Czy mamy machnąć ręką na dalsze „wciąganie” Ameryki do Europy Środkowo-Wschodniej i zająć się jakąś wydumaną europejską „autonomią strategiczną”? Ależ broń Boże, byłaby to największa głupota. Rzecz tylko w tym, żeby nie mamić się dziwacznymi iluzjami na temat jakiegoś amerykańskiego Wielkiego Celu, który już niebawem odsłoni się na naszych oczach, niczym cud mniemany – pisze Jan Rokita w kolejnym felietonie z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”.
To już będą blisko dwa lata, jak na tych łamach, z niejakim sarkazmem, potraktowałem sławetny „powrót Ameryki do Europy” w osobie zwycięskiego Joego Bidena. Ów powrót symbolizowały doskonale pierwsze słowa, jakie nowy prezydent USA, z widocznym wzruszeniem, wypowiedział na europejskim kontynencie: „Jak to miło znów być z Angelą i Emmanuelem!” Zaraz potem Biden wygłosił w Monachium wyczekiwane w Europie przemówienie, w którym w równie uczuciowym stylu wyrażał troskę i zafrasowanie Ameryki tym, iż: „niestety, są takie miejsca w Europie, w których atakowany jest postęp demokratyczny”. Chyba tylko przez wzgląd na fakt, iż na sali siedzieli także reprezentanci rządów polskiego i węgierskiego, owych okropnych miejsc prezydent nie wymieniał po imieniu. Ale przecież nikt z uczestników tamtej monachijskiej konferencji nie miał wątpliwości, jakie to państwa europejskie wywołują u prezydenta USA tak przykre uczucia.
Tak, to prawda, że to był luty 2021 roku. I od tamtego czasu wszystko w Europie, a po części i w Ameryce, zdążyło się przewrócić do góry nogami. Lecz zwłaszcza w Polsce z radością wszyscy porzucili pamięć tamtego czasu, udając, że tak naprawdę tamte rzeczy nigdy się nie zdarzyły. Bo przecież Ameryka, niezależnie od tego, kto by nią nie rządził, zawsze miała swój Wielki Cel i strategiczny interes w Polsce i całej Europie Środkowo-Wschodniej. A już teraz, po rosyjskiej inwazji na Ukrainę, wiodąc widomy wielki spór z Niemcami i Francją, dąży do „stworzenia nowej równowagi”, albo „ponownego ustanowienia reguł” w naszej części Europy, jak nazywają ów amerykański Wielki Cel znakomici polscy prawicowi analitycy, całym sercem oddani tak Ameryce, jak i temu wzniosłemu politycznemu zamysłowi. Zamysłowi, który (jak już przed laty prorokował w jednej ze swych książek George Friedman), niczym prawdziwa łaska Fortuny, odmieni radykalnie geopolityczny los Polski, czyniąc z ojczyzny, nawet bez naszego większego wysiłku, co najmniej regionalne mocarstwo.
polskie pójście do Iraku wraz z Ameryką, a na złość Europie, było jednym z najbardziej dalekowzrocznych posunięć państwa polskiego od chwili odzyskania przezeń niepodległości
Należę do grona tych, dziś w Polsce już chyba całkiem nielicznych, którzy nigdy nie zmienili przekonania, iż polskie pójście do Iraku wraz z Ameryką, a na złość Europie, było jednym z najbardziej dalekowzrocznych posunięć państwa polskiego od chwili odzyskania przezeń niepodległości. (Choć nawiasem dodam, że jak słucham czasem współczesnego Leszka Millera, to nie mogę wyjść ze zdumienia, że to było dzieło tego premiera). Był to bowiem akt polskiej euro-emancypacji, który stworzył de facto Polskę w Europie, jako samoistny podmiot. Ale w czasach Busha, który najpierw marzył tylko o przyjaźni z Kremlem, a od 11 września stał się misjonarzem antyislamskiej krucjaty, nikt w Polsce nie mówił, ani nawet nie myślał o jakimś amerykańskim Wielkim Celu, odnoszącym się do Polski, albo Europy Środkowej. Jeszcze gorzej było w tej mierze za Obamy, który sprowokował nawet rzecz tak słuszną co do istoty, ale zarazem tak żałosną w formie, jak sławetny „list prezydentów”, z podpisami m.in. Wałęsy i Kwaśniewskiego, pod tytułem: „Ameryko zostań z nami!”. Krym i Donbas roku 2014 troszeczkę poprawiły sytuację, ale przecież nie zmieniły istoty środkowo-wschodnioeuropejskiej strategii Waszyngtonu, polegającej na tym, iż „w imieniu Zachodu” sprawą mają się zajmować Niemcy, ewentualnie, jak chcą, to z pomocą Francuzów. Tzw. proces miński był tego chyba wystarczająco klarownym dowodem.
Zatem te dziwaczne rachuby na jakiś amerykański Wielki Cel w naszym regionie, rozniecił chyba dopiero Trump. Też patrzyłem z satysfakcją, jak złość Trumpa na Niemcy, zalewające rynek amerykański swymi samochodami, prowokuje rozmaite propolskie manifestacje Ameryki. Ale przecież w przypadku tego prezydenta wiadomo było, że to jest bardziej kaprys przywódcy, aniżeli jakaś nowa i spójna strategia amerykańska. Determinacja, z jaką wszyscy wrogowie Trumpa, liczni także w Polsce, przedstawiali go jako niszczyciela Europy i rozwalacza NATO, choć miała mało wspólnego z prawdą, nakazywała przewidywać, iż „polski kaprys” przeminie w Ameryce wraz z Trumpem. I to tym bardziej, że poza graniem na nosie Niemcom i przyjmowaniem w Białym Domu Andrzeja Dudy na każde jego życzenie, żadnych trwalszych owoców owego kaprysu nie było widać. Choć przyznaję, można było czerpać trochę małej przyjemności, gdy po wielkiej mowie Trumpa na Placu Krasińskich, panią Merkel podsłuchano, jak z pretensją mówiła: „Donaldzie, to świetna mowa, ale czemu wygłosiłeś ją w Warszawie, a nie w Berlinie?”.
No, a potem zaczął się Biden i pełen czułości „powrót Ameryki” do Angeli i Emmanuela. Zaczynało to już wyglądać tragicznie, gdy amerykańscy dygnitarze publicznie sondowali opcję karnego redukowania i tak skromnych planów obecności U. S. Army w Polsce, zaś ogarnięta jakimś szałem polska opozycja aż tańczyła z tego powodu z radości. I pewnie gdyby nie ratunek, jaki dostaliśmy od Putina, to dziś, na równi z Ukrainą, traktowano by Polskę w Waszyngtonie, jako obszar zastrzeżony dla polityki niemieckiej. Rzecz jasna, dzień 24 lutego zmienił bardzo wiele, ale wbrew pozorom nie wszystko, i bynajmniej nie trwale. Inaczej niźli w sfanatyzowanej ideologicznie Europie, w Waszyngtonie, jak zawsze w takich razach, dano pierwszeństwo mocarstwowym interesom (których Europa nie ma i nawet ich nie rozumie). Z dnia na dzień skończyły się zatem komiczne żale nad „atakowaniem postępu demokratycznego”, była mowa na Placu Zamkowym o „obronie każdej piędzi NATO-wskiej ziemi”, a w Rzeszowie lądowało parę tysięcy komandosów. Wiadomo w końcu, że jak jest jakiś poważny kłopot z Moskwą, to Warszawa się przydaje, a jej rola tym samym rośnie.
Tyle tylko, że pomiędzy tą zdroworozsądkową i doraźną korektą polityki imperium a rzekomym amerykańskim Wielkim Celem w Europie Środkowej jest prawdziwa przepaść. Zaś wnioskowanie z pierwszego o drugim jest obarczone błędem petitio principii, który w tym przypadku polega na tym, że z prawdziwych objawów jednej rzeczy wnioskuje się o innej nieprawdziwej, tylko dlatego, że pożądany wniosek implicite zostaje założony, jako teoretyczne objaśnienie owych prawdziwych przesłanek. Gdyby Ameryka nie chciała „stworzenia nowej równowagi” i „ponownego ustanowienia reguł” w Europie Środkowo-Wschodniej, to przecież nie zbroiłaby Ukrainy, nie ryzykowała wojny z Moskwą, nie porzucałaby „walki o demokrację” w Polsce, ani nie posyłałaby komandosów do Rzeszowa. To wszystko rzekomo wydaje się logiczne tylko wtedy, jeśli założy się świadome działanie Waszyngtonu na rzecz jakiegoś nowego Wielkiego Celu, w którym Polska odgrywa co najmniej taką rolę, jak w powszechnie znanej w moim pokoleniu „przepowiedni Wernyhory” (z Tęgoborza):
„Warszawa środkiem ustali się świata,
Lecz Polski trzy są stolice.
Dalekie błota porzuci Azjata,
A smok odnowi swe lice.”
W polityce lepiej jednak patrzeć rzeczywistości w oczy. W Waszyngtonie nie planują nawet obronienia Ukrainy przed rozbiorem, który uważa się tam, całkiem podobnie jak w Europie, za nieuchronny. Zakładają jako cel maksymalny, że uda się ocalić jakąś państwowość ukraińską, ale też nie są tego pewni, bo w tym celu nie chcieliby ryzykować większej wojny. Liczą na to, że choć po wojnie Rosja stanie się terytorialnie większa, to przez jakiś czas będzie ledwie zipać, więc w końcu będzie się można zająć prawdziwym wielkim kłopotem imperium – czyli fatalnym rozwojem zdarzeń na Dalekim Wschodzie. Nie planują żadnej geopolitycznej przebudowy Europy Wschodniej, tak dalece, że nawet okrojonemu państwu ukraińskiemu nie zamierzają dawać NATO-wskich gwarancji bezpieczeństwa. Nie przypadkiem nie pozwolono nam wysłać polskich Migów do Kijowa, zaś w kwietniu olbrzymi Lloyd Austin poklepał w Pentagonie po ramieniu Błaszczaka, po czym spławił z jego żądaniami szybszych dostaw amerykańskiej broni, co skończyło się pokazowymi zakupami dokonanymi przez Polskę w Korei.
USA nie planują żadnej geopolitycznej przebudowy Europy Wschodniej
Kiedy przed 1989 rokiem ówczesna „flanka wschodnia” była definiowana jako klucz do amerykańskich interesów imperialnych, w kraju frontowym, czyli w Niemczech Zachodnich było 250 tysięcy żołnierzy amerykańskich, choć – jak wiadomo – wojny na wschodzie wtedy nie było. Dziś wojna jest, i to (jak się lubi mawiać w Waszyngtonie) „na wielką skalę”, ale w kraju frontowym, czyli w Polsce, ulokowano z wielkim wysiłkiem… 10 tysięcy żołnierzy. Myślę, że to jest nie najgorsza miara różnicy podejścia. Czy z tego miałoby wynikać, że mamy machnąć ręką na dalsze „wciąganie” Ameryki do Europy Środkowo-Wschodniej i zająć się jakąś wydumaną europejską „autonomią strategiczną”? Ależ broń Boże, byłaby to największa głupota, jaką polska polityka mogłaby zrobić w dzisiejszych okolicznościach. Rzecz tylko w tym, żeby nie mamić polskiej opinii publicznej, a przede wszystkim samych siebie, dziwacznymi iluzjami na temat jakiegoś amerykańskiego Wielkiego Celu, który już niebawem odsłoni się na naszych oczach, niczym cud mniemany. Bo się nie odsłoni i będzie niepotrzebne duże rozczarowanie.
Realia są tu okrutne: tylko prawdziwa wojna w Europie, z udziałem U.S. Army, mogłaby oznaczać autentyczne wywrócenie europejskiego stolika, a tej (choć ciągle jest możliwa), jako żywo, chyba nie za bardzo byśmy pragnęli. A skoro tak, to nie od fikcyjnego Wielkiego Celu Ameryki, ale od talentów i umiejętności polskiej polityki zależy wykorzystanie szansy, jaką jest chwilowe przesunięcie politycznego centrum zachodniego świata w okolice Kijowa, Rzeszowa i Warszawy. A wykorzystanie szansy – to znaczy zarówno „wciąganie” tutaj Ameryki, tak dalece, jak tylko da się to zrobić. I bratanie się za wszelką cenę z walczącą Ukrainą, po to, by otworzyć na przyszłość kompletnie nowe perspektywy polskiej polityce wschodniej. Ale także nieprzegapienie wyjątkowego momentu w najnowszej historii Niemiec, które rozbite i zdezorientowane wojną na wschodzie, szukają nerwowo jakiegoś nowego kierunku. I jak rzadko, albo zgoła nigdy w swojej historii, mają silne poczucie, że mogłyby go poszukać razem z Polską. Bo po wojnie, niezależnie od tego, jak owo „po wojnie” będzie w praktyce wyglądać, w Waszyngtonie i tak znów uśmiechną się do Berlina, prosząc, aby „w imieniu Zachodu” zajął się tą cholerną i zagmatwaną „Eastern Europe”.
Jan Rokita
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!
(ur. 1959) – prawnik i publicysta, komentator polityczny. Od początku istnienia związany z Niezależnym Zrzeszeniem Studentów. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu. W latach 1989-2007 poseł na Sejm RP. Po wyborach 1989 roku był wiceprzewodniczącym Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, skupiającego posłów rekomendowanych przez „Solidarność”. Przewodniczył wówczas sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do zbadania działalności MSW, która zajmowała się m.in. archiwami SB. W efekcie tych prac powstał raport końcowy zwany „raportem Rokity”. W latach 1992-1993 pełnił funkcję szefa Urzędu Rady Ministrów. W 2007 roku wycofał się z czynnego życia politycznego. Od tego czasu jest wziętym publicystą i wykładowcą akademickim. Uprawia też róże. Odznaczony m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Wolności i Solidarności. Laureat „Nagrody Kisiela” za 2003 rok.