Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Andrzej Horubała: Kisiel – Projekt Tomasz Staliński

Andrzej Horubała: Kisiel – Projekt Tomasz Staliński

Projekt powieściowy Kisielewskiego, choć artystycznie niespełniony, stanowił akt odwagi i wyzwanie rzucone krajowym pismakom. Towarzyszył nocnym rodaków rozmowom w kraju i na emigracji, przechował różne okruchy związane z komunistyczną opresją, był świadectwem samotnej walki o prawdę – pisze Andrzej Horubała o twórczości Stefana Kisielewskiego. Teksty Andrzeja Horubały publikowane w nowej serii „Wielcy pisarze PRL-u” są elementem projektu realizowanego dzięki stypendium Fundacji Trzy Trąby oraz Jolanty i Mirosława Gruszków, pomysłodawców stypendium i darczyńców Fundacji Świętego Mikołaja.

Tomasz Staliński to pseudonim Stefana Kisielewskiego, pod którym opublikował w paryskim Instytucie Literackim pięć powieści: „Widziane z góry” (1967), „Cienie w pieczarze” (1971), „Romans zimowy” (1972), „Śledztwo” (1974) oraz „Ludzie w akwarium” (1976).

Tomasz Staliński to projekt olśniewający w swych założeniach: oto krajowy pisarz, aktywny uczestnik życia kulturalnego i politycznego, skryty pod pseudonimem, wolny od presji cenzury, przygotowuje powieści, które publikowane będą na Zachodzie, a dotyczyć bieżącej sytuacji w kraju, ujawniać kulisy podejmowanych decyzji, analizować mechanizmy rządów, ukazywać wnętrza ludzi uwikłanych w służbę komunistycznej władzy, obnażać absurdy socjalistycznej gospodarki.

Tomasz Staliński to projekt mający pokazać, że możliwa, że konieczna jest literatura polityczna, że można, że trzeba pisać o Polsce nie pomijając sprawy komunizmu, zrywając wszelkie tabu, wdzierać się tam, gdzie pisarze nie bywali, stawiać pytania, których wprost nikt nie postawił, zdawać sprawę ze swego buntu, ale i zagubienia, z braku nadziei, z pokus, z jakimi spotyka się inteligent w zniewolonym kraju, konfrontować z wielkim skokiem modernizacyjnym, jakiemu patronował ten dziwaczny, nieludzki, nieracjonalny ustrój, nie stronić od niewdzięcznych tematów gospodarki, partyjnych narad i intryg, zaglądać w duszyczki różnych politruków, pismaków, poputczików, kontestatorów, zapisywać – dla współczesnych, potomnych – fenomen ewoluującego przez laty komunistycznego zniewolenia. Więc pisać o tym można, Panowie, lecz czynić to w masce, pod pseudonimem, by zapewnić sobie maksimum swobody w formułowaniu opinii.

Owszem, kreacja piszącego pod pseudonimem autora nie jest wolna od ograniczeń: pisarz będzie mylił tropy dotyczące jego identyfikacji, dbał, by go nie zdemaskowano, by tożsamość Stalińskiego pozostała w ukryciu, a nawet by jego prawdziwe, Kisielewskiego zachowania odnotowywać jako perypetie kogoś z zewnątrz.

W „Widzianym z góry” na aktywności posłów koła „Znak”, z politowaniem patrzeć będzie oczyma pezetpeerowskiego aparatczyka, gorzko rozliczając samego siebie ze swych popaździernikowych złudzeń: „w Sejmie działały jeszcze (…) kilkuosobowe grupki posłów katolickich. Ci jedni chyba brali swój parlamentaryzm całkiem na serio, niektórzy uważali się za symbolicznych przedstawicieli większości społeczeństwa , dopuszczonych z jakichś tam względów taktycznych przez Partię i przeznaczonych do obrony interesów Kościoła. Przy takim megalomańskim wyolbrzymieniu swojej roli czy misji ogromnie się czuli za wszystko odpowiedzialni, w przemówieniach ważyli każde słowo, jakby od tego Bóg wie co poza własnym mandatem zależało, prowadzili skomplikowane gierki taktyczne, licytując się wzajemnie, co ogromnie bawiło Borowicza”. (WzG, s. 50 – 51)

(Zresztą pierwszą powieść Stalińskiego przekazaną do druku w paryskiej „Kulturze” można potraktować jako dar na przeprosiny Jerzego Giedroycia po ostrym starciu, jakie mieli obaj panowie w związku z odmiennymi koncepcjami uprawiania polityki po roku 1956, a w szczególności po załamaniu nadziei związanych z Październikiem).

Swe traumatyczne doświadczenie pobicia w ciemnym staromiejskim zaułku przez komunistyczną bojówkę wykorzysta, opowiadając o gdańskich perypetiach partyjnego dziennikarza w „Śledztwie”:

„Pierwszy cios spada na głowę, zadany jest czymś ciężkim, chyba pałką milicyjną. Potem sypią się następne, teraz już w zupełniej ciszy. Fredek chce walczyć, szarpie się, ktoś wprawnie podcina mu nogi, leżąc już czuje ostre ciosy pod żebrami – kopią go z rozmachu, ale teraz nie w głowę – wprawnie, fachowo, nie chcą zabić – myśli sobie redaktor”. (Ś, s. 158)

W „Ludziach w akwarium” napisze zaś: „Socjalizm zastąpił kierowanie przemysłem sprawowane przez samych przemysłowców, czyli przez fachowców, dyktaturą dyletantów, ‘dyktaturą ciemniaków’, jak słusznie powiedział ten literat, co go za to w marcu 1968 pobili”. (LwA, s. 42), ale będzie to już raczej puszczenie oka do czytelnika, bo wówczas, w połowie lat siedemdziesiątych, tożsamość Stalińskiego stanowiła dla czytającej elity tajemnicę poliszynela.

Kim jest Staliński, jasne było chyba już poczynając od „Cieniów w pieczarze”, które aż kłębiły się od ujęć, którymi Kisielewski częstował czytelników w swych felietonach.

W powieści tej, uznawanej przez autora za jego najważniejsze obok „Sprzysiężenia” literackie dzieło, owo maskowanie się przyniosło zresztą najwięcej szkód. O ile kreacje głównych bohaterów pozostałych powieści – wzorowany na Arturze Starewiczu – partyjny prominent w „Widzianym”, bezsilny inżynier z zakładów Niedźwiedów-Ursus z „Romansu zimowego”, czy dziennikarze ze „Śledztwa” i z „Ludzi w akwarium” pozwalali na tworzenie pozornie insiderskich opowieści, to pomysł, aby w autotematycznych „Cieniach w pieczarze” posługiwać się literacką maską i do końca nie budować silnego paktu autobiograficznego, spowodował zwichnięcie narracji. Dystans wobec bohatera-narratora spowodował, że opowieść o artystycznej klęsce, jaką ponosi pisarz próbujący stworzyć dzieło życia o sobie samym i Historii, jest stłumiona i ułomna. Zamiast szczerego rozliczenia się pisarza z sobą, mamy niepotrzebną i miejscami powierzchowną, niedopowiedzianą do końca opowieść o kimś trzecim.

Tomasz Staliński to projekt będący świadectwem zwichnięcia talentu Stefana Kisielewskiego, który nie był w stanie porzucić swej felietonowej maniery i dawał książki przegadane, pełne rozbuchanych dygresji, z niezbyt interesującymi jednowymiarowymi bohaterami. To bolesny przykład na to, jak inteligencja i świetny projekt literacki nie dają oczekiwanych rezultatów, gdy brak prawdziwego artystycznego zwieńczenia. Owszem, powieści publikowane u Giedroycia wdzierały się w miejsca nieopisane, poruszały tematy zakazane przez cenzurę, stawiały pytania nieobecne w oficjalnej debacie i stanowiły swoistą kronikę kolejnych dekad realnego socjalizmu, ale jednocześnie przecież biły w oczy swym niespełnieniem.

Dla badacza literatury rzeczą fascynującą może być obserwacja, jak autor, obdarzony wielkim talentem, brnie w ślepą uliczkę twórczej przeciętności. Jak można zredukować swą twórczość do bardzo miernych pod względem artystycznym dzieł, po tak niezwykle obiecującym debiucie, jakim było pisane w czasie okupacji „Sprzysiężenie”.

A zwiastowało ono talent nie byle jaki i osobowość twórczą niezwykle intrygującą, prezentującą szerokie spektrum przeżywania swej egzystencjalnej przygody: od spraw intymnych, erotycznych, przez refleksje społeczne, historyczne, aż po historiozoficzne.

„Sprzysiężenie”, choć także obarczone gadulstwem nieokiełznanym, naprawdę przynosiło opowieść pełną: perypetie Zygmunta mierzącego się z impotencją, a zarazem dziwną niemożnością, jeśli idzie o sprawy publiczne, schyłek Dwudziestolecia i Wrzesień 1939 – czas końca jednego świata i początku czegoś zupełnie nowego. Kisielewski dawał nam opowieść bujną, pełną.

(Aż dziw, że nikt nie pokusił się o sfilmowanie tej powieści; rzecz byłaby wszak niesamowita!).

No tak, ale potem przyszedł stalinizm, aha, a przedtem jeszcze afery z powieścią, bo kto to widział, by katolicki publicysta z „Tygodnika Powszechnego” wypisywał takie rzeczy, z detalami podając dzieje borykania się z impotencją i różnych poszukiwań erotycznych. Kisielewski dawał oryginalną Bildungsroman, powieść o dojrzewaniu, trochę późnym, ale zawsze, dawał całego siebie i dlatego nie cofnął się przed wznowieniem powieści w roku 1957, choć nie licowała ona z rolą posła katolickiego koła „Znak”.

„Sprzysiężenie” współbrzmiało z Gombrowiczem, którego „Ferdydurke” tak kiedyś Kisiel schlastał – jego bohater, choć prawie trzydziestoletni, wciąż czuje się niedojrzały. Oczywiście ciąży tu sprawa niefortunnego sprzysiężenia, obietnicy dozgonnego zaniechania czynności płciowych, by praktykując taki celibat osiągnąć spełnienie artystyczne. Ale przecież owa impotencja dotyczyła też całej osobowości Zygmunta, jego bezsilności wobec świata, a i całej rzeczywistości Polski, pogrążonej w niemocy. Słusznie pisał oburzony na powieść Antoni Gołubiew, że „Kisielewski przeprowadza analogię między Zygmuntem, impotentem, histerykiem, półczłowiekiem a Polską – i Zygmunt, i Polska byli przed wojną impotentami, nie mogli się zdobyć na pełnię życia, na czyn, natomiast po klęsce, mimo gruzów i śmierci, mimo niewoli mają zacząć ‘nowe, bogate i fascynujące życie’”.

Gadulstwo, kładące się cieniem na powieści, uznać tu można było za ewidentną czynność zastępczą, chęć zagadania swej ułomności, żałosne usiłowanie opóźnienia próby i zmierzenia się z miłością. Tak mogłyby faktycznie brzmieć wyznania impotenta, który chwyta się każdej okazji, byle by odwlec obnażenie.

No dobra, ksiądz Piwowarczyk żartował, że problemem nie jest pornografia, tylko nuda owej pornografii. Ale były to trochę takie księżowskie dowcipaski. Książka była wybitna i choć słusznie zauważał Gołubiew, że nie sposób odnaleźć w niej jakiegoś znaku przeżywania wiary i relacji z Bogiem, to „Sprzysiężenie” było propozycją naprawdę poważną, stanowiąc sztandarową realizację prozy rozrachunków inteligenckich. Kisielewski jawił się jako pisarz pierwszoligowy, Kazimierz Wyka słusznie więc, wbrew wielu krytycznym recenzjom, wskazywał na niego jako twórcę, który jest „najgłębiej zanurzony w inteligenckim roztworze” i najbardziej konsekwentnie przeprowadza owe rozrachunki.

Po „Sprzysiężeniu” Kisielewski zanurzył się jednak w aktywność felietonową i, działając w rytmie cotygodniowych obligów, wyrobił, czy też wzmocnił w sobie gest publicystyczny. Tak silny, że wżarł się w niego głęboko i zdominował wszelkie inne sposoby opisu i ujmowania świata. I taki gest dominuje niestety we wszystkich powieściach Stalińskiego, pełnych felietonowych chwytów, anegdot, dopowiedzeń, przegadania. Staliński stara się być lojalny wobec czytelnika i nic nie pozostawiać domysłom i nieodpowiedzeniom. Pisze za dużo, wtrąca objaśnienia, nawiasy, wikła się w dygresje.

„Widziane z góry”, wbrew temu, co twierdzi Maciej Broński (Wojciech Skalmowski), nie jest powieścią wybitną, trudno też przyznać jej miano „jednej z najwybitniejszych w powojennym 35-leciu”. (MB, s. 125)

Wielkie dzwony, jakimi po sierpniu 1980 roku witano pojawienie się w krajowym obiegu twórczości Stalińskiego (na sesji o „literaturze źle obecnej” poświęcono mu aż dwa entuzjastyczne referaty!), wynikały z klimatu, w jakim odsłaniano dorobek wydawnictw emigracyjnych i konfrontowano z projektem niepodległej niezależnej kultury. Owszem, ma rację Leszek Szaruga, gdy widzi w powieściach Kisiela spełnienie krytycznych postulatów o spenetrowanie „świata nieprzedstawionego”, nie ma zaś racji, gdy owym realizacjom przyznaje wielkie wartości literackie.

Kisielewski jako Staliński jest rzeczywiście bardzo pracowity – jego książki są rezultatem niesamowicie głębokiego researchu i niebagatelnej pracy intelektualnej, ale niestety nie idzie z tym w parze objawienie szczególnego talentu. Wszystko grzęźnie w wielosłowiu.

Coś, co w powieści należy załatwiać skrótem, rzuconym półsłówkiem, albo przeciwnie, symboliczną sceną pełną napięcia, Kisielewski woli detalicznie omówić i wraz z nami analizować wnętrza swoich poślednich bohaterów. Coś, co powinno domykać się mocnym sprzężeniem fabuły z wielkimi pytaniami, tu rozłazi się w szczegółowych rozważaniach i dygresjach. A przy tym ponieważ pisarz pseudonimuje postaci i zniekształca okoliczności, funduje czasem szyfrogram dla wtajemniczonych.

W „Widzianym z góry”, opowieści o perypetiach członka komunistycznych władz, ma to jeszcze pewne uzasadnienie: Kisielewski-Staliński dzięki temu może udawać, że wie znacznie więcej, niż pisze, że jeśli czegoś nie oddaje wiernie, wynika to z przyjętej konwencji i swoistej gry.

I rzeczywiście ta strategia przekonała wielu czytelników, że oto otrzymali przeszmuglowaną na Zachód opowieść płynącą z samego centrum władzy. Znacznie gorzej było w kolejnych powieściach. Tam mało już uzasadnione pseudonimowanie zaciemnia tylko opowieść i utrudnia lekturę, szczególnie gdy Staliński rekonstruuje kulisy różnych politycznych intryg i sporów w obozie władzy. Małgorzata Szpakowska traktuje owe zabawy z nazwiskami i nazwami własnymi jako kolejny, znaczący element ironicznej gry ze światem: „Książki Kisielewskiego nie są pamfletami, stosują jednak rozbudowany repertuar chwytów ośmieszających lub dystansujących. Taką funkcję pełni właśnie kamuflaż nazwiskowy (…) autor oddala jakby świat opisywany, przydaje mu dziwności, którą przez przyzwyczajenie po prostu przestajemy zauważać. (MSz, s. 106).

Zgodzić się raczej trzeba z Maciejem Brońskim, który przyznaje, że „w ‘Śledztwie’, gdzie mowa o konkretnym zdarzeniu historycznym zmienia się to w uciążliwy chwilami szyfr”. (MB, s. 118)

„Widziane z góry” – opowieść o perypetiach członka centralnych władz partii, komunisty pochodzenia żydowskiego, lecz emocjonalnie i duchowo starającego odciąć się od swych korzeni, człowieka zawieszonego gdzieś poza walczącymi frakcjami, jest nużąca, bezbarwna i płaska jak sama diagnoza systemu władzy – inercyjnej, pozbawionej wielkiej wizji, gdzie życie polega na bezustannych podchodach i dbałości o łaskę Szefa. Czasy późnego Gomułki, opisywane przez Stalińskiego już po ogłoszeniu głośnego tekstu Witolda Jedlickiego „Chamy i Żydy”, detalicznie pokazującego walki frakcyjne w PZPR, już po wyzbyciu się ostatnich złudzeń związanych z odwilżą i liberalizowaniem systemu, po referacie Kołakowskiego w dziesięciolecie Października, nie prezentowały jakiejś szczególnie odkrywczej czy oryginalnej wizji władzy.

Staliński zamulał swym wielomówstwem nawet dość zręcznie wymyśloną intrygę, a już skandaliczny romans naszego bohatera z maturzystką – córką jego żydowskiej przyjaciółki i hitlerowca, prowadzony jest tak ociężale, że nie sposób uznać tego wątku za elektryzujący bonus.

Lekko autystyczny bohater, niezbyt chętnie powracający myślami do czasów instalowania tu sowieckiego systemu i przelewu polskiej krwi, nie do końca zgłębiający utajnioną agenturalną niejednokrotnie zależność poszczególnych członków władz od mocodawców w Moskwie, daje dość płaski obraz duszy komunisty na szczytach. Nawet społeczny awans wielkich rzesz Polaków i modernizacja, jaka przydarzyła się Polsce, niespecjalnie obchodzą Henryka Borowicza, bohatera „Widzianego z góry”. Wiadomo, że dla Kisiela obserwującego powojenny skok Zachodu, argumenty komunistów nie były w żaden sposób przekonujące, no ale odtwarzając ich motywacje mógłby jednak poświęcić temu trochę więcej uwagi. 

Co zostanie z „Widzianego z góry”? Na pewno dla tych, którzy chcą zgłębić fenomen Kisiela, wątek żydowskiej tożsamości bohatera. Tam przecież przebija coś, co i dla pisarza osobiście było straszliwą, nigdy do końca niedopowiedzianą, nie dającą się zracjonalizować i przepracować tajemnicą. Trudno nie odnajdywać śladów autorskiej traumy w zapiskach dotyczących semickiego pochodzenia głównego bohatera powieści, który nawet tak jak i Kisielewski lata przedwojenne spędza w Paryżu:

„Rzecz w tym, że Borowicz nigdy w istocie nie czuł się Żydem – może dlatego, że nigdy nie dzielił żydowskiego losu, nigdy tak naprawdę nie potraktowano go jako Żyda – miał szczęście. Przed wojną, jak były te jakieś zamieszki na uniwersytetach, wyjechał do Paryża. W czasie wojny nie miał czasu o tym myśleć – walczył, walczył w gronie polskich towarzyszy wiernych i oddanych. Właściwie nigdy podczas warszawskiej okupacji nie myślał o zagładzie, o Treblince, o gazie – nie miał czasu, parę razy może tylko serce zakłuło go nagłą grozą: raz, gdy wieczorem, jeszcze przed utworzeniem getta ujrzał przechodząc na Placu Żelaznej Bramy niesamowicie rojące się mrowie czarnych Żydów z opaskami, innym razem, gdy zwożono do getta wynędzniałe, stłoczone transporty Żydów z prowincji. Nie terror i krew były straszne, lecz powolne kroki milcząco zbliżającej się śmierci, zimna pewność, że wszyscy muszą zginąć – od niemowlęcia do starca. Ale to były rzadkie chwile, w zasadzie całe sześć lat nie myślał o zagładzie – ujrzał ją w świetle dnia dopiero po wojnie, gdy pokazało się nowe społeczeństwo, bez Żydów, bez trzech i pół miliona Żydów…

I jeszcze to jest ważne, że Borowicz nigdy nie był z Żydami solidarny; oskarżał ich o błędy, o to, że w dużej mierze zawinili swój los – choć los przyszedł w postaci irracjonalnej – obłąkanego Hitlera.  Jeszcze przed wojną zastanawiał się, dlaczego tak liberalny, tolerancyjny i mało pryncypialny naród jak Polacy stał się antysemicki. Żydzi mieli tu swoją winę: chcieli, żeby nie traktowano ich jak naród, tylko jak grupę czy warstwę, a zachowywali się właśnie jak naród, jak odrębny naród w narodzie – solidarny i egoistyczny. (…)

Właśnie ci żydowscy inteligenci, którzy wbrew obu szowinizmom stali się Polakami, rehabilitują dawne błędy nieszczęsnego, na zawsze zniszczonego narodu. Ocaleli tym razem dzięki solidarnej pomocy Polaków, polskich towarzyszy i ratują ten kraj, ten lud, ukazując mu perspektywy egzystencji w socjalizmie, których sam by nie dojrzał – zbyt był na to zagubiony w swej historycznej drugorzędności, zacofany w swych wiejskich opłotkach. Oni, właśnie oni rehabilitują dawne błędy żydowskie, wymazują dawne społeczne winy (niech będzie: niezawinione winy) wobec Polaków, wobec polskiego społeczeństwa. Rehabilitują Żydów, a matka myśli, że kompromitują. I w ogóle przecież sprawy żydowskiej już w Polsce nie ma – są tylko wspomnienia i przesądy. Ale jak to matce wytłumaczyć? Jak wytłumaczyć służącej, szoferowi, sklepikarce?!” (WzG, s. 174 – 175)

A wcześniej serwował analizę, pełną życzeniowego myślenia, sprawy żydowskiej w Polsce:

„Po wymordowaniu milionów Żydów, zaludniających polskie miasta i miasteczka, po dogorywającej wreszcie wojnie, której walec znowu przetoczył się przez Polskę, tym razem ze Wschodu na Zachód, na zgliszcza gett powróciła znikoma garstka żydowskich niedobitków, trochę z Rosji, trochę z kryjówek czy z konspiracji. Byli teraz nadzy, pozbawieni przez Niemców tła społecznego, pozbawieni nawet mogił przodków, bo mogił nie było, dym spalonych zwłok dawno się rozwiał w nicość, a popiół rozproszył. Czuli się wystawieni na widok publiczny: Żyd stał się rzadkością, widząc go każdy pytał w myśli, skąd się wziął i w jaki sposób przetrwał. Nie mogli wytrzymać w tej sytuacji i poszukali oparcia w Partii – ci nawet, którzy nigdy nie byli komunistami, ci liberalni, mieszczańscy, obojętni. Przyjęto ich z otwartymi rękami: rewolucja potrzebowała aparatu, a zgłaszał się mało kto – lud tego kraju wcale nie był rewolucyjny, zresztą każdy lud jest konserwatywny, a pierwszą fazę rewolucji zawsze robi inteligencja. I tu pogrobowcy popełnili fatalny błąd, chociaż może im to imponowało, może szukali rekompensaty, a może zresztą padli ofiarą czyjejś dalekosiężnej intrygi. Oto, jak najniepotrzebniej w świecie, stali się od razu a gremialnie ramieniem i symbolem rewolucji, objęli najbardziej eksponowane i drażliwe stanowiska: oficerów Bezpieczeństwa, prokuratorów, sędziów, cenzorów. Zaszkodzili sprawie i znów wzbudzili nienawiść do siebie. Skołatany okupacją, spragniony jakiegokolwiek ładu lud mógł, owszem, uznać i przyjąć nową władzę, ale nie władzę reprezentowaną przez nich: niedawno widziano ich poniżenie, nagłe wywyższenie robiło wrażenie demonicznego spisku. Z czasem zaczęli coś niecoś z tego rozumieć, załamali się , po kilkunastu latach jęli wracać do siebie samych, stają się nawet z powrotem liberalni, chcą oto walczyć przeciw sobie z dnia wczorajszego. Ale wszystko nadaremno, pomyłka, za późno: stracili zaufanie jednych, nie odzyskali zaufania innych. Nie mogli odzyskać, to była złuda i oto stoją znów odosobnieni, wyizolowani, oko w oko z rozbudzonym przez siebie samych widmem rasizmu i to paradoksalnego, bo pleniącego się wewnątrz partii rewolucyjnej i komunistycznej. (…) Żydzi dzisiaj w Polsce nie są sobą, są tylko mitem i dlatego nie powinni łączyć się w grupy, bo to najniepotrzebniej konkretyzuje ów mit”. (WzG, s. 56 – 57)

Chociaż bliżej prawdy od tych w gruncie rzeczy pastelowych dziejów zdezorientowanych Żydów będących igraszką Historii, była opowieść o Gellerze, klasycznym reprezentancie partyjnej frakcji:

„Nabrał dziwnej nienawiści do Polski, choć nazywało się to niby świętą nienawiścią do reakcji. Cała jego rodzina zginęła bez śladu i popiołu (dosłownie), mieszkali w Warszawie, więc na pewno zagazowano ich i spalono w Treblince (…) Zapiekły wszakże w tej swojej samotności, zaczął się, tak przynajmniej mówiono, mścić na Polakach, jakby ich czynił winnymi za śmierć swojej rodziny, za zgubę Żydów, za własną inność i odosobnienie. Borowicz surowo potępiał ten rodzaj irracjonalnej histerii: Żyd nie mógł się zrażać tradycyjnym, a w niektórych środowiskach po dziś dzień zachowanym polskim antysemityzmem (antysemityzm ów zresztą miał już teraz zupełnie inne znaczenie – trzeba wszakże być dialektycznym materialistą i rozumieć to), Żyd nie mógł ulegać odwróconej rasowej mistyce, Żyd nie mógł pluć na społeczeństwo, w którym żył i działał: choć kiedyś antysemickie, nie ono przecież winne było biologicznemu zniszczeniu polskich Żydów, to zrobili Niemcy, Niemcy do których tychże Żydów zawsze ciągnęło – przejęli nawet od nich język, używali ich nazwisk”. (WzG, s. 83)

I później o transformacji „Żydów”: „Taka to była dziwna ewolucja Żydów: służyli wiernie Stalinowi, do ostatka, dopóki ich brutalnie nie odepchnął, oskarżając absurdalnie o trucicielstwo, a burzyć się zaczęli dopiero w liberalnej epoce Chruszczowa”… (WzG, s. 84)

Ale jeśliby nawet na „Widziane z góry” spojrzeć jak na opowieść żydowską, to i tak nie osiąga ona takiego poziomu introspekcji, na jaką zdobywał się, drążąc erotyczne zapętlenia, Kisielewski w „Sprzysiężeniu”. Tu jakby starał się załatwić sprawę paradoksami, publicystyką, grepsami. Nie tropi w bohaterze żydowskich atawizmów, nie każe wsłuchiwać mu się w brzmienie krwi, obmacywać dziedzictwa. Co najwyżej czyni źródłem wariacji i gry.

Rzuci żart o dorożkarzu o semickim wyglądzie, który powie gapiącemu się na niego pasażerowi: „Ja wiem, pan się dziwi, że ja nie jestem w rządzie”.

Żydowskie wątki wplecie w szalony monolog zwariowanej maturzystki, która zostaje kochanką bohatera:

„– A więc miałeś kiedyś w łóżku matkę, masz teraz córkę – mówiła wciąż maniakalnie. – Nie, nie zaprzeczaj, wiem, że tak było. To bardzo ciekawe, co się czuje w takim wypadku. W dodatku jak miałeś matkę, była w moim wieku – ciekawe, czy jestem do niej podobna – w łóżku też, bo są różne podobieństwa, nie tylko twarz się liczy. Ciekawe też, co o tym matka pomyśli, jak się dowie – wiem, myślisz, że się nie dowie, boisz się tego, boisz się kompromitacji. Ale się dowie, w końcu wszyscy wszystko wiedzą. Nie będzie zadowolona także dlatego, że jesteś Żydem, to już wiem na pewno. Mąż matki to Francuz, matka nie zechce wracać do żydostwa. Chce, żebym sobie poprawiła rasę, to też wiem na pewno. Choć nie chcesz mi powiedzieć o moim ojcu, ale ja się dowiem dokładnie. Już wiem trochę, księża mówili. Nie znoszę księży, ale Żydów też nie lubię. Oni byli winni, inaczej by ich Niemcy tak nie zabijali. Ciekawe, czy to prawda, że mój ojciec był Niemcem? Ale w takim razie matka zdradziła Żydów – ha, ha”. (WzG, s. 190)

Ukaże też Żyda-reakcjonistę z okupacyjną tragedią rodzinną, związaną z niemieckim hotelem-pułapką przy ulicy Długiej, do którego zwabiono rozpaczliwie szukających ocalenia Żydów.

(Wątek owego hotelu opracuje literacko we wstrząsających „Historiach żydowskich” – opowiadaniu drukowanym w 12 numerze „Kultury” z roku 1960 pod pseudonimem Teodor Klon. Tam problem wyparcia się solidarności z nosicielami wspólnego przekleństwa rasy uzyska drastyczną realizację. Czytając fragmenty rekonstruujące odrazę i lęk Adama Rosena /„Żyda, który nie chciał być Żydem”/ na widok współbraci z opaskami z sześcioramienną gwiazdą, trudno nie słyszeć szlochu autora: „Całymi dniami włóczył się pod chłodnym, finlandzkim niebem Warszawy i wypatrywał ludzi z gwiazdami. Patrzył im prosto w oczy – natychmiast spuszczali wzrok i odwracali się. Wstydzili się – mężczyźni wstydzili się tego drugiego znaku, który mieli na ciele, a którego istnienie obnażała widoczna dla wszystkich gwiazda na ramieniu; a kobiety wstydziły się, że urodziły lub urodzą takich właśnie mężczyzn. Tylko Rosner nie wstydził się niczego – był teraz bezpieczniejszy, bo odróżniał się od Żydów. (…) Tłumy ludzi, powódź sześcioramiennych gwiazd, brud, wrzask, hałas, zaduch, twarze nerwowe, skurczone grymasem zastygłego krzyku, oczy jarzące się niezdrowym blaskiem, postacie nędzne, garbate powykrzywiane, potworne, zawalone ludzkim ruchomym ścierwem podwórza i bramy, tajemnicze, wstrętne spelunki, sutereny, podziemia, nory ludzkie, labirynty smrodu i lepkiej ciemności, a wszędzie Żydzi, Żydzi, Żydzi. A nad nimi, wśród nich, w powietrzu – śmierć, śmierć, śmierć”.) (PW, s. 248 – 249)

 Przypomnijmy, jak to Adam Michnik chciał uczynić z Kisielewskiego swojego ziomka. Pisał o Kisielu:

„Kiedyś mimochodem opowiedział mi, jak podczas okupacji gestapo wtargnęło do domu jego rodziców. I rzucił mimochodem: ‘Ojciec i ja baliśmy się o matkę’, nie zrozumiałem. Spojrzał na mnie nieufnie i wycedził, że jego matka była pochodzenia żydowskiego. Dziś sądzę, że tkwił w tym jakiś klucz do zrozumienia Kisiela. Stefan pogardzał antysemityzmem, ale unikał tego tematu. Tłumaczył mi: ‘Nie pakuj się w to, to nie są sprawy dla ciebie’. Kiedyś zezłoszczony zareplikowałem: – Stefanie, czemu powiadasz, że to nie są sprawy dla mnie? Czemu nie powiesz – to nie są sprawy dla nas obu? Odrzekł mi po chwili zadumy: ‘No niech ci będzie; to nie są sprawy dla nas obu’.” (F1, s. 29)

Ale przecież różniło ich bardzo wiele: Kisiel, choć przez matkę spokrewniony ze słynną Hanką Sawicką, komunistyczną patronką ulic i szkół, nie wzrastał w środowisku żydokomuny, przeciwnie, rodzina jego zanurzona była w polskiej kulturze i tradycji, i do głowy Kisielewskiemu nie przychodziło, by definiować się jako Żyd.

A, wracając do powieści, ten Żyd-reakcjonista, Artur Grynbaum? Cóż, epizod z nim jest jednym z bardziej soczystych fragmentów książki. Trudno w jego wypowiedziach nie odnaleźć tonu samego Kisiela:

„Żydzi nie powinni rządzić, bo są zdenerwowani, zhisteryzowani. (…) Przez rządzących Żydów Żydzi normalni nie mogą w Polsce żyć, bo ludzie myślą, że oni też winni”. (WzG, s. 202).

Wizyta w Bułgarii wspominana przez Grynbauma? Też opowiedziana na modłę Kisiela:

„Budować budujecie, ale ludzie was nie kochają. Bo wisz ty co, dziwna rzecz: nowe bloki rosną, szklane bloki, a życia w nich nie ma. (…) I nigdzie w komunizmie życia nima. Ty się pytał o Bułgarię, ta wisz ty, ciekawe: słońce, wino, morze, a smutek aż piszczy. A żeby ich dać Zachodowi, to by zobaczył życie!” (WzG, s. 204)

Czytane dzisiaj „Widziane z góry” rozczarowuje. Kisielewski nie znalazł dobrego chwytu do opowieści o szczytach władzy. Być może sprawiła to też jakaś dziwna, właściwa Stalińskiemu czułość (!) narratora. W zasadzie wszystkie jego postaci wysługujące się Sowietom traktowane są z wyrozumiałością. „w jego powieściach – pisał z zachwytem Maciej Broński – nie ma postaci pozytywnych i negatywnych, w każdym razie nie są one takimi z nominacji autorskiej; są wielostronne, mają swe racje i motywy postępowania pochodzące z ich własnego doboru celów i wartości, są suwerenne w ramach dobrowolnie przyjętych ograniczeń i nie działają z pobudek patologicznych (do czego w istocie ‘złe postępowanie’ w ujęciu naiwnym się sprowadza). Stalińskiego każdy opisywany okaz interesuje w tym samym stopniu i można by rzec, że ‘każdego rozumie i każdemu wybacza’. (…) W gruncie rzeczy Staliński miłuje tylko jedną rzecz: rzeczywistość, a ludzie – składniki tej rzeczywistości i jej przekształcacze – jedynie go interesują. Są danymi, które być może pozwolą rozwiązać równanie. W efekcie Staliński uzyskuje swoją własną metodą – powtarzam ‘poza dobrem i złem’ – obiektywność, dystans i wręcz chłód, który można nazwać okrutnym, gdyby słowo to nie należało do kategorii, chytrze usuniętej na wstępie z całego ‘univers du discours’. Zadziwiający, nowatorski chwyt w załzawionej polskiej literaturze!” (MB, s. 125 – 126).

Dobrze, ale co zrobić z faktem, że tak rekonstruowana duszyczka aparatczyka jest zwyczajnie nudna! Że obiera sobie Staliński na bohatera osobnika niespecjalnie ciekawego, pozbawionego ikry, dość biernego względem świata? Że sytuuje go poza światem walk frakcyjnych i realnego wpływu na rzeczywistość? Czy taki niefortunny wybór to także jeszcze cnota literata-realisty?...

„Cechą tego pisarstwa – zauważał Leszek Szaruga – jest rzetelność w przedstawianiu racji bohaterów. Tak jest choćby w ‘Widzianym z góry’ z portretem Borowicza – Staliński stara się być wobec niego obiektywny, nie ośmiesza jego wiary, nie czyni z niego idioty pozbawionego możliwości racjonalnej argumentacji i umiejętności przekonywania”. (LŹO, s. 90 – 91).

No dobrze, ale przecież bohaterowie są przede wszystkim – nieciekawi! Nie inaczej jest niestety także w „Cieniach w pieczarze”, które entuzjasta Stalińskiego, Maciej Broński zestawia z „Osiem i pół” Felliniego i wychwala tę książkę o niemożności napisania powieści współczesnej o Polsce.

Wojciech Karpiński łączy „Cienie” z Gombrowiczem, pisząc z entuzjazmem:

„Staliński – pisze Wojciech Karpiński skryty pod pseudonimem Jacek Salski – zrealizował zamierzenie, o którym marzył Gombrowicz: przezwyciężył nowoczesną sztywność, nadał eksperymentom formalnym merytoryczne znaczenie. Czasem podejrzewam nawet, czy Tomasz Staliński to nie jest tylko pseudonim i czy autorem „Cieni w pieczarze” nie jest wzbogacony doświadczeniem a przez to mądrzejszy Witold Gombrowicz, który wstydził się przyznać do tej przemiany i postanowił takie odnieść za grobem zwycięstwo”. (WK, s. 130)

Ale gdzież Stalińskiemu do Gombrowicza, gdzie do jego ostrej inteligencji i językowej mocy! Zupełnie nie ta umysłowość, zupełnie inny talent.

Pewne nadzieje niesie wątek romansowy. Początki znajomości z „Białą Bluzeczką” przynoszą naprawdę ciekawy zapis alchemii pierwszych spojrzeń:

„Trudno więc orzec, (…) kiedy przypadkowe spotkanie spojrzeń stało się długie i znaczące, zawierające w sobie coś zarazem ważnego i nieuchwytnego, jednocześnie zdumiewająco poufałe i formalnie całkowicie obojętne. Podobne spojrzenie bowiem, którego każda ze stron może się jeszcze wyprzeć, największy swój urok zawiera właśnie w tym, że jest zupełnie nie wiążące, choć całkowicie dobrowolne, przez tę zaś samorzutną, nie angażująca dobrowolność tak wiele obiecujące, więcej nawet, niż będzie można kiedykolwiek otrzymać, gdyż owo nagłe, przedłużające się uwięzienie oczu, całkiem jeszcze sobie obcych, jest wyrazem tęsknoty nieopisanej, próbą wyjścia poza siebie, poza ustalone czy ustalające się niezależnie od naszej woli i świadomego wyboru okoliczności, poza czas, miejsce, przeszłość i konieczności, próbą osiągnięcia nieosiągalnego. Czymże innym może być spojrzenie, w którym potrafimy zatopić się na długo i zawrzeć w nim wszystko, a które zarazem jest absolutnie niezobowiązujące, tak niezobowiązujące, jakby go nie było; nie sposób przecież powołać się na nie, domagając się głośno jakichś wyjaśnień czy dalszych ciągów; można by się tylko ośmieszyć, napotykając kategoryczne zaprzeczenie, którego niepodobna obalić nawet świadectwem osób postronnych, te bowiem, jak się niewątpliwie okaże, z reguły nic nie widziały i nic nie wiedzą. Rzecz jest pozamaterialna, choć tak rzeczywista i albo się dzieje, albo nie – nie można również jej przyspieszyć czy przedwcześnie urealniać, tak jak kiedyś, gdy jeszcze modne było tango, z ciepłego, mocnego przytulenia nieznanej partnerki nie wolno było o niczym wnioskować. A przytulenie spojrzeniem na odległość obiecuje nieskończenie więcej niż przytulenie cielesne, tym bardziej jest nieuchwytne, tym łatwiej je spłoszyć, tym niestosowniej domagać się przedwczesnej weryfikacji”. (CwP, s. 245 – 246)

Ale po tych proustowskich niemal passusach, Staliński znów pogrąża się w gadulstwie. Romans bohatera z młodszą o prawie dwadzieścia lat mężatką, zafascynowaną socjalistyczną Polską, afirmującą powojenną rzeczywistość, służy autorowi do snucia niekończących się dygresji o niemożności porozumienia z młodym pokoleniem i wypowiedzeniu lęku o nowych, kompletnie zdezorientowanych generacjach, dla których rzeczywistość peerelu jest jedynym dostępnym doświadczeniem. Po raz kolejny odwołuje się Staliński do noweli Josepha Conrada: „Bluzeczka przypominała Romanowi ową dziewczynę malajską z Conradowskiego ‘Uśmiechu szczęścia’, co swą wizję Europy czerpie z kroniki kryminalnej, drukowanej w jedynej znanej jej prasie: w miejscowej gazecie policyjnej”. (CwP, s. 253, por. WzG, s. 249). Wszystko rozmywa się w jakiejś niemocy i niespełnieniu. Jego romans z Bluzeczką jest irytujący jak sama ksywka nadana młodszej o dwadzieścia lat blondynce, wobec której zachowuje się jak jakiś żenujący, z trudem odrywający się od swoich nudnych rozważań śliniący się staruszek. Śliniący się, ale nie będący w stanie nawiązać z nią relacji jak mężczyzna i odkryć w niej czystą kobiecość, o nie.

W ogóle romanse w powieściach Stalińskiego pozostają dziwnie niewyklute. Broński chwalił go za niezamaskowaną, odważną mizoginię („nonkonformistyczny anachronizm”), ale przecież wina leży po stronie mężczyzn: powieściowi bohaterowie to goście niewykluci, niepełni, jakby przekleństwo Zygmunta ze „Sprzysiężenia” nie zostało do końca przezwyciężone. To nie czuli kochankowie czy namiętni koneserzy kobiecości, lecz osobnicy zdezorientowani, stłumieni. Wątki miłosne pozbawione rozmachu, żadne tam ogniste uniesienia, żar zawsze tłumiony jest jakąś przeklętą autorefleksją i wycofaniem. Czy w peerelu naprawdę nie można było kochać?!

A literacko? Gdzież Stalińskiemu do strumienia skojarzeń, gry wyobraźni, szturmu mitów, literackiej odkrywczości Joyce’a, gdzież do epickiego rozmachu Pasternaka. Staliński powołuje się na tych wielkich twórców, ale przecież postawienie na półce „Cieni w pieczarze” obok „Doktora Żywago” i „Ulissessa” wzbudzić może tylko gorzki śmiech i politowanie.

Czym są więc „Cienie w pieczarze”? To rozpisany na prawie czterysta stron ni to esej, ni zlepek felietonów i okruchów wspomnień pozbawiony dramatyzmu i napięcia. Rzecz dla cierpliwych badaczy peerelu próbujących odtworzyć fenomen realnego socjalizmu w Polsce.

Większa część książki to żmudna publicystyka, czasem materiał na fantastyczny felieton, czasem olśniewający przenikliwością passus: na przykład gdy Kisiel na przestrzeni kilku stron częstuje nas smakowitymi wypiskami komunistycznych frazeologizmów. (CwP, s. 328 – 330).

Są ciekawe sylwetki pseudonimowanych intelektualistów, choćby „krytyka R.”, czyli Kisielowego mistrza klerkizmu, Karola Irzykowskiego, są wspomnienia okupacyjne i różnej jakości refleksje historiozoficzne.

Brak jednak temu wszystkiemu jakiegoś gestu scalającego. Kisielewski, wciąż racjonalizujący swój akt twórczy, przymierzający się do różnych strategii, ponosi porażkę, nie będąc w stanie wydźwignąć swojego pisarstwa na poziom mitotwórczy. Zdaje sobie z tego sprawę, sygnalizując to, choćby we fragmencie poświęconym „Miazdze”. Myli trochę fakty: to nie Lublin, lecz Ostrowiec, ale dość dobrze zdaje sprawę z wagi projektu, jaki skrywał się w opublikowanym w roku 1966 w „Twórczości” zarysie (niespełnionego nigdy) arcydzieła:

„Idea polskiego symbolicznego skrótu, idea ukazanej w pisarskim olśnieniu narodowej Arki Noego nawiedzała nierzadko wyobraźnię pisarzy tego kraju – po Drugiej Wojnie Światowej miał do tej wizji czy metody sięgnąć prozaik nowej już generacji; w książce swej ‘Popiół i diament’ ewokował on też nie najgorszy polski sabat, rozgrywający się dla odmiany w Lublinie, mieście, gdzie w 1944 roku ulokowały się pierwsze, tworzone przez przybyłych z Rosji komunistów, polskie władze, o których jedni myśleli tak, inni siak, lecz które bez względu na ową dotycząca ich sprawy różnorodność sądów konstruowały skuteczny tygiel czarownic, w którym uwarzyć się miała – i uwarzyła – nowa, czerwona tym razem Polska. Po wielu latach ówże sam autor (podczas okupacji również bywalec warszawskiej Kuchni Autorów), przeszedłszy wiele piekieł i wiele kręgów rozsądku podszytego szaleństwem (tak to częstokroć bywa w dziwnym polskim komunizmie), rzucił w świat, omijając jakimś cudem sidła cenzury, nową mutację ‘Wesela’ i ‘Oziminy’ – własne, inne wesele (dosłownie, bo chodziło o głośne w Warszawie lat sześćdziesiątych zaślubiny pewnego znanego aktora, na które wynajęty został stary magnacki pałac niedaleko stolicy), a właściwie jego strzęp, fragment, ‘miazgę’, nowego polskiego życia. Roman podziwiał tę rzecz, ale to już całkiem inna historia”. (CwP, s. 33) 

W „Cieniach w pieczarze” dominuje gadulstwo. Kuszenia Romana w postaci romansu z Białą Bluzeczką czy spotkania z przyjacielem z młodości, Kazikiem B…, który stara się uzasadnić korzyści płynące z sojuszu z Rosją Sowiecką, owszem, są odbiciem różnorodnych rozważań o najnowszej historii i z książki można by zestawić cały katalog tematów podejmowanych przy świątecznych stołach, na ławkach w parku czy sanatoriach, ale problemem jest, że nie składa się to w intrygującą fabułę, pozostając na poziomie felietonowych ujęć. Staliński snuje refleksje na temat dziejów XX wieku, obtańcowuje Pałac Kultury, współczesną Warszawę i Sopot, przytacza wspomnienia z czasów okupacji i z przedwojnia. Szeleści to wszystko papierem i cóż z tego, że co raz bohater zdaje sobie sprawę z klęski swojego projektu. Pisze w pewnym momencie: „jeśli chodzi o Bluzeczkę i Kazika, to Romanowi wydawało się czasem, jakby ich w ogóle nigdy nie spotkał, jakby byli tylko upersonifikowaniem jego niektórych myśli czy przypuszczeń lub chwilowych uczuciowych skłonności, jakby rozmawiając czy walcząc z nimi, toczył w istocie imaginacyjny dialog z samym sobą, oni zaś stanowili tylko pomocnicze twory formalne”. (CwP, s. 305).

Przecież i czytelnicy mają świadomość jakiejś strasznie uwierającej sztuczności całej tej niewydarzonej powieści z bohaterem, który zamiast oprzeć się na silnym pakcie autobiograficznym i zaprezentować w pełnej „szczerości” obraz samego Kisielewskiego z jego historią, z jego osobowością, z jego lękami i traumami, jest jakimś zawieszonym tworem dobywającym głos ni to autora, ni to powieściowej niedokończonej kreacji, zredukowanej do wygłaszania felietonowych prawd.

Ta dobra rada to oczywiście takie teoretyzowanie, bo także w powieściach autobiograficznych, sygnowanych własnym nazwiskiem, autor nie odsłania się w sposób, który owocowałby wielką literaturą. Zwichnięcie felietonowe paraliżuje artystyczny gest.

Owszem, można powiedzieć, że Kisielewski jako Staliński ze wszystkich sił stara się dogodzić czytelnikowi: częstuje go mnóstwem anegdot, a gdy dygresje przelewają się i spiętrzają, jeszcze w nawiasach dopełnia swej opowieści. Stara się dopowiedzieć wszystko, przytoczyć całe zbiory różnorodnych ujęć problemów. Ale z tego nie powstaje dobra proza!

Intelektualnie jest to rzecz frapująca: Staliński pokazuje kuszenie, jakiemu za sprawą dwóch napotkanych osób, podlega pisarz, kuszenie, by uznać sowiecki komunizm wprowadzany w Polsce za coś normalnego, za coś, co należy za sprawą logiki dziejów zaakceptować i się przyzwyczaić. Pisze Wojciech Karpiński:

„Spotkanie z Białą Bluzeczką to przerażenie szaleństwem, które stać się może normalnością, a więc ukazanie nie tyle, że komuniści mają za sobą racje moralne, lecz że być może mają racje historyczne, że prawem zasiedzenia zdobędą polską świadomość, że ich hasła przez uporczywe powtarzanie staną się polską myślą. Takie wątpliwości nachodzą przecież także najbardziej opornych: może inni (może wszyscy) myślą już inaczej - myślą źle, głupio i podle, ale są w przygniatającej większości, kształtują przyszłe pokolenia, które staną się już całkowicie bezwolne wobec indoktrynacji. To niebezpieczne załamanie staje się także udziałem bohatera powieści, który kuszony jest przez Białą Bluzeczkę nie aby uwierzył w jej racje, lecz aby zwątpił o racjach własnych”. (WK, s. 131)

A Broński-Skalmowski tak streszcza kuszenie przez drugą z postaci:

„Postawa Kazika – naukowca ‘zaangażowanego’, należącego, zasiadającego i popierającego – jest daleka od naiwnej (ale – zastanawia się Roman – może właśnie naturalnej, bo młodej) spontaniczności Bluzeczki; Kazik traktuje rzecz ‘metodologicznie’: Polska jest w orbicie Wschodu, Wschód pozostaje w tyle (w technice, produkcji, akumulacji wiedzy ‘przedmiotowej’) za Zachodem, zatem należy stworzyć coś ‘innego’, bo o przeskoczeniu dystansu nie ma co marzyć. Ergo: należy ‘robić komunizm’, bo tylko to da się w tym układzie zrobić – popierać to, co się dzieje, nawet jeśli oznacza to początkowo ‘iść przeciw sobie’, tzn. sobie jednostkowemu, z dawnymi nawykami, pamięcią (‘pamięć – element wyobcowania’, notuje w pewnym momencie Roman), z odruchami sprzeciwu.

Obydwie kontr-postawy łudzą pozytywizmem, podszytym heglowską dwuznacznością: ‘wszystko, co istnieje, jest rozumne’. Skoro Polska Ludowa istnieje, i nowe pokolenia żyją w niej bez poczucia fikcji, to może po prostu Romanowa pamięć jest tylko nieumiejętnością adaptacji, refleksją ‘posezonową’, tak jak posezonowa (= nie w swoim czasie) była jego miłość do Bluzeczki?” (MB. s. 107 – 108)

Dodaje Karpiński: „W naszej sytuacji – mówią oni – gdy Zachód nas oszukał, a i ostatecznie zdystansował w rozwoju ekonomicznym, gdy jesteśmy całkowicie na łasce Rosji, gdy żyjemy w ramach systemu, który mimo swych szaleństw stał się zjawiskiem normalnym, bo nikt i nic przez wiele najbliższych lat go nie zmieni, w tej sytuacji pozostaje nam wykorzystać najpełniej owo położenie, włączyć się w nurt pracy organicznej, bo trzeba myśleć o losie. Społeczeństwa, a Polska przecież jest tylko jedna, tu, nad Wisłą” (WK, s. 132).

Oczywiście, problem to niezwykle istotny i w pewnej mierze uniwersalny: jak nie dać się dyktaturze większości, jak nie uznać, że rzeczywistość to normalność, że dyktat większości niesie prawdę, że statystyka społecznych wyborów wyznacza jedynie słuszną drogę. Jak przeciwstawić się tak pojmowanemu heglizmowi, gdy co chwila spotykamy ludzi pragnących przekonać nas do nieuchronności postępu, do dziejowej konieczności, do kapitulacji.

Gdybyż Kisielewski miał wielki literacki talent, jego kroniki peerelu przeżywać mogłyby w dzisiejszych czasach renesans popularności: problem niepokornej jednostki, wiernej przekonaniom z przeszłości, skazywanej przez Ducha Dziejów na porażkę zyskałby sugestywną aktualizację. Obraz szamotania się człowieka co krok przekonywanego przez świat o anachronizmie jego moralnego kodeksu, człowieka, który co krok doświadcza tego, że nawet jego bliscy uznają szaleństwo współczesności za coś jak najbardziej naturalnego i wręcz pożądanego, taki obraz, gdyby tylko miał literacką moc, mógłby stać się emblematyczny dla czytelników w XXI wieku. Różne Białe Bluzeczki z baniek medialnych kojarzących się z conradowską nowelą wspominaną przez Kisiela, różni pragmatycy namawiający do włączenia się w postępowy nurt, aktualizowaliby Kisielowe wołanie z głębi peerelu.

Ale „Cienie w pieczarze” takiej mocy literackiej niestety nie mają. Są szlachetną ramotą, przynależną swojemu czasowi. Czytane dziś – rozczarowują.

I przecież rozczarowują także następne powieści stanowiące kolejne elementy kroniki peerelu. Choć oparte na wybornych konceptach, znów przynoszą – niespełnienie. Owszem, są z pewnością elementami projektu niepodległej literatury pisanej w zniewolonym kraju. Jako projekt olśniewają, są ciekawą intelektualną grą, ale literacko nie spełniają obietnicy.

Pokazuje więc w „Romansie zimowym” Staliński, jak mogłaby wyglądać nieskłamana powieść produkcyjna, prezentując losy inżyniera borykającego się z problemami kooperantów w Zakładach Niedźwiedów, krasząc jego perypetie koślawym romansem z żoną zakładowego esbeka, konsumowanym w ich niesamowitym mieszkaniu pełnym egzotycznych gadżetów. Pasja Kisielewskiego tropiącego absurdy gospodarki centralnie planowanej, utrącanie nowatorskich rozwiązań, prymat ideologii nad rachunkiem ekonomicznym i bezsilność inżynierów pragnących wprowadzić odrobinę racjonalności w wielki socjalistyczny burdel – znalazły tu mocną egzemplifikację.

(Nakręcony w połowie lat siedemdziesiątych telewizyjny serial „Dyrektorzy” według scenariusza Aleksandra Minkowskiego i Andrzeja Szypulskiego był bladym, zakłamanym odbiciem „Romansu zimowego”. Kisielewski sięgał do samego rdzenia, ale nie był w stanie wzbić się ponad poetykę produkcyjniaka).

W „Śledztwie” z kolei ukazuje dochodzenie w sprawie masakry grudniowej roku 1970 i wysyła na Wybrzeże swego bohatera, partyjnego dziennikarza, niegdyś niezwykle bojowego, dziś odsuniętego na boczny tor, by sprawdzić, na ile mieliśmy do czynienia z polityczną prowokacją mającą na celu odsunięcie od władzy Gomułki, a na ile z paradoksalnym spełnieniem marksowskiego marzenia i z autentycznym buntem klasy robotniczej. Rozmowy z politykami, pracownikami stoczni, reprezentantami tajnych i jawnych służb, spacery po mieście, to wszystko rzeczywiście intrygujące zastępstwo reportażu śledczego, który nigdy nie miał szans na zaistnienie w peerelowskiej prasie, ale rzecz nabiera rumieńców dopiero w końcówce, gdy Staliński wprowadza wątek przyjaciela, którego podejrzewa o współpracę z SB. Sporo tu znakomitych anegdot, świetnych fragmentów, jak na przykład powracające też w innych powieściach scenki z Alei Ujazdowskich, gdzie napotkać można różnych „byłych ludzi”, odsuniętych od władzy, zgorzkniałych, pragnących dzielić się swoimi przemyśleniami i teoriami. Pełno wybornych dygresji i opinii o komunistycznej rzeczywistości.

Wreszcie próba odmalowania Polski gierkowskiej – „Ludzie w akwarium” – opowieść o trzech pokoleniach Glebowiczów – dziadku zaangażowanym niegdyś w „reakcyjne podziemie” i, dla ocalenia podległej sobie młodzieży, idącym na współpracę z komunistyczną władzą, ojcu – nominalnie bezpartyjnym dziennikarzu wysługującym się Partii w imię politycznego realizmu, i synu związanym z pomarcową młodzieżą, marzącym o nowym Sarajewie i przygotowującym zamach terrorystyczny. Zlepki ich wypowiedzi złożyć się mają na obraz dylematów, jakie stają przed współczesnymi Polakami.

Buntownicze odzywki syna przedstawiającego się jako bojownik o wolność spotykają się z mocną ripostą partyjnego aparatczyka biesiadującego w rzeszowskim hotelu:

„O wolność? Jaką wolność, dla kogo wolność?! Dla paru zawiedzionych Żydków, którzy chcieli tu rządzić, ale im się nie udało?! Razi was słowo ‘Żydki’?, nie chcecie o nich słuchać, to posłuchajcie o Waszym duchowym przewodniku. Przecież profesorek Zbyszko Wykołowski to jeden z tych, co tu stalinizm tworzyli. On był z nami, tylko żeśmy go nie chcieli, bo nie potrzeba nam doktrynerów, obcych ludowi, nie potrzeba zakochanych w sobie. To jeden z tych, co kiedyś nasrali, a teraz się przelękli, uciekli i Wam, naiwnym każą zbierać nieczystości. Wolność, dla nich wolność?! A co wy o nich wiecie, o nich i o tym, co zrobili?! A w ‘marcu’ byliście dzieckiem i oni Was nabrali. Ale jak nabrali, jak wykorzystali! Ha, ha, ha, ha, he, he, he… he…

– Wolność, jeśli łaska? A może tak wolność od orki, od gnoju, od smrodu, wolność dla milionów – to jest nic?! Wolność tylko dla paru pisujących hochsztaplerów, mój paniczu?! Popatrzcie się wkoło – ci ludzie w tym hotelu byliby niewolnikami, gdyby nie my. A teraz jak wyglądają: zamożni, swobodni, z godnością. To ludzie ze wsi, spytajcie ich co myślą, czego chcą dzisiaj?” (LwA, s. 116)

Tatuś – konformista piszący serwilistyczne wstępniaki do partyjnego organu tak tłumaczy swą postawę:

„Komuniści rozumieją, oni jedni rozumieją, są blisko źródła strachu, dlatego boją się naprawdę, we dnie i w nocy. Oraczyk (Gierek – przyp. AH) boi się bardziej niż Baryłka (Gomułka), ale wie czego. Jesteśmy w gruncie rzeczy pod inwazją rosyjską, choć dobrze utajoną, cały problem, całe zadanie polega na tym, aby utrzymać władzę w naszych, polskich rękach. Resztki władzy, pozór władzy, niech będzie – tak choćby jak robili Duńczycy czy Norwegowie podczas okupacji za czasów Hitlera. Na tym polega dzisiaj instynkt narodu, polityka polska, jej ukryty heroizm tkwi w zaparciu się siebie. A żeby ją robić, trzeba mówić językiem Historii, językiem umownym tej strony świata. Ktoś to musi robić, więc…”.

Odnajduje zresztą w tym solidarność ze swym rodzicem:

„Ojciec rozumiał ‘co jest grane’, jak mówiono w Warszawie – nie rozumiał natomiast, że Krzysztof realizuje właśnie to samo, tylko teraz ‘staremu Józiowi’ wydaje się ono odrażające, bo nie dostrzegł, że to jest to samo, chociaż w innych formach. Że się kłamie identycznie, jak i on postanowił kłamać na swym procesie, czy wcześniej, w czasie okupacji – zmienia się jedynie skala, metoda, postać, kolor. Ale to jest to samo, ta sama polityka, nic innego na świecie nie wymyślono.

A honor? Stary Józio wojował kiedyś z Ludźmi z Londynu, którzy siedzieli tam na swoich wysokich stolcach i tytułach tak długo, aż zapomnieli, że zawdzięczają je Krajowi (…). Oni i honor. Gdy pierwszy sowiecki żołnierz postawił nogę na dawnej granicy w Baranowiczach, ich psim obowiązkiem, ich, prezydentów, premierów, ministrów, generałów, było zjechać tu samolotem na niebezpieczne wiejskie lotnisko i powiedzieć: jesteśmy! Jesteśmy u siebie. Zamknięto by ich, rozstrzelano, wywieziono na Sybir?! Możliwe, ale byli jeszcze światu znani jako Polska, wywołaliby wstrząs. Od tego w końcu siedzieli w Londynie, za to im płacono, to był ich elementarny obowiązek – wystrzelić ostatnim nabojem. A oni co?! Wysłali na niemieckie kule bezbronnych warszawskich kilkunastolatków, potem zaś zasłonili się ową mało światu znaną konspiracyjną Szesnastką, która męczyła się tak strasznie w haniebnym, zapomnianym, moskiewskim procesie”. (LwA, s. 144)

I dalej snuje swoje rozważania:

„Zastąpili ich inni Polacy, nowi, prostacy, prymitywni, ale mądrzy, bo wiedzą, ‘co jest grane’. (…) innej Polski nie ma. Chłopska, proletariacka ostrożność ponad wszystko – oto co w nich cenne, oto co wciela dziś i zawiera w sobie aktualna polskość, POLSKOŚĆ, KTÓRA MA PRZETRWAĆ. A przetrwać może tylko tutaj, nie gdzie indziej, w dalekich nierealnych krajach. Tej polskości służy Krzysztof, tej polskości po drugiej stronie służy także pewien człowiek, który zrozumiał, który pojął na czym polega relatywny światłocień słów, działań, rzeczy – ostatni polski Książę Kościoła”. (LwA, s. 145)

(Tak, tak: wyjątkowe pojawienie się Kościoła, wielkiego nieobecnego w powieściach Stalińskiego!)

W co więc składa się ta opowieść z wplecionym wątkiem niezdarnego (jak zawsze!) romansu ojca i syna z kobietą porzuconą przez męża wybierającego emigrację?

Jak czytać tę książkę zwieńczoną prasowym wstępniakiem, wielbiącym sojusz polsko-sowiecki, a kończącym się zdaniem:

„Historia potwierdziła słuszność dokonanego wyboru. Świadczy o tym również oblicze współczesnej Polski, kraju szybko i dynamicznie rozwijającego się. W socjalistycznej ojczyźnie ludziom żyje się coraz lepiej i dostatniej. Każdy znalazł swoje miejsce w odrodzonym kraju…”? (LwA, s. 147).

Jak interpretować postawę pisarską wpisaną w powieść?

Małgorzata Szpakowska w szkicu „Kisielewski: powieści dla dorosłych”, proponuje takie odczytanie zarówno „Ludzi w akwarium”, jak i całej twórczości Stalińskiego:

„Skoro zaś nie można polegać ani na historii, ani na sobie, skoro ani nie da się reżyserować biegu dziejów, ani nawet zostać bohaterem, pozostaje jedynie postawa ironiczna. Dowcip, żart są nie tylko środkami literackimi, śmiech i dystans okazują się wyznacznikami pewnej decyzji filozoficznej”. (MS, s. 105)

I dalej:

„Pisarzowi pozostaje więc rola ironicznego rejestratora; nie ma poza nią ucieczki, chyba że za cenę fałszu. I nie jest to zresztą rola do pogardzenia. Materialność konkretu, którego winien trzymać się dokumentalista, chroni go przed zbytnią uległością wobec świata pozorów; ironia zaś pozwala się zagłębiać w ten świat bez lęku, bo bez żadnej obawy uwiedzenia”. (MS, s. 107)

Czy o to chodziło Kisielewskiemu, gdy realizował projekt „Staliński”? Chyba nie do końca. Ale jego niespełnienie wymaga takich właśnie okrągłych formuł, pozostawiających wrażenie domknięcia.

Trudno boczyć się na Kisiela.

Był to gigant, niesamowita osobowość, człowiek, którego przejście przez komunizm musi imponować i budzić szacunek. Sceptycznym uśmieszkiem rozbrajający komunistyczną nadętą propagandę, towarzyszący swym stańczykowym chichotem różnym zakrętom historii, dający ludziom nadzieję i przywracający wiarę w zdrowy rozsądek.  

Był wymarzonym towarzyszem na trudny czas.

Jego projekt powieściowy, choć artystycznie niespełniony, stanowił akt odwagi i wyzwanie rzucone krajowym pismakom. Towarzyszył nocnym rodaków rozmowom w kraju i na emigracji, przechował różne okruchy związane z komunistyczną opresją, był świadectwem samotnej walki o prawdę.

Przypominał, czym jest misja pisarza, „jego powieści – pisał Leszek Szaruga – zdają się mówić: patrzcie, można tak, można i tak, dlaczego nie spróbować”. (LS, 91)

Andrzej Horubała

Foto: Marek Suchecki / Forum

 

Teksty Andrzeja Horubały publikowane w serii „Wielcy pisarze PRL-u” są elementem projektu realizowanego dzięki stypendium Fundacji Trzy Trąby oraz Jolanty i Mirosława Gruszków, pomysłodawców stypendium i darczyńców Fundacji Świętego Mikołaja.

__________________

 

CwP – Stefan Kisielewski (Tomasz Staliński), Cienie w pieczarze, Iskry, Warszawa 1991

F1 – Stefan Kisielewski, Felietony, tom 1, Rzeczy małe, Prószyński i s-ka, Warszawa 2013

LS – Leszek Szaruga, Pisarz, którego nie ma (w) Literatura źle obecna (rekonesans), Polonia, Londyn 1984

LwA – Tomasz Staliński, Ludzie w akwarium, Instytut Literacki, Paryż 1976

MB – Maciej Broński (Wojciech Skalmowski), Teksty i preteksty, Instytut Literacki, Paryż 1981

MSz – Małgorzata Szpakowska, Kisielewski: Powieści dla dorosłych (w) Literatura źle obecna  (rekonsans), Polonia, Londyn 1984

PW – Stefan Kisielewski, Powieści warszawskie, Prószyński i s-ka, Warszawa 2011

RZ – Tomasz Staliński, Romans zimowy, Instytut Literacki, Paryż 1972

Ś – Tomasz Staliński, Śledztwo, Instytut Literacki, Paryż 1974

WK – Jacek Salski (Wojciech Karpiński), Słowo niepodległe (w) Kultura Paryż 9/1972.

WzG – Tomasz Staliński, Widziane z góry, Instytut Literacki, Paryż 1967


Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!

Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.