Zastanawia mnie gdzie tkwi przyczyna, dla której w naszym kraju panuje tak głębokie lekceważenie dla instytucjonalnych aspektów polityki? Czy nawet więcej – sui generis narodowa pogarda dla zajmowania się mechaniką maszynerii państwowej, od której nic ponoć nie zależy – pisze Jan Rokita w nowym felietonie z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”.
Twierdzę, że nie ma na świecie drugiego demokratycznego kraju, w którym przebudowa samego jądra władzy wykonawczej w państwie, dokonywałaby się przy zerowym zainteresowaniu opinii publicznej, polityków, mediów i uczonych. Tak zapewne mogłoby się dziać w Chinach, gdzie rozsądny człowiek i tak z góry wie, iż każda reforma instytucji władzy służy umocnieniu dyktatury. Albo w Egipcie, gdzie armia nie zwykła powiadamiać nikogo o tym, jaka organizacja rządu będzie dla niej akurat teraz najbardziej poręczna. Jednak pośród wolnych narodów, to znaczy takich, które dla kształtowania swego ustroju powołują w wyborach parlamenty, Polska jest wyjątkiem wartym odnotowania i namysłu. Tylko bowiem u nas może się zdarzyć coś takiego, iż doniosła strukturalna reforma centrum rządu, zgodnym chórem polityków i publicystów jest kwalifikowana jako nie warte uwagi „dostosowanie struktury administracji do zrekonstruowanej struktury Rady Ministrów” (portal «300Polityka»), albo traktowana przez najpoważniejszych analityków polityki (np. red. Piotra Zarembę) żartem o wyższości bądź niższości resortowego powiązania lasów z rolnictwem, albo z klimatem.
Tylko u nas może się zdarzyć coś takiego, iż doniosła strukturalna reforma centrum rządu jest kwalifikowana jako nie warte uwagi „dostosowanie struktury administracji do zrekonstruowanej struktury Rady Ministrów”
Na innym miejscu argumentowałem, dlaczego ustawowe stworzenie nowego resortu o nazwie „Centrum Administracyjne Rządu” jest pomysłem tyleż ważnym i odważnym, co jednak błędnym. Zwłaszcza, że ów nowy resort ma się zająć m.in.: „określaniem strategicznych kierunków rozwoju państwa”, „koordynacją administracji”, „polityką kadrową”, oraz „polityką informacyjną rządu i premiera”, czyli – jak widać na pierwszy rzut oka – sprawami, od których ważniejszych w państwie już chyba nie ma. Teraz zastanawia mnie raczej rzecz inna. Gdzie tkwi przyczyna, dla której w naszym kraju panuje nie od dziś tak głębokie lekceważenie dla instytucjonalnych aspektów polityki? Czy nawet więcej – sui generis narodowa pogarda dla zajmowania się mechaniką maszynerii państwowej, od której nic ponoć nie zależy, bo prawdziwa polityka – to przecież ludzie, ich wzajemne relacje, powiązania, „układy”, straszliwe problemy „kto kogo lubi, a kto kogo nienawidzi”, eksplozje namiętności, oraz walka elit. Trudno zaprzeczyć, że wszystko to – owszem – też składa się na politykę. Tyle tylko, że to wszystko toczy się tak, albo inaczej, w zależności od form ustrojowych, zdolnych nadawać całkiem odmienne kształty owej realnej polityce. Na tym właśnie polegała polityczna przenikliwość dawnych Greków, że wiedzieli oni, iż: „duszą państwa jest ustrój”. To czego zatem poszukiwali, to był właśnie „najlepszy ustrój”, skoro bez dobrej duszy nie może istnieć dobre państwo.
I co jeszcze ciekawsze, owemu lekceważeniu i pogardzie towarzyszy u nas od niepamiętnych czasów kult republikańskiej frazeologii, rodem z Katona Starszego i Cycerona, za sprawą którego slogany o „dobru Rzeczypospolitej” czy „polskiej racji stanu” fruwają w debacie publicznej niemal każdego dnia, przywoływane z odpowiednią namiętnością i patosem. Zupełnie tak, jakby kośćca owej Rzeczypospolitej, czy też „stanu” (l'état) nie formowały właśnie owe instytucje władzy, poukładane wedle jakiejś logiki ustrojowej. Ów ewidentny paradoks da się co nieco rozjaśnić, chyba tylko odwołując się do tkwiących głęboko w umysłach i przenoszonych przez wieki z pokolenia na pokolenie stereotypach charakteru narodowego. Czyli unikalnego dla polskiej politycznej tradycji dziedzictwa sarmatyzmu, bez kłopotu, bo też bez refleksji, godzącego werbalny „republikanizm” z abnegacją w dziedzinie republikańskich instytucji. I to chyba pozostało także współczesnym polskim „republikanom”, na zabój miłującym „polską podmiotowość”, ale bez respektu dla oczywistej prawdy, iż owa podmiotowość łatwo przeradza się we własną parodię, jeśli jej braknie efektywnych i nowoczesnych instytucji rządowych.
Podstawowym, ale kompletnie dziś ignorowanym prawem obywatela jest prawo do bycia rządzonym. A ściślej rzecz biorąc – dobrze rządzonym
Bowiem podstawowym, ale kompletnie dziś ignorowanym prawem obywatela jest prawo do bycia rządzonym. A ściślej rzecz biorąc – dobrze rządzonym. Tyle tylko, że respekt dla takiego prawa możliwy jest jedynie wówczas, gdy chociaż pies z kulawą nogą interesuje się tym, jak i w jakim celu reformowane są instytucje władzy. Jeśli jednak nawet owego kulawego psa w kraju ciężko znaleźć, to naturalnym skutkiem musi być roztaczana wokół kwestii ustroju rządu atmosfera technokratycznej tajemnicy. Ta rozwlekła i zawiła ustawa, z tajemniczą nazwą: „o działach administracji” – to przecież rzecz dla jakichś fachurów-urzędników, którzy jedyni wiedzą co tam napisali i po co to zrobili. I tak dziedzictwo post-sarmackie nieoczekiwanie skutkuje jeszcze jedną poważną polityczną bolączką: brakiem jawności reform instytucji. Z perspektywy rządu to stan najzupełniej logiczny, bo co tu wyjaśniać i o czym tu gadać, skoro wiadomo, że nie ma takiego Sarmaty, którego by to mogło zainteresować. Z perspektywy obywatela-liberała, czyli zwolennika ustroju wolności, warto jednak na serio brać sławną przestrogę, iż: „ten kto posiada decydującą władzę zwierzchnią nie może skrywać maksym swego postępowania”. Sławny autor tej przestrogi – liberał Immanuel Kant – określił ją nawet mianem „transcendentalnej zasady jawności”. Czyli takiej, która stanowi warunek możliwości istnienia dobrego państwa i ustroju wolności. Na tle podejmowanej teraz w Polsce próby reformy centrum rządu można więc wyraziście dostrzec wielki paradoks polskiego neo-Sarmaty. Przez swą obywatelską abnegację co do ustroju rządu, neo-Sarmata walnie przyczynia się do upadku jawności reform instytucji władzy. A to oznacza, że ludziom władzy pozwala się majstrować przy samej „duszy państwa” w tajemnicy i pod osłoną ciemności…
Jan Rokita
Przeczytaj inne felietony Jana Rokity z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!
(ur. 1959) – prawnik i publicysta, komentator polityczny. Od początku istnienia związany z Niezależnym Zrzeszeniem Studentów. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu. W latach 1989-2007 poseł na Sejm RP. Po wyborach 1989 roku był wiceprzewodniczącym Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, skupiającego posłów rekomendowanych przez „Solidarność”. Przewodniczył wówczas sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do zbadania działalności MSW, która zajmowała się m.in. archiwami SB. W efekcie tych prac powstał raport końcowy zwany „raportem Rokity”. W latach 1992-1993 pełnił funkcję szefa Urzędu Rady Ministrów. W 2007 roku wycofał się z czynnego życia politycznego. Od tego czasu jest wziętym publicystą i wykładowcą akademickim. Uprawia też róże. Odznaczony m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Wolności i Solidarności. Laureat „Nagrody Kisiela” za 2003 rok.