Więc ten taniec coraz większe sprawiał wrażenie. Wsiowi tańczyć przestali i gapić się zaczęli. Chłopaki z podziwem i zazdrością. Bo też wcisnął się Hrabia w obfite łono Lucy. Ona uległością mu odpowiadała i jej zad kołysał się drażniąco. Wsiowe dziewczyny patrzyły z niechęcią? A co na to Panna Młoda? (…) Pod ścianą zatrzymała się. cała sztywna i napięta., w tych swoich białych nylonach i welonie. Stała pod ścianą i głowę nisko opuściła. (…) Literat podsunął się bliżej. Myśliwską ciekawością zabłysły mu oczy. Już niezły początek w tym widział. Rysiek Urzędnik również ożywił się znacznie. Obaj rozwojem tanecznego wydarzenia zainteresowani. 

– Nic dobrego z tego nie wyniknie – zauważył Literat.

– Ten sojusz wiejsko-miejski – powiedział Rysie Urzędnik – stoi na glinianych nogach”. (WRJ, s. 32 – 33) 

Miastowi, niby autoironiczni, zdystansowani, noszą w sobie przecież jeszcze większe pokłady nikczemności. Wspominają młodość? Owszem. Literat z przyjacielem wzniecą nawet jakąś tęsknotę za młodzieńczym buntem, przywołają postać kontestatora i antysystemowego rozrabiaki o pseudonimie Lili Montelli, ale przecież w kręgu Pana Młodego sięgną do innych wspomnień: 

„Było tak: Kajdanki rąbnęli pijanemu glinie. Z raportówki. Cieszyli się złośliwie, wyobrażając sobie, jak się budzi rankiem i szuka swojego sprzętu służbowego. I dziewczynę sprowadzili na chatę. Podstępem, słodkimi obietnicami. Napoili winem i wódką na przemian. Oporna niezwykle, ale wreszcie poszła. Bardzo ładna, tylko niedotykalna. Taka ważniaczka.

– Ja tylko na chwilę – mówiła – proszę sobie nic nie wyobrażać, z reguły nie mam zwyczaju do obcych mężczyzn…

Więc obłudnica. Tak twierdził Skarupa Zbyszek. – Chce, a boi się – określił jej postawę – pełno takich dziwek.

Już na miejscu szatański pomysł wpadł im do głowy. Nie zastanawiali się długo. Eksperyment. Tak to nazwał hrabia. Skuli ją w bransoletki. Umiejętnie. Jedną rękę do kaloryfera, a drugą do stołu. Bronić się już nie mogła i do woli sobie używali. I to jej niezapomniane: - Ach, och, o Boże… - coraz bardziej omdlewające. 

– Ten stół tak się ruszał, w te i wewte – dławił się uciechą Skarupa Zbyszek i oczy miał zimne, drańskie. 

– W te i wewte – Hrabia ręką ruch stołu naśladował i oczy miał takie same, złe, pełne satysfakcji.

– Co to było? – zainteresowała się Panna Młoda.

– Zgrywa – odparł Hrabia i przypominając sobie o obowiązkach, pocałował ją w policzek. – Misia, moja słodka – powiedział z roztargnieniem”. (WRJ, s. 42)

„Literat, słysząc tę lepką, wyuzdaną gadaninę, zapragnął nagle miłości czystej, wspaniałej i pełnej uniesienia. Takiej jak pierwsze, szczeniackie porywy. I dziewczynę swych pragnień już widział. Wzruszył się. Ale ta czysta bajka niedługo trwała. Innym zupełnie tropem poszedł. Uroda owszem, ale w pierwszym rzędzie bogata. Jakiego wymiaru to bogactwo? Rozważał jak buchalter. Coś na poziomie willi, niezłego samochodu i pieniędzy stwarzających niezależność”. (WRJ, s. 43 – 44)

No właśnie – Literat, i upozowany, i pozujący na współczesnego Wyspiańskiego (to on wznosi raz po raz tytułowy okrzyk „Wesele raz jeszcze!” i myśli o tym, jak złożyć ten obrzęd w zgrabny pisarski obrazek) niby to z zainteresowaniem śledzi zachowania gości i rozwijające się konflikty, ale nie jest w stanie wypowiedzieć nic więcej ponad lament:

„– Szczurze życie! – wybuchnął. – Wszyscy zgnojeni, wszyscy zgnoić się dali. Tak, tak, pan też, ja, wszyscy, nie ma wyjątków. 

– Nie rozumiem – Kierownik POM-u wzruszył ramionami i chciał odejść. 

– Daliśmy się załatwić – Literat nie puścił jego rękawa. – Każdy jak niewolnik, wie pan, byli tacy galernicy, do wioseł na zawsze już przykuci. (…) Jak tak można zrezygnować ze wszystkiego?!

– Co się czepiasz człowieka – powiedział Rysiek Urzędnik (…) Ty, lewy inkwizytor. Sam też portkami trzęsiesz, łapę ci nad papierem paraliż zatrzymuje. No nie? 

– Więc gnojki z nas tylko – zgodził się Literat. – Masz rację.

– Takie już pokolenie. – Krzywy uśmiech nie opuszczał twarzy Ryśka Urzędnika. – Przetrącone w krzyżach”. (s. 63 – 64)

Ściągnął więc Nowakowski wielki narodowy topos do poziomu ślubu podjętego nie z zauroczenia ludową urodą i czarem, lecz realizującego czysty interes: oto szemrany gość, co to niejedno ma za uszami, postanawia przy czterdziestce ustatkować się i wżenić w chłopskie dobrze prosperujące gospodarstwo. Nie ma więc mowy o marzeniu o Złotym Rogu i wznieceniu buntu.  

A finał? Na wracających z biesiady miastowych zasadzają się wsiowi, by spuścić im łomot, pijany Prezes uwożący Lucy w swym fiacie koloru „dla chama jeloł” wjeżdża w furmankę i salwuje się ucieczką przed milicją, a dzięki fałszywym świadkom wymiguje się od odpowiedzialności.

„Uratował się Prezes. Cisza była w chałupie. Tylko zza ściany skrzyp miarowy zaczął dochodzić. Cicho, głośniej. To Hrabia piłował swoją ślubną małżonkę. Prezes oko znacząco przymrużył. Milicjant uśmiechnął się. 

– Młodzi – bąknął Gospodarz”. (WRJ, s. 73)

Tak kończy się arcydramat narodowy w ujęciu Nowakowskiego, to ofiarowuje czytelnikowi jako diagnozę polskiej rzeczywistości lat siedemdziesiątych. 

Śmiało można postawić to opowiadanie obok innych książek przygotowujących polski Sierpień. 

Zachwyciło się opowieścią drukowaną w „Twórczości” wielu. O opowiadaniu, które czekało aż osiem lat na druk książkowy pisała Małgorzata Szpakowska:  

„Przez osiem lat było opowiadaniem mitycznym; znałam ludzi, którzy uważali je za najlepszy polski tekst współczesny, sama skłonna byłabym tę opinię podzielać.” (MS, s. 131)

„’Wesele…’ – tłumaczy Szpakowska – jest, najkrócej, opowiadaniem o korupcji. O korupcji społecznej, przenikającej wszystkich i wszystko, rządzących i rządzonych, tchórzliwych i odważnych, chłopów, inteligencję i lumpenproletariat. Na wiejsko-miejskim weselu, nie pierwszym w naszej literaturze, zasiedli przy jednym stole cwaniacy i przegrani; i nie znalazł się wśród nich ni jeden sprawiedliwy. Ci, których kiedyś złamano, nigdy potem nie zdołali się podnieść; ci, którym się powiodło, puszą się swoją siłą i władzą. Pozostali zaś dławią  się goryczą – w poczuciu własnej nicości, w przekonaniu o nikłości szans”. (MS, s. 133)

W finale swego tekstu pytała:

„Czy diagnoza ‘Wesela…’ jest prawdziwa? Mój Boże, rzadko chyba się zdarza, żeby pisarzowi rozpoznanie społeczne potwierdziło się tak dokładnie. To, co Nowakowski uchwycił w jednym opowiadaniu, po sześciu latach stało się w końcu oczywistością publicystyczną. Potwierdziło się ostatecznie wszystko: i korupcja, i rozpad więzi społecznych, i zastraszenie. Tylko w wymiarach nieporównanie rozleglejszych, bardziej drastycznych. Potwierdziło się nawet coś więcej: strach nie całkiem zasadny stał się – przez kontrast – odskocznią do późniejszych postaw heroicznych. Generacja, która obrazu ujawnionego w ‘Weselu…’ nie chciała przyjąć za własny, uczyniła też, co było w jej mocy, by ten obraz – w rzeczywistości – zmienić. (…) W każdym razie opowiadanie Nowakowskiego było dość wczesnym i wyjątkowo dobitnym świadectwem złego samopoczucia społecznego, które miało potem owocować burzą. I pozostaje tym świadectwem nadal”. (MS, s. 134)  

Z tak wysoką oceną Szpakowskiej nie godził się Jan Galant, który po latach podsumowywał spór o „Wesele raz jeszcze!”, zestawiając efektownie opowiadanie Nowakowskiego z postulatami Kornhausera i Zagajewskiego wyrażonymi w ich „Świecie nie przedstawionym”.

„zamiast panoramicznego obrazu społeczeństwa, którego odbiorca mógłby oczekiwać, skoro motyw wesela takim zadaniom dotychczas służył, w opowieści Nowakowskiego można dostrzec rzeczywistość umowną, przejaskrawioną, zaludnioną przez karykaturalnie wyolbrzymione i zniekształcone postaci”. (JG, s. 79)

Nie przyjmował więc do wiadomości, że Nowakowski świadomie wprowadza swoje z dołów wywodzące się pisarstwo w ramy narodowej tradycji, by zamanifestować przekonanie, że zamiast wielkiego realizmu, możemy liczyć tylko na zdegradowaną opowieść. Pisał rozczarowany Jan Galant:

„ten mało zindywidualizowany świat bardziej niż społeczną panoramę przypomina obrazek satyryczny; historyjkę z przewidywalną puentą. Nie ma tu niczego, co zaskakiwałoby czytelnika: każdego z bohaterów łatwo jest opatrzyć etykietą, wystarczająca do charakterystyki postaci – Literat jest zgorzkniały, Partyzant żyje wspomnieniami, Hrabia to podstarzały lowelas, Rysiek Urzędnik bez reszty mieści się w wizerunku przeciętnego urzędnika, cwana Lucy epatuje zwierzęcą nieomal cielesnością, chłopi są pamiętliwi, mściwi, sprytni albo chamscy. Wszyscy bohaterowie opowiadania wydają się jedynie określonymi typami ludzkimi, uosobieniem cechy. Dlatego wielu z nich nie ma imienia, lecz nazwy określające role społeczne: Docent, Kierownik, Gospodarz, Partyzant, Literat. Ożywieniu postaci nie służy także język, pozbawiony zdolności różnicowania poszczególnych bohaterów, ani mowa narratora, zbyt często sięgającego po określenia jednoznaczne i degradujące” (JG, s. 79)

Był trochę niesprawiedliwy, nie chciał zrozumieć, że ujednolicony zdegenerowany język, mający jednak cechy indywidualizmu (inaczej nieco mówią na przykład reprezentanci władzy, wplatając w swe wypowiedzi nowomowę), zatarte granice między reprezentantami różnych środowisk, pełnią tu znaczącą rolę: pokazują zdeprawowane społeczeństwo, sprowadzone na dno, do jednego poziomu. 

Zresztą, dokonane przez Jana Galanta zestawienie opowiadania Nowakowskiego z postulatami nowofalowych krytyków prowadzić może do bardziej zniuansowanej oceny. 

Krytyk przywołuje najbardziej chyba znany cytat ze „Świata nie przedstawionego”, by skonfrontować go z „Weselem raz jeszcze!”:

„Być może ten właśnie świat służbowych delegacji, sal ze stołem prezydialnym pokrytym czerwonym suknem, pochodów pierwszomajowych, konferencji, ludzi idących wcześnie rano do pracy jest równie głębokim światem, jak ten, który istnieje tylko w marzeniach. Być może właśnie ten świat, gdyby odsłonić jego problemy, gdyby dotrzeć do jego prawdy, szczęścia i nienawiści, okazałby się równie pełnym i godnym literatury światem” (ŚNP, s. 39) (JG, s. 80)

Zderza projekt nowofalowych wizjonerów z realizacją Nowakowskiego: 

„Ważnym składnikiem programu Kornhausera i Zagajewskiego jest oczekiwanie, że literatura nie tylko przedstawi rzeczywistość, że zdoła zarejestrować bogactwo współczesnej rzeczywistości, ale również, przede wszystkim, wskaże kierunek przemian, nada zdarzeniom sens i logikę. Słowem, pozwoli pokazać rzeczywistość jako spójną całość”. (JG, s. 83)

„Skłonność do satyrycznego przerysowania i karykaturalnych uproszczeń trzeba uznać za główny powód rozmijania się ‘Wesela raz jeszcze!’ z hasłami Nowej Fali. Satyryczność nie pozwala objąć całości współczesnego świata, nie daje szansy na stworzenie opowieści podsumowującej zbiorowe doświadczenie, w karykaturze trudno dostrzec dokument rzeczywistości. Satyryczność w wydaniu Nowakowskiego trudno też uznać za projekt ‘konstruktywny’.”. (JG, s. 83)

„Zamiast śladu jakiejkolwiek całości, narracji scalającej (ideologii, religii, tradycji) znajdujemy w opowiadaniu świadectwo całkowitej społecznej dezintegracji. Korupcja, strach, degradacja są tu powszechne, wszechobecne i bezalternatywne. Dlatego w posierpniowych recenzjach książki tak publikacjach drugiego obiegu rzadko natrafimy na omówienia tego opowiadania – zbyt było gorzkie i czarne, zbyt odbiegało od obrazu społecznego, jaki wyłonił się w 1980 roku”. (JG, s. 83) 

Wszystko ładnie pięknie, tylko akurat w posierpniowej euforii i prężeniu się w czasach stanu wojennego, intelektualiści rzadko dostrzegali stopień znikczemnienia społeczeństwa. Refleksje o tkwiących w narodzie złogach komunizmu przyjdą później. Czasem przy okazji piętnowania „homo sovieticusa”, który rzekomo stał za oporem przeciw brutalnym reformom Balcerowicza, czasem mając postać wolnego od propagandowej potrzeby namysłu nad stanem społeczeństwa wyłaniającego się z komuny… Dla dzisiejszego czytelnika „Wesele raz jeszcze!” może stać się unikatowym zapisem degrengolady i atmosfery powszechnego skurwienia schyłku peerelu.  

„Wesele raz jeszcze!” zestawiane czasem bywa z „Misiem” Stanisława Barei i Stanisława Tyma. Jest ono jednak opowieścią bliższą prawdy o zniewolonym i zdeprawowanym społeczeństwie. Pozbawione oczyszczającego, wybaczającego uśmiechu, jest wołaniem o prawdę i dobro. A że Nowakowski nie czyni tego w sposób, jakiego oczekiwaliby od niego czytelnicy spodziewający się moralizatorstwa i kojących znaków nadziei? Cóż, był Nowakowski pisarzem osobnym, wymagającym innych kluczy do lektury.  

(Podjął jeszcze Marek Nowakowski jedną próbę syntezy. Tym razem nieudaną. Dla paryskiej „Kultury” pod pseudonimem Seweryn Kwarc napisał rozbudowane opowiadanie „Kto to zrobił”, drukowane w miesięczniku na przestrzeni lat 1976-77. Niestety, rzecz okazała się schematyczną opowiastką o losach chłopaka, który w czasach stalinowskich wziął na siebie winę za rzucenie ogryzkiem w ekran kinowy podczas projekcji jakiegoś propagandowego badziewia. Ale historia jego, będąca odbiciem poszczególnych etapów peerelowskiej historii – dość licha. Niczego tu odkrywczego, raczej lecenie schematami i wchodzenie w same centra zdarzeń: rozgonienie wiecu przez Politechniką, zamieszki marcowe, etc. Wszystko szeleści papierem, choć Nowakowski stara się rzecz ubarwiać pijackimi monologami. Czytelnik paryskiej „Kultury” cóż mógł zrobić? Kiwać głową, że wszystko się zgadza. Faktycznie, opowieść dokładnie przylega do rewizjonistyczno-opozycyjnej wizji najnowszej historii Polski. Jak się kończy? Nasz bohater, stroniący od politycznych zaangażowań i realizujący się w nauce czystej, nie bez oporów przyjmuje propozycję wyjazdu do Stanów Zjednoczonych, ale w czasie pożegnalnego spaceru po Warszawie, gdy z sentymentu chce się odlać pod drzewkiem, wdaje się w szarpaninę z patrolem MO i ląduje w więzieniu. Nici z wyjazdu, nici z naukowej kariery. Idzie do szkoły cudze dzieci uczyć, żeni się z umiarkowaną dość miłością, pije. Na koniec zeszmacony, pogrążony w rozpaczy, spotyka w knajpie kolegę z klasy, który od lat pracuje w resorcie. Teraz – pułkownik. Z obstawą. Spełniony, spokojny. Nasz bohater błaga go o pomoc, o naprostowanie spraw, ale w końcu nie jest nawet pewien, czy cała ich knajpiana rozmowa nie była jeno przywidzeniem).  

Nurt wieńczony w latach siedemdziesiątych dziełami tak znaczącymi jak „Wesele raz jeszcze!”, „Gdzie jest droga na Walne” czy „Książę Nocy”, miał też w twórczości Nowakowskiego swojego konkurenta, z którym wiązać można było o wiele większe nadzieje. Pisał o tym Antoni Libera (w swej pierwszej drukowanej recenzji książkowej!), pisał Henryk Bereza. W pewnym momencie zdawało się, że w tym właśnie kierunku będzie podążać droga twórcza Marka Nowakowskiego.  

Relacjonował na łamach „Miesięcznika Literackiego” Antoni Libera: „Najogólniej, twórczość Marka Nowakowskiego dzieli się na dwie nierówne części, przy czym otrzymane wielkości, wynikające z podziału, są odwrotnie proporcjonalne do znaczenia, jakie każda z nich w sobie nosi. Mówiąc prościej, nurt legitymujący się zdecydowanie mniejszą ilością pozycji wyraźnie dominuje nad pozostałą twórczością. Ten właśnie główny, czy też raczej: nadrzędny nurt wyznaczają cztery opowiadania z tomu ’Silna gorączka’ (poza tytułowym: ‘Kocioł’, ‘Popapraniec’ i ‘Podrygi’) oraz, a właściwie przede wszystkim ‘Robaki’. Kompleks tych utworów wyróżnia się jednolitością narratora, który w sposób bezpośredni analizuje własną PISARSKĄ świadomość. Opowiadania te są – krótko mówiąc – rzeczami o sobie, są – by tak rzec – lirycznymi wyznaniami. W nich właśnie dokonuje się synteza przeżyć i ich wartościowanie. Granica pomiędzy spojrzeniem na własne doświadczenia z punktu widzenia życiowego i literackiego zostaje zatarta. Bohaterowie znani z innych opowiadań, gdzie pełnili główne, a w każdym razie autonomiczne role – tutaj są podporządkowani innemu celowi: tutaj służą oni jako bohaterowie właśnie, występują już nie jako postaci”. (AL, s. 51) 

Ciekawe, że ten nurt twórczości Nowakowskiego, który budził tak wielkie emocje u krytyków w latach siedemdziesiątych, znaczony utworami z tomów „Silna gorączka” i „Robaki” został całkowicie zmarginalizowany przez współczesnych apologetów autora „Benka Kwiaciarza”. W wyborze „najlepszych opowiadań” wydanych przez Iskry (KN) nie znalazło się nawet miejsce dla wstrząsającego i olśniewającego językowo „Kotła”! Również u wielu autorów syntez twórczości Nowakowskiego, nurt znaczony „Robakami” nie istnieje. Może dlatego, że urwał się on nagle i nie miał kontynuacji.  

A był to kierunek w rozwoju Nowakowskiego niesamowity i wiele obiecujący. Oto pisarz swe analityczne spojrzenie skierował na samego siebie, pseudonimowanego jako Krzysztof, ale nie tego, który fascynuje się złodziejskimi opowieściami i charakternymi ludźmi, lecz na niejako prywatnego, wyzutego z literatury. Bada więc „autentycznego” siebie, opowiada o relacjach z kobietami, o stosunku do przemijania i marnienia, analizuje własną podłość, z lubością rekonstruuje swe pijackie i trzeźwe występki. 

(Gwoli prawdy trzeba zaznaczyć, że i sam autor dystansował się wobec tego nurtu twórczości. Pamiętam jego zdziwienie, gdy w prywatnej rozmowie wyraziłem swoje uznanie dla „Robaków”. Odpowiedział coś żartobliwie i wymijająco. No ale wtedy, w połowie lat dziewięćdziesiątych Nowakowski pełnił już zupełnie inną role społeczną – bohatera oporu przeciw komunie i post-komunie, pisarskiego sumienia, depozytariusza wspomnień o starej Warszawie, surowego sędziego polskiej transformacji. 

Tak więc rzecz została zarzucona i przecież postać Literata w „Wesele raz jeszcze!” była tylko bladym odbiciem możliwości, jakie przynieść mogła podróż pisarza do swego wnętrza).

Swoistą przedmiotowość, której przestrzegał w opowieściach o ludziach z marginesu, postanowił Nowakowski odnieść do samego siebie. I swe wnętrze obejrzeć bez kulturalnych podpórek, bez ucieczek w literackość. Chciał obnażyć samego siebie i skrupulatnie zbadać. 

Najpierw był tom „Silna gorączka” ze wstrząsającym opowiadaniem „Kocioł”. Krzysztof, alter ego autora znane z poprzednich zbiorków, odtwarza swe alkoholiczne znęcanie się nad partnerką, wystawianie jej innemu mężczyźnie, połączone z masochistyczną pogardą dla samego siebie. Jest w tej opowieści jakaś fascynacja mieszkającym w nim złem, jest dziwna satysfakcja „człowieka spod podłogi” wyznającego swą podłość, jest wreszcie fałszywe łkanie małej duszyczki nad samą sobą.

„Ela zatańczyła z Ładnym Współczesnym. Przez cały czas tańca sączyłem wódkę, ale nie smakowała mi już właściwie, ale ten kocioł w środku potrzebował wódy jak ogień drzewa. Ela wiruje, wygina się, Ładny Współczesny przytupuje, Ela uśmiecha się, przegina głowę, piersi jej falują, śmiech coraz bardziej natarczywy, niby towarzyski śmiech, ale nie, to tokowanie samicy, odzew na zaloty samca, sprawdza się wszystko, myślałem, zacisnąłem pięści pod stołem, byłem prawie pewny swego, tylko jeszcze parę minut, może trochę więcej, i już, niekiedy jeszcze przeciw tej pewności jakieś resztki rozsądku występowały, przecież sam to organizujesz, kierujesz cały czas tym spektaklem, co chcesz od Eli, ona nie chce, ale zaraz ten rozsądek osuwał się gdzieś na dno, przywalała go jadowita pewność, że już nic nie ma oprócz kłamstwa i złudzeń, zaraz zresztą to się okaże, szeptało mi Coś w środku, przecież ten taniec też ci chyba wyjaśnia, spojrzałem na Elę, rozchylone usta, zadowolona, no, to Coś ziało pewnością, no…

Zerwałem się od stołu, szarpnąłem Ele za rękę, przyciągnąłem do siebie i wykręciłem jej dłoń, to było bardzo bolesne, ale twarz Eli nie wyraziła nic. 

(…) Zacząłem śmiać się paskudnie, mam taki śmiech parszywy, prowokujący (coś w tym z błazna i pogromcy), spojrzałem tez z zadowoleniem na rękę Eli, mocno wykręciłem, czerwona obrączka na przegubie i chyba puchnie już.

Powtarzałem szeptem, ty dziwko, dziwko… (SG, s. 21 – 22). 

(…)

– Tańczyć! – ryknąłem. – Tańczyć!... Bawić się.

Tańczyli. Sączyłem to wstrętne, owocowe wino, we łbie jeden wielki wir, nie ma spokoju, nie ma nic, wali się wszystko, po co złudzenia, upić się, kierować sprawa do pointy, podpowiada to wszechwładne Coś, już niedługo, zobaczysz spustoszenie, oni tańczą zajadle, ładny chłopak, świetne wygiby i nuci tak dziko, gardłowo, Ela uroczysta, skupiona, nie ma już nic…

Oni zwolnili tempo. Ładny Współczesny przycisnął Elę, pocałował. Nie broniła się. Więc już. Przesunęli się do drugiego pokoju. On zaczął nogą, tak po cwaniacku, nieznacznie przymykać drzwi”. (SG, s. 27 – 28) 

Nowakowski dotyka swych najniższych uczuć, podrażnia bolesne punkty niczym bolesny ząb wciąż niepokojony dotykiem języka, rozsnuwa – owszem – fantazje o relacji ze Swoją Dziewczyną, ale fantazje, która najwyraźniej mocno osadzone są w jego wnętrzu. 

Cały tom „Silna gorączka” przepojony jest tymi samymi uczuciami, które nosiły w sobie niektóre postaci wcześniejszych opowiadań Nowakowskiego; rezygnacją i nienawiścią do samych siebie. 

Cesiek Główka, bohater wieńczącego książkę opowiadania „Los” wypowiada swoiste Vanitas Vanitatum:

„– Taki los to… w pysk, w serce, wszędzie – szeptał monotonnie i zawzięcie. – bo i co. Niby tyle różności, a nic nie ma. Gorzała, nie powiem, dobre to. Ale ciągle nie można chlać, kałdun wysiada, nery, motorek też. Więc wyskakujesz z gorzałkowania. Z babami to samo. Gnieciesz te cycki, sapiesz, drgawka cię łapie i tak możesz przez całą noc bez przerwy. Ale też do czasu. Potem mogę ci ten interes i na pysk położyć, nie ruszysz się nawet, nie bierze ani trochę. I tak dalej. Z wszystkiego wysiadasz, dwa jego w mordę mać. Gnijesz tylko i śmierdzisz. Sam smród ostaje”. („Los”, w „SG”, s. 221)

W innych opowiadaniach pisarz znów lubuje się swą podłością i bezcześci w myślach Swoją Dziewczynę, choć od Jojnego, kumpla spod celi słyszy: „Przecież – zaśmiał się – ona jest bardzo za tobą i jeszcze ci źle”. („Trzeci dzień”, SG, s. 110) 

Ale wyobraźnia pracuje: „nawet z dziewczyną używając przyjemności, korzystając z niej nie przestaję być wszawy i wstrętny, a jakże zalotni są wtedy inni mężczyźni, jak przymilają się, ja jestem do końca plugawy, leniwy i podły. Cieszę się z jej podnieceniem, obserwuję starannie objawy tego podniecenia, przymknięte oczy, szybki oddech, przypominam sobie inne przygody z dziewczętami, chętnie wybiegam tez naprzód, wyobrażam sobie swoją dziewczynę jako starego już babsztyla z zapadłą, fałdzistą twarzą, i widzę tego babsztyla w miłosnej ekstazie, jak bucha pożądaniem żałosnym, albo znów myślę o młodziutkich, bardzo ładnych dziewczynach”. („Podrygi”, SG, s. 162 – 163)

Pisał o „Silnej gorączce” Henryk Bereza: „Monolog wewnętrzny tak, ale bez żadnych ‘strumieni świadomości’, żadnych ingrediencji fantazji, marzenia, abstrakcji, złudzeń, swobodnej gry myśli. Wyobraźnia Nowakowskiego jest ujarzmiona przez doświadczenie”. (HB, s. 81)

A potem przyszły „Robaki”, próba jeszcze bardziej radykalna: 

„Te kartki niestarannym, kulfoniastym pismem zapisane – to jest to, co chciałbym zrobić, co próbuję robić od miesiąca. Jest to zapis kilku dni, chcę ciurkiem zanotować sprawy ważne i nieważne, a najbardziej te skrytą, zakamuflowaną warstwę, te bebechy gromadzone niejawnie, starannie chowane, nawet sam przed sobą wypieram się często tych bebechów, tak próbuje oszukać się, nic nie wiedzieć, zapomnieć o ich istnieniu. I cały czas przy próbie zapisywania tego – mocna niechęć we mnie, strach przed ujawnieniem całej tej konspiracji spraw grząskich, ponurych i tandetnych. Nerwowa to robota, za silny związek ze mną, za bardzo kłuje, uwiera, i każde zdanie z takim oporem, prawie że fizycznym, trzeba pisać, te ostatnie dni upałów spóźnionych, za kiepsko się teraz czuję, wszystkie wrażenia i chęci kotłują się we mnie, kotłują się bezsilnie w ciasnocie mego łba, wyładowany jestem ostrymi jak żyletka obrazami, chęciami, plątanina wrażeń, żadnego ładu w tym, żadnej ścieżki, tak kłębi się to jak w jakimś zbiorniku bez ujścia (…) cholernie nerwowa robota, jakbym sam z siebie wywalał dymiące flaki, przekładał, oglądał, mierzył; palę papierosa, strzepuję popiół na te papiery bazgrołami pokryte”. (R, s. 17 – 18)

Komentował Bereza: 

„’Robaki’ są zapisem czegoś w rodzaju dwudniowego monologu wewnętrznego kogoś, kto postanowił zbadać, jak funkcjonują władze jego duszy w normalnym rytmie powszednich czynności i zdarzeń. Określenie ‘czegoś w rodzaju’ ma sugerować literacką niekonwencjonalność tego monologu wewnętrznego, który u Nowakowskiego odbiega od przyjętych form zapisu funkcjonowania umysłu, pamięci czy wyobraźni”. (HB, s. 101)

Bo Nowakowski postanowił się obnażyć. I wypowiedzieć nieskrywaną kulturowymi zasłonami prawdę o sobie. Prawdę wulgarną, kompromitującą, brudną. 

O geście tym pisał 21-letni Antoni Libera:

„Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na to, że stosowanie zasygnalizowanej powyżej operacji pociąga za sobą zazwyczaj dwa odczucia; jedno z nich sprowadza się do wyzwolenia mściwej satysfakcji, jaką wywołuje nieuchronnie okoliczność, gdy zjawisko oceniane ujemnie przez jakiś ogólnie przyjęty system norm, np. obyczajowych, może się legalnie objawiać, ponieważ w danej chwili ujęte w cudzysłów jest na tę chwilę jak gdyby usankcjonowane; wypadki, kiedy ktoś publicznie pouczając, jakich wyrazów nie wypada mówić – sam, gwoli ‘ścisłości’, je przytacza, są powszechnie znane. Drugie odczucie ma tkankę o wiele bardziej skomplikowaną i ono głównie wzbudza nasze zainteresowanie. Polega ono mianowicie na uzyskiwaniu szczególnego spokoju, którego doznaje się po zracjonalizowaniu i uhierarchizowaniu najbardziej drażliwych i nękających przeżyć. Czy jednak sposób ów nie kryje w sobie złudzenia? Czyż bowiem rzeczywiście pozbędziemy się wszelkich tajemnic, niepewności i wewnętrznego chaosu, jeśli tylko zastosujemy odpowiedni kod, na zimno opisujący żywiołowe strony naszej natury? Czy w istocie uwolnimy się od irracjonalnych obsesji i urojeń oraz ślepych i jątrzących pragnień? (…) (AL, s. 54) 

Spowiedź erotomana, rozgrzebującego w sobie seksualne żądze, drażniącego siebie, wciąż dręczonego wspomnieniami ciał, twarzy, piersi, widokiem obnażonych fragmentów nóg, wyobrażającego sobie erotyczne ekscesy, uprzedmiotowiającego kobiety, atakowanego przez elegantki i prymitywy… 

„Te wszystkie wstydliwe, ciemne wypustki wyobraźni naładowały się i rozepchały. Aż kłębi się tam od wszelakiego błota. Wystarczy tylko leciutko popuścić cugli i już… Nic innego, tylko To, nic… Teraz już chodzi po pokoju ta z kolejki. Tępa, byle jaka twarz z kaczym, siodlastym nosem, spojrzenie zimne, rzeczowe. Nogi jak konary, kosmate, brudny paznokieć z obłażącym lakierem, zmęczone stopy wysuwa z wąskich, spiczastych butów, stopy ze spęczniałymi żyłami, tak przebiera ściśniętymi (czerwone ślady ciasnoty) palcami. Trze stopą łydkę włochatą, zaswędziało… (…) Ja przyczajony naprzeciw, tak wciśnięty i skurczony. Jej szerokie biodra wywalają się poza ławkę. Wróci do domu, będzie szykować obiad mężowi (ma obrączkę), nie widzi mnie, nic nie wie o niczym. A we mnie przewalają się takie ciepłe, niepokojące fale błota, fala za falą, chlup, chlup”. (R, s. 6)

A parę stron później: 

„Wspaniała rozmowa z mądrą, o delikatne urodzie kobietą. Bardzo z nią rozmawiałem, tak garnąłem się do niej. Ona z wrażliwością jak struny najcieńsze, tez z dużą wiedzą. Zwierzałem się jej z różnych swoich nastrojów, dziwactw psychicznych, z całej tej niewygody ze sobą. Tak uważnie słuchała. Tak pytała wnikliwie, ze zrozumieniem. O sobie mówiła. Rzadko się zdarza taka sytuacja z kobietą, w której nic z samczego, papuziego udawania, nic z tego błyszczenia, tokowania w zdecydowanym, banalnym przez swoje zdecydowanie kierunku. I tak patrzyła intensywnie na mnie, jakby dużo tego poleśnego, utajonego we mnie odczytywała. Więc czystym nurtem psychicznego kontaktu (krystaliczne źródło, dodaję ze złością, bo wiem przecież, co za chwile…) biegła nasza rozmowa. Delikatne żyłki na skroniach, wąskie palce, tak przesuwa dłonią po czole, mądra, subtelna, tyle wie, czuje… A potem spojrzała na zegarek, już czas, pierwsza wstała, i tak opięła się sukienka na jej pośladkach, szczelnie ciasno… I buch, jakby coś wybuchło, myśl, zalążek myśli, przemknęło to szybko: a jaka ona inaczej, jaka… to wszystko krystaliczne, jasne zamąciło się. i krótkie lisie spojrzenia rzucałem na pośladki, już na dobre opięte, poruszające się rytmicznie, bo idziemy – te spojrzenia ukradkiem, jakby rozerwać miały spódniczkę, gwałcicielskie, ostre. Szybko coraz to powiekami nakrywałem gorące obślizgiwanie się po niej. A spokój już nie wrócił, już słowa – kłamstwa, słowa – kamuflaż. Ona coś mówi o spokoju i kontemplacji mnichów buddyjskich, coś, że nie szamoczą się bezsilnie, coś, że znana im jest prawda dystansu i rezygnacji. Wtedy we mnie narodził się (jak w błysku flesza, wyraziście, dokładnie) taki obraz: cienko finezyjnie rozsnuwamy tę naszą rozmowę, i w trakcie rozmowy ona zaczyna się rozbierać, ściąga pończochy: ten dokładny ruch – sposób ściągania pończoch, wpierw to gmeranie tam wysoko, gdzie pończochy przyczepione do pasa, trzask suwaka, zdejmuje sukienkę, i w tym obrazie majaczyło natrętnie, że bieliznę ona ma wcale nie czarną, modną, ale te gminną różowiznę, i tak już obnażona zostaje, i ciągle mówi, nieświadoma zmiany sytuacji, subtelnie, wyrafinowanie, czysto, a ja tak skwapliwie potakuje, ale już oczy głodno mi świecą, ale już cały zapatrzony w to różowe, powlekające, obciskające, i żyły na dłoniach mi pęcznieją, i dłonie są spocone. I choć jej głos ciągle abstrakcyjny, sterylnym tematem zajęty, nic z erotyki, żadnych tonów, półtonów, ćwierć… wabienia w tym, mnie już teraz jedno tylko ogarnęło, brutalnie rozewrzeć, stłamsić, gmerać, z absolutną koncentracja swojemu i jej ciału dogadzać, przede wszystkim swojemu, bo nie wierzę, nie chcę, niepotrzebne mi to – jak to nazywają – no, spójnia partnerów czy jakoś, myślenie o drugiej osobie, dla niej coś tam, bzdura, to mnie w ogóle nie interesuje; a w tym wszystkim, jak oddalające się echo, jej głos, i pogubiłem sprawy z mnichami buddyjskimi, jak ze snu do tego wróciłem, musiałem ten obraz-marzenie upychać daleko na spód, schować ten obraz-marzenie w tajnym zakamarku”. (R, s. 8 – 10)

Szamocze się narrator, raz próbuje to zinterioryzować w postaci Kobiety-Gigant ulepionej z wielości dręczących wyobrażeń, i przewalczyć stosunkiem z grubą kurwą, innym razem marzy o świecie, gdzie relacje męsko-damskie są prostsze:  

„I tak bardzo zaginiony, wyobrażam sobie taki idealny obszar erotycznej pełni, jakąś wyśnioną dla wszystkich ciemnych pragnień krainę (wyspę szczęśliwej utopii, he, he), gdzie kobiety przeróżne łagodnie, dobrze do mnie się zbliżają, czekają na każde skinienie, taki oleodruk roi mi się w głowie, ‘jelenie na rykowisku’ żądzy, błogi oleodruk, słyszałem, czytałem, że w Szwecji sprawy kobiet z mężczyznami bardzo otwarte, luźne, pozbawione wielu utrudnień, więc ten moment w myśleniu i wyobrażaniu sobie swojej utopii ‘Szwecją’ nazywam, często, zmęczony i skołowany niemożnością rozwiązania niczego, do tej ‘Szwecji’ właśnie uciekam…” (R, s. 106)

Czasem marzy o porządku i harmonii, ale szturmujące jego wyobraźnię zjawy udaremniają te wysiłki: 

„i gdy tak to wszystko zapisuję, te nogi z drobnymi włoskami tuż nad stopą, te uda obrysowane linią majtek; te kobiety w kawiarniach i przed wystawami, gdy tak snuję tę próbę rozgrzebania siebie, to wyciąganie na światło i rozplątywanie spraw utajonych a ważnych, to tak, jakbym parszywiał i tonął w grzęzawisku, ale myślę też, że każda rzecz, co mocno i boleśnie siedzi w człowieku, równa jest sobie, niech będzie dramat władzy, konflikt idei i życia, sumienia i jeszcze czegoś tam, a niech to będzie zwykła, oślizgła żądza, wszystko ma ten sam ciężar, nie ma ważnego i nieważnego, i tak rozgrzebując to kłębowisko, siedząc w tym labiryncie, co jakiś czas pisze słowo FABUŁA, w tym słowie zawiera się moje marzenie o uporządkowanym, jasnym życiu, gdzie wszystko jest wyważone jak harmonijna budowla, nic z błota, nic z zamętu. Tak, przetykam coraz to pisanie słowem FABUŁA, i stało się to słowo symbolem nie spełnionych marzeń, hasłem tęsknym, oczyszczającym ten duszny, ze skrytości wywlekany zapis. I ciągnę dalej ten robaczywy ścieg”. (R, s. 109 – 110)

Skowyt duszy udręczonej pożądaniem, człowieka niepotrafiącego uporządkować w sobie spraw cielesnych, rozgrzebującego więc wyobraźnię, podrażniającego samego siebie. Marzącego o ładzie, o spokoju osiąganym przy Swojej Dziewczynie. Człowieka przedkulturowego – jak pisał Bereza, a raczej wielbiącego swoje prymitywne instynkty (bo literackie obtańcowywanie Erosa jest jego wielbieniem), przecież te szczerości wobec siebie i to spojrzenie mogły mieć niezwykły ciąg dalszy…

W „Robakach” sprawa zdawała się łatwa (bo potoczyście pisze się o swych żądzach i w nich dłubie) i trudna zarazem (bo wyznanie i obnażenie bywa problematyczne). W połączeniu z próbami podejmowanymi w „Silnej gorączce” zapowiadało to jednak niezwykłą podróż. Gdyby Marek Nowakowski się nie cofnął, gdyby droga znaczona tymi opowiadaniami nie okazała się ślepą, zamkniętą uliczką! W tych wątkach, ujęciach tkwił niezwykły potencjał. Krytycy obserwując ewolucję powściągliwego prozaika, ostrzyli sobie zęby na prawdziwą krwistą namiętną literaturę o znamionach wielkości. Liczyli na mocowanie się z egzystencjalnymi problemami, porzucenie narracyjnych masek i ról, i jazdę bez trzymanki w ciemność.  

Ale Nowakowski nie poszedł dalej. 

A potem… Potem – przyszedł Sierpień, Grudzień, stan wojenny i zupełnie nowe zadania i obowiązki stanęły przed Pisarzem. 

Andrzej Horubała 

Foto: Adam Hayder / Forum

Teksty Andrzeja Horubały publikowane w serii „Wielcy pisarze PRL-u”, są elementem projektu realizowanego dzięki stypendium Fundacji Trzy Trąby oraz Jolanty i Mirosława Gruszków, pomysłodawców stypendium i darczyńców Fundacji Świętego Mikołaja. 

______

Oznaczenia cytatów i przywołań:

AK – Agnieszka Karpowicz, ikonografia odrazy. Antyestetyka Marka Nowakowskiego na tle nurtów realistycznych w polskiej sztuce po 1956” (w) Marek Nowakowski i inni. Oblicza realizmu w prozie polskiej XX i XXI wieku, (red. Sławomir Buryła, Jakub Michalczenia, Maciej Urbanowski), Wydawnictwo IBL PAN, Warszawa 2016

AL – Antoni Libera, Robaczywy ścieg (w) Miesięcznik Literacki 1970:8

HB – Henryk Bereza, Prozaiczne początki, Czytelnik 1971

IM – Irena Maciejewska, Zawieszeni pomiędzy (w) Odra 1978:4

JB – Jan Błoński, Zmiana warty, PIW, Warszawa 1971

JG – Jan Galant „Ani summa, ani całość. Kilka uwag o ‘Weselu raz jeszcze!’ Marka Nowakowskiego i o realizmie” (w) Marek Nowakowski i inni. Oblicza realizmu w prozie polskiej XX i XXI wieku, (red. Sławomir Buryła, Jakub Michalczenia, Maciej Urbanowski), Wydawnictwo IBL PAN, Warszawa 2016

KK – Krzysztof Kosiński, Pisarz akonwencjonalny. Warianty lektury twórczości Marka Nowakowskiego (w) Marek Nowakowski i inni. Oblicza realizmu w prozie polskiej XX i XXI wieku, (red. Sławomir Buryła, Jakub Michalczenia, Maciej Urbanowski), Wydawnictwo IBL PAN, Warszawa 2016

MP – Maciej Podgórski, Marek Nowakowski – poszukiwanie autentyzmu (w) Więź 1967:1

MS – Małgorzata Szpakowska, Dokument (w) Twórczość 1983:2

ZM – Zbigniew Mentzel, Wokół prozy Marka Nowakowskiego (w) Twórczość 1977:3 

GJDW – Marek Nowakowski, Gdzie jest droga na Walne?, PIW, Warszawa 1979

KN – Marek Nowakowski, Książę Nocy. Najlepsze opowiadania, Iskry, Warszawa 2018

M – Marek Nowakowski, Mizerykordia, Czytelnik, Warszawa 1971

SG – Marek Nowakowski, Silna gorączka, Czytelnik, Warszawa 1972

R – Marek Nowakowski, Robaki, PIW, Warszawa 1968

TSZ – Marek Nowakowski, Ten stary złodziej / Benek Kwiaciarz, Iskry 2012

UZ – Marek Nowakowski, Układ zamknięty, PIW, Warszawa1972

WRJ – Marek Nowakowski, Wesele raz jeszcze / Zdarzenie w Miasteczku, PIW, Warszawa 1982

Z – Marek Nowakowski, Zapis, PIW, Warszawa 1965

ZwM – Marek Nowakowski, Wesele raz jeszcze / Zdarzenie w miasteczku, PIW, Warszawa 1982


Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych 52 numerów TPCT w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!

Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.