Czy zaryzykujemy żenującą tezę, że popularność orszaków ma coś wspólnego z gwiazdą, którą widać z każdego zakątka ziemi? Albo, że światło na tę dziwną sprawę rzuca wewnętrzny głos, który w kulturze przednowoczesnej nazywano sumieniem? – pyta Dariusz Karłowicz w felietonie, jaki ukazał się w tygodniku „Sieci”
Pierwsza myśl o Betlejem – że straszna dziura! I trudno temu zaprzeczyć. Do Rzymu szmat drogi. Kto by się zresztą wybierał? I po co? Nawet stołeczna Jerozolima, to miasto bez wielkiego znaczenia dla ówczesnej polityki, kultury czy handlu. Ani to wielka Aleksandria, ani uczone Ateny, ani nawet Efez. Cóż dopiero Betlejem!
A przecież – nie tylko w sensie duchowym – Betlejem jest samym środkiem świata. Owszem patrząc na mapę Rzymu trudno wskazać na coś położonego dalej od stolicy, ale przecież Mędrcy nie mieszkali nad Tybrem. Przyszli z drugiej strony – ze Wschodu, który nie łatwo nazwać barbarzyńskim (jeśli oczywiście przyjąć dzisiejsze rozumienie tego słowa). Przecież to tam wszystko się zaczęło – pismo, literatura, cywilizacja, prawo. Mędrcy idą z ziem gdzie powstały zigguraty Sumerów, dojrzała mądrość Chaldejczyków, urosła potęga Persów.
W atlasie historycznym, który abstrahuje od politycznych ambicji państw i cywilizacji widać jak na dłoni, że Betlejem leży w samym sercu starożytnego świata. A dokładniej zarazem w centrum i na obrzeżach. To zarazem pępek świata i mieścina na uboczu.
Kiedy Grek myślał o ukazaniu się boga – szacunek ustępował grozie. Epifania boga jest czymś ponad ludzką wytrzymałość. Niszczy. Spopiela. W Betlejem wszystko jest na inaczej
Komentując odnośny fragment Ewangelii św. Mateusza (2,1-12) teologowie mówią zwykle o potwierdzeniu mesjańskiej godności Dziecięcia (Mi 5,1) i o uniwersalności, którą zapowiada hołd pogańskich mędrców. Ale przecież nie na tym koniec. To prawda, że u Ewangelisty nie znajdziemy wszystkiego co znamy z apokryfów, podań, pastorałek. Tradycja dorzuciła dużo, ale nie na oślep. Królowie, stajenka, zwierzęta – to wszystko ma sens. Teologiczna wyobraźnia sprawia, że ci którzy „upadli na twarz i oddali mu pokłon” (2,11) stali się figurą wielu najbardziej fundamentalnych paradoksów Dobrej Nowiny. Figurą zarazem przystępną i głęboką, wzniosłą i powszechną – równie trudną i równie zarazem łatwą dla głupców i dla uczonych. Kto jak pewien poeta widzi tu tylko „szczebiotanie o słodkim dzieciątku Jezus w sianku” ten zrozumiał niewiele.
Mówimy epifania i myślimy objawienie, ale przecież pierwotne znaczenie tego słowa, to imponujący wygląd – taki wygląd, który robi wrażenie, budzi szacunek, żąda powagi. Kiedy Grek myślał o ukazaniu się boga – szacunek ustępował grozie. Epifania boga jest czymś ponad ludzką wytrzymałość. Niszczy. Spopiela. Jeszcze Pauzaniasz ogląda w Tebach pogorzelisko po pałacu Kadmosa, gdzie Zeus ukazał się śmiertelnym w swej własnej postaci. Z jednej strony płomień pioruna, z drugiej kruchy, łatwopalny świat ludzi.
W Betlejem wszystko jest na inaczej. Ale w obrazie „słodkiego dzieciątka” żywa jest przecież pamięć tego pogorzeliska i tej grozy. Jednak tu nawet sianko nie zajmuje się ogniem. Dziwna epifania, dziwnego Boga. Mędrcy, którzy „zobaczyli” Go nie obrócili się w popiół. Choć „widzieli i słyszeli” przeżyli również Łukaszowi pasterze (2,8-20).
Kluczowa dla Dobrej Nowiny kategoria paradoksu – czegoś co jest „para doksan”, a więc idzie wbrew przyjętym powszechnie mniemaniom znajduje tu wyraz doskonały. Przed bezbronnym „Dziecięciem i Matką Jego” klękają ci, przed którymi gną się kolana. Uważani za mądrych („znających sprawy boskie i ludzkie”), pobożnych, mających władzę i bogatych (a więc samowystarczalnych) właśnie w „słodkim dzieciątku w sianie” widzą Mądrość, Władzę i prawdziwe Bogactwo. Można o tym nie myśleć, można wyśmiać, ale nie wierzę, że można to oswoić.
Wątpię, by ktoś z organizatorów pierwszych orszaków przypuszczał, że uruchamiamy tak potężną lawinę, ale przecież ani przez chwilę nie mieliśmy wątpliwości, że pomysł wypali
Od kilku lat w setkach miast w Polsce organizowane są Orszaki Trzech Króli. Miałem możliwość uczestniczyć w powstawaniu tego niezwykle popularnego dziś obyczaju. Wątpię, by ktoś z organizatorów pierwszych orszaków przypuszczał, że uruchamiamy tak potężną lawinę, ale przecież ani przez chwilę nie mieliśmy wątpliwości, że pomysł wypali. Może kiedyś socjologowie naświetlą to zjawisko uczenie wyjaśniając jego społeczne i kulturowe przyczyny. Może wytłumaczą dlaczego choć z taką pewnością wieścili sekularyzację polskiej kultury, to w miejsce prognozowanego uwiądu objawiły się nowe, dynamiczne formy chrześcijańskiego życia? Z pewnością wszystko nam starannie wyłuszczą. Zanim jednak to zrobią musimy poradzić sobie sami.
Czy zaryzykujemy żenującą tezę, że popularność orszaków ma coś wspólnego z gwiazdą, którą widać z każdego zakątka ziemi? Albo, że światło na tę dziwną sprawę rzuca wewnętrzny głos, który w kulturze przednowoczesnej nazywano sumieniem? A może chodzi o doświadczenie kruchości świata? Potrzebę nawrócenia? Miłość? Nieznośny ciężar win? Nadzieję? Wiarę? Rozpacz? Pragnienie odkupienia i nieśmiertelności? O drogę zawsze trudną i zawsze z daleka, o „mroźną wyprawę” w „najgorszej porze roku”, o taką wyprawę, w którą idzie się wbrew wszystkiemu, i tylko po to, żeby zobaczyć na własne oczy, ukłonić się nisko, a potem nie móc już wrócić do domu tą samą drogą.
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!
(ur. 1964) – filozof, wykładowca, publicysta, wydawca książek. Współzałożyciel i redaktor naczelny rocznika filozoficznego „Teologia Polityczna”. Prezes Fundacji Świętego Mikołaja. Współorganizator seminariów lucieńskich, odbywających się pod patronatem Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Felietonista tygodnika „Sieci”. Autor licznych artykułów i książek (m.in. „Arcyparadoks śmierci”, „Polska jako Jason Bourne”). Więcej >