Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Putin w płaszczu feldgrau [FELIETON]

Putin w płaszczu feldgrau [FELIETON]

Strach sięgać po cyrkiel, by porównywać średnice różnych kręgów piekła – ale gdyby ktoś się na to odważył, prawdopodobnie uznałby, że prezydent Federacji Rosyjskiej nie przewyższył führera („jeszcze?” – szepce Ananke) w liczbie bezwzględnej ofiar – pisze Wojciech Stanisławski w nowym felietonie z cyklu „Barwy kampanii”.

W gazetach i w Internecie setki memów i karykatur, część karmi się po prostu groteskowymi niepowodzeniami armii rosyjskiej, większość kanalizuje nasz gniew i bezradność wobec dokonywanych przez Kreml zbrodni. Kilka ma w sobie przenikliwość haiku, zostają na długo, bez konieczności zapisywania ich na dysku. Wśród nich – dzieło Kaja Sternvalla, fińskiego grafika, który nie jest ani gwiazdą pierwszej wielkości, ani nie specjalizuje się w rysunkach politycznych: zwykle szkicuje nowe wcielenia Myszki Miki. Tym razem jednak sięgnął po legendarne zdjęcie z 8 marca 1946 roku, przedstawiające Hermanna Göringa składającego zeznania przez trybunałem w Norymberdze. Na rysunku Fina w jasnym, marszałkowskim płaszczu, trochę zbyt obszernym po więziennym wikcie i odstawieniu kokainy, siedzi lekko zgarbiony prezydent Federacji Rosyjskiej, Władimir Putin.

Fantazja! Nic niemal nie jest wykluczone w trzecim tygodniu rosyjskiego najazdu na Ukrainę, który postawił na głowie ład światowy: ani sprowokowanie przez Moskwę katastrofy technogennej w Czarnobylu, ani użycie przez kawalerów gieorgijewskiej wstążki fosforu, napalmu i sarinu, ani wejście do gry, niczym w „Nienasyceniu”, chińskich oddziałów jenerała Wanga, ani, choć nadzwyczaj to mało prawdopodobne, jeden z tych spisków, które tak skutecznie eliminują w Rosji niechcianych carów – choćby przyszło, jak Nikołaj Zubow, kuć imperatora w skroń otrzymaną odeń tabakierą. Jednego tylko nie sposób sobie dziś wyobrazić: byłego prezydenta wydanego pod osąd cieszącego się powszechnym mirem trybunału.

Rysunek Sternvalla stanowi więc w moich oczach zapowiedź nie tyle konkretnych wydarzeń politycznych, co – być może – pewnego przesunięcia znaczeniowego. Miałoby ono dla rozumienia historii XX wieku równie wielkie znaczenie, co dla geofizyki – odwrócenie kierunku ziemskiego pola magnetycznego, zdarzające się raz na kilkaset tysięcy lat.

I nie myślę tu o banalnym „odbiciu obelgi”. To prawda, jednym z prowokacyjnie absurdalnych uzasadnień, jakimi Moskwa tłumaczy swoją inwazję na Ukrainę, jest potrzeba jej „denazyfikacji”. I – to prawda po raz drugi – epitet „faszyzm”, rozchwiany i obo-, a właściwie wszechsieczny jak żaden inny w XX wieku  („Słyszałem już, jak »faszyzmem« nazwano: rolników, sklepikarzy, Kredyt Społeczny, kary cielesne w szkołach, polowanie na lisa, walki byków, Komitet 1922, Komitet 1941, Kiplinga, Gandhiego, Czang-Kai-Szeka, homoseksualizm, audycje radiowe Priestleya, schroniska młodzieżowe, astrologię, kobiety, psy – i nie pamiętam co jeszcze” – wszyscy kojarzą ten fragment z felietonu George’a Orwella, a pisał to het, w 1944!) został skutecznie ujęty w dłoń milionopalcą Moskwy i jej akolitów, by służyć odtąd jako pieczętująca najgorszych anatema. I – to prawda po raz trzeci – nic nie może tak rozjuszyć Moskwy, aż do zatchnięcia się i apopleksji, jak określenie jej praktyk mianem „faszystowskich” („My »faszystami«?! MY…?!”).

Nie chodzi jednak, podkreślam, o zyg-zyg marcheweczkę, o znalezienie punktu, w którym najskuteczniej ranić można miłość własną przeciwnika wyśmiewając jego łysinę, słabą głowę czy ocieniające ją rogi. Idzie o sprawę nieporównanie poważniejszą: o przypisanie imperialnej Moskwie w kulturze i wyobraźni masowej rangi „immanentnego zła” w tym samym stopniu, w jakim przypisana ona została od 1945 roku praktykom, wyobrażeniom i fantomom nazizmu.

Jeszcze miesiąc temu przypisanie imperialnej Moskwie w kulturze i wyobraźni masowej rangi „immanentnego zła” wydawało się niemożliwe

Jeszcze miesiąc temu wydawało się to niemożliwe. W Unii Europejskiej – która ma, trzeba jej to przyznać, imponujący dorobek w zakresie tworzenia papierowej obrzędowości – żadna zorganizowana przez nią feta, parada czy święto nie okazały się tak czcze jak 23 sierpnia, „Europejski Dzień Pamięci Ofiar Stalinizmu i Nazizmu”, ustanowiony w 2008 roku. Nawet kwiaciarze i wytapiacze zniczy nie mają okazji zarobić w rocznicę paktu Ribbentrop-Mołotow: na zachód od Szwecji i Niemiec święto to nigdy nie było zauważone bodaj na poziomie zastępcy podsekretarza stanu, złożenia przezeń wiązki woskowych róż. Mniejsza o święta i parady: każdy komiks, każda okładka płyty, każdy francuski czy włoski podręcznik historii jasno pokazują, komu przypadła na wieki rola bête noire – i choćby przyszło tysiąc „Archipelagów GUŁag”, nic to nie zmieniało.

Można by uznać, że skoro nie przekonały Zachodu zamarzłe w szkło trupy stu narodów, tym bardziej nie przekona ich dorobek Putina. Strach sięgać po cyrkiel, by porównywać średnice różnych kręgów piekła – ale gdyby ktoś się na to odważył, prawdopodobnie uznałby, że prezydent Federacji Rosyjskiej nie przewyższył führera („jeszcze?” – szepce Ananke) w liczbie bezwzględnej ofiar. Gruzy bloków w Bujnaksku i przy Kaszyrskoje Szosse, gruzy Groznego, swąd Biesłanu, smród obozów filtracyjnych, gruzy Gori i Cchinwali, gruzy Donbasu i Aleppo, grupy Konotopu i Korostenia, Charkowa i Chersonia, Nikołajewa i Hulajpola, Kramatorska, Krzywego Rogu, Irpienia, Boryspila, Bojarki, Mariupola i Wołnowachy, ostrzał szpitala położniczego, rozjeżdżanie czołgami samochodów z dziećmi, a do tego szczodrze rozdawane kapsułki z talem i nowiczokiem – no cóż, Wołodia, z tym wszystkim ciągle jeszcze trochę brakuje ci do Adolfa.

Tę różnicę dostrzegają, oczywiście, rozsądni przywódcy unijni – a to namawiając narodowe koncerny, by nie spieszyły się z ogłaszaniem bojkotu rosyjskich rynków, a to chroniąc swe czyste (choć czy aż tak?) geldryjskie i brabanckie uliczki przed autokarami pełnymi krzykliwych uchodźców.

Tyle, że w czasach, kiedy po sieciach internetowych skojarzenia i uniesienia przelatują na kształt dreszczy czy epidemii, poszczególne rezonujące w nich sceny i zdjęcia mogą zyskiwać siłę pocisku kumulacyjnego.

Nie myślę nawet o zdjęciach rozprutych wysokościowców, zwalonych żelbetowych mostów omywanych przez leniwe rzeki, ofiar nalotu z wypikselowanymi twarzami: takimi widokami przekarmili nas już, fotoedytorzy i atlasy zdjęć z XX wieku. Prawdziwej mocy nabierają te ujęcia, kiedy – niczym przy zdjęciach stereoskopowych – dwa nieznacznie odmienne obrazy, sfotografowane z perspektywy prawego i lewego oka, nałożą się na siebie, oferując nieoczekiwaną głębię. (Wypadałoby dodać: głębię historyczną).

To mogą być grudy ziemi, wyrwane przez odłamki z trawników porastających kijowski Babi Jar; teraz nocami jest jeszcze mróz, ale za kilka tygodni będzie wyraźnie czuć ich zimne, ziemne tchnienie. To może być fronton neobarokowego Teatru Baletu i Opery w Odessie, obłożony workami z ziemią w niemal identyczny sposób, co latem 1941 roku. Albo „jeż” przeciwczołgowy, stojący na jednej z odeskich szos: do setek spawanych naprędce w tych dniach szyn dołączono jeża z miejscowego Muzeum Wojny Ojczyźnianej, wyrychtowanego w 1941 przeciw Niemcom…

Cała potęga symboliczna powojennego Związku Sowieckiego wzniesiona była na tym jednym: na dojściu do Berlina, zduszeniu germańskiej gadziny, pokonaniu III Rzeszy. Ta perspektywa kultywowana była, w coraz bardziej geriatryczny sposób, przez czas powojnia. Putin, po dojściu do władzy, ożywił tę blednącą już nieco pamięć, wpompował w nią nową krew. Przywołał ówczesne zasługi, bronił racji, które stały za pokrętną politykę ZSRS w latach 1939-1941 z równą siłą, jak pomników, sławiących marsz Armii Czerwonej w latach 1944-1945.

I nagle – w dwa tygodnie! – ustawił, z talentem twórcy batalistycznych dioram, swoją infanterię i tanki dokładnie na tych pozycjach – taktycznych i mentalnych – w jakich stały PzKpfw IV i kompanie Wehrmachtu w czasie tamtej wojny, która stała się usprawiedliwieniem wszystkich późniejszych czynów Moskwy. Skamieniały, sztywniejący, ujrzał nagle (kiedyś, być może ujrzy to jego kraj) w obrazie arcy-wroga, wroga założycielskiego – siebie…

Wziął i westchnął, twarz mu zbladła
I zalał się łez strumieniem.
I pocałował zwierciadło –
I cały stał się kamieniem.

Wojciech Stanisławski

Przeczytaj inne felietony Wojciecha Stanisławskiego z cyklu „Barwy kampanii”

MKiDN kolor 79


Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych 52 numerów TPCT w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!

Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.