Zapychamy rozgrzaną gardziel woli czym się da, lecz ona nadal chce więcej. Siły, czas i życie znikają w niej jak w czarnej dziurze. Taka jest bowiem jej natura – im więcej dostaje, tym więcej pożąda. Kiełznanie jej urasta dziś do rangi prawdziwej sztuki życia. „Umartwianie woli” musi stać się przeto naczelnym postulatem moralnym i głównym ćwiczeniem duchowym nadchodzących dekad – pisze prof. Bartosz Jastrzębski w odpowiedzi na list Krzysztofa Dorosza.
Celem człowieka nie jest bycie oryginalnym, ale bycie ludzkim.
To zaś wymaga odwołania się do właściwego modelu i jego naśladowanie[1]
Irving Babbitt
Krzysztofie drogi!
W Twym ostatnim liście nie ma chyba zdania, pod którym nie mógłbym się z czystym sumieniem i pełnym przekonaniem podpisać. Pięknie i trafnie opisałeś ponurą dialektykę demokratyczno-liberalną. Istotnie bowiem: z jednej strony społeczeństwa hołdujące demoliberalizmowi dokładają wszelkich starań, by „wyrównać”, zunifikować, sprowadzić wszystko i wszystkich do najmniejszego wspólnego mianownika, na przykład jakieś abstrakcyjnej idei „ludzkości” (czy – tak jak dzisiaj – „europejskości”). Charakterystyczne dla wszelkich demokratyzmów jest właśnie owo zacieranie różnic: w końcu raz na zawsze wszyscy mają być równi! Maskuje się więc – bo przecież nie eliminuje – odmienności stanowe, moralne, intelektualne, płciowe, historyczno-kulturowe, językowe i dialektalne, partykularyzmy regionalne i narodowe i co tylko tam kto jeszcze znajdzie. We wszelkiej różnicy – zakłada się tu – czai się bowiem podstępnie dyskryminacja i dominacja, czyli struktury władzy i siły, a wraz z nimi przemoc. Dlatego też masz być wprawdzie wolny, ale zarazem taki jak inni. Wszelka nierówność staje się bowiem w oczach demokratów wyniosłością, hierarchicznością i – to już najgorsze słowo, prawdziwa zgroza i jądro ciemności – autorytaryzmem, przypominającym dawne porządki arystokratyczne albo nawet feudalne.
Z drugiej jednak strony taka „urawniłowka” demokratyzmu jest czymś głęboko sprzecznym z przyrodzoną, ludzką chęcią indywidualizacji, wyodrębniania się, przodowania – dialektycznie wywołuje więc kompulsywne a rozpaczliwe poszukiwanie oryginalności i niepowtarzalności, za wszelką nieraz cenę. To z kolei generuje w społeczeństwach demokratycznych nieprzeparte ciągoty do różnych „indywidualizujących” dziwactw i ekstrawagancji. Dlatego też w pewnym sensie pojęcie liberalnej demokracji to oksymoron: wszak demokratyzm to postulowana równość, liberalizm zaś – wolność. A przecież tam, gdzie więcej wolności, tam też z konieczności ujawniają się coraz ostrzej naturalne różnice – nawet kontrasty – między ludźmi. Nie można mieć przeto tych dwóch rzeczy naraz. By zatem zachować równość, trzeba z konieczności ograniczać wolność; znowuż wspierając konsekwentnie wolność, trzeba, w dłuższej perspektywie, zapomnieć o równości – nieuchronnie ona zaniknie. Stąd chyba niepokojące zjawiska, o których piszesz: z jednej strony rozmaite szaleństwa egofanii, indywidualnego rozwoju, samorealizacji oraz prawa do nieograniczonego samostanowienia, nieskrępowanego zarządzania sobą i kreowania własnych obrazów świata. Z drugiej zaś strony mamy zawziętą nienawiść do wszelkiego autorytetu, do wszystkiego i wszystkich, którzy nie uczynili bożka z równości i ośmielają się wskazywać na wyjaławiające, szkodliwe cechy całkowitej uniformizacji i homogenizacji życia, charakterystycznej właśnie dla demokracji. Stąd też – wezmę przykład z dziedziny kultury – dostrzegamy ogromny przyrost ilościowy najrozmaitszych dzieł i wytworów, przy radykalnym jednak pogorszeniu ich jakości. Celnie i z właściwą sobie elegancją i delikatnością pisał o tym Tocqueville:
Kiedy nie ma już dziedzicznych majątków, przywilejów klasowych i prerogatyw, jakie daje urodzenie, i kiedy każdy człowiek może liczyć tylko na własne siły, staje się oczywiste, że podstawowym czynnikiem, który stwarza różnice majątkowe, jest ludzka inteligencja. […]. Z chwilą gdy masy zaczynają się interesować życiem umysłowym, przekonują się, że jednym ze znakomitych sposobów zdobycia sławy, siły i bogactwa jest osiągnięcie mistrzostwa w jakiejś jego dziedzinie. Zrodzone ze stanu równości niespokojne ambicje szukają zaspokojenia i tutaj. Liczba uprawiających naukę, literaturę i sztuki ogromnie wzrasta. […]. Każdy człowiek toruje sobie drogę i czyni wysiłki, by zwrócić na siebie uwagę […]; poszczególne dokonania są często niedoskonałe, ale ich liczba jest nieprzebrana[2].
Ten sam mechanizm degradacyjny odnajdujemy także w edukacji czy życiu politycznym: im więcej młodzieży studiuje, tym bardziej musimy wyrównywać – a więc obniżać – standardy kształcenia. Inaczej większa część studentów po prostu nie podołałaby programowi. Programy zatem ciągle upraszczamy, okrajamy, „dostosowujemy do potrzeb społecznych” – w takiej zaś sytuacji powoli, acz nieuchronnie, umiera wyższa edukacja, a wraz z nią cała wysoka kultura. Podobnie w życiu politycznym: jako że mogą w nim uczestniczyć (teoretycznie) wszyscy, poziom debaty i kultura polityczna obniżają się do najsłabszego zdolnościami i pojmowaniem elektoratu – mechanizm utraty jakości na skutek zwiększania zakresu jest pewny niczym prawidło matematyczne. Demokracja, uniformizując wszystkich, wszystkich też zmusza do najbardziej drapieżnego wyścigu – i to podejmowanego wciąż od nowa. Inaczej bowiem szybko ukształtowałyby się nowe autorytety i nowa hierarchia. A do tego demokracja dopuścić nie może.
Demokracja, uniformizując wszystkich, zmusza też ich do najbardziej drapieżnego wyścigu. Inaczej szybko ukształtowałyby się nowe autorytety i nowa hierarchia. A do tego demokracja dopuścić nie może
Wróćmy jednak do pragnienia „egofanii” i będącej jego skutkiem nadprodukcji twórczej. Owa przykra nerwica natręctw każe się ludziom uzewnętrzniać i odróżniać za wszelką cenę, szukać rozpoznawalności i poklasku, potwierdzać swą oryginalność (by wynurzyć się z anonimowego tłumu podobnych sobie), a równocześnie nie dopuszcza ona do świadomości realistycznej oceny faktycznego zróżnicowania cech i talentów poszczególnych jednostek. Bez końca się porównując i rywalizując z innymi o bycie zauważonym i docenionym, człowiek współczesny z konieczności pogrąża się w głębokiej izolacji i dezorientacji – tym bardziej, iż zewsząd powtarza się mu, że wszelkie kryteria oceny moralnej i estetycznej są relatywne: obowiązują zależnie od chęci, okoliczności i zdolności ich narzucenia innym. W efekcie ufa on tylko sobie i tylko na sobie polega – tak mu się przynajmniej wydaje, jako że nie jest świadom subtelniejszych perswazji – nie dowierza nikomu, nie uznaje żadnych tradycyjnych autorytetów, nie wierzy w niczyje czyste intencje, nie chce znać ni dawnych mędrców, ni świętych, często staje się też podejrzliwy, cyniczny i wyrachowany. Czy zatem autorytet rzeczywiście znika z jego życia? Ależ nie, to niemożliwe, zastępuje go jednak medialna papka, płynąca z wybranego przezeń medium, głoszona przez medialnych „ekspertów”, pyszałkowatych celebrytów i lewicowych intelektualistów. Nadal wierzy innym, ale owych innych wybiera lekkomyślnie i niechlujnie. A przecież, jak trafnie zauważa autor O demokracji w Ameryce:
Prawdą jest, że człowiek, który wierzy innym na słowo, oddaje swój umysł w niewolę, lecz jest to niewola zbawienna, która pozwala czynić dobry użytek z wolności. W świecie intelektualnym i moralnym musi więc istnieć zasada autorytetu. Autorytet może być różnie umiejscowiony, ale jest niezbędny. Indywidualna wolność może być większa lub mniejsza, ale nie może być nieograniczona[3].
Nieuchronnie zagadnienie wolności wiedzie nas zatem do problemu braku właściwych autorytetów w dzisiejszym świecie. Ostatnie pośród nich – polityczne, społeczne, kulturalne i religijne – nikną na naszych oczach niczym śnieg w słońcu. Tak zwana „krytyka lewicowa” lub „polityczna” nie ustaje w wysiłkach obnażania, kompromitowania, zohydzania i opluwania wszystkiego, co kojarzy się z autorytetem i mogłoby jeszcze ewentualnie taką funkcję pełnić. Zwłaszcza religia i Kościół są dzisiaj przedmiotem zażartej, skondensowanej nienawiści, bo właściwie już tylko ludzie religijni – kapłani i świeccy – gotowi są wprost bronić autorytetu, zasady posłuszeństwa i istnienia obiektywnych wartości. Pod ciężkim ostrzałem krytyki znalazły się jednak także rodzina i naród – w nich bowiem również utrzymują się jeszcze dawne tradycje i zasady. Współcześni lewicowi „aktywiści” tańczą zaś na trupach społecznych, kulturowych, moralnych i religijnych norm, reguł i konwencji, głupkowato zakładając, że się od czegoś uwolnili i teraz już będą spokojni i szczęśliwi. Nie będą. Prędzej popadną w depresję, szaleństwo lub jakiś nałóg i popełnią samobójstwo. „Zwykła” samotność będzie tu jeszcze bodaj najłagodniejszym ze scenariuszy. Albowiem:
Kiedy nie ma już ani autorytetu religijnego, ani politycznego, ludzi zaczyna przerażać ich własna bezgraniczna niezależność. Ciągła niepewność niepokoi ich i męczy. Skoro w świecie duchowym wszystko nieustannie się zmienia, pragną przynajmniej, by w rzeczywistości społecznej wszystko było wyraźne i stabilne. Dlatego, nie mogąc wskrzesić dawnej wiary, dają sobie narzucić władzę. […] wątpię, by człowiek kiedykolwiek zdołał żyć jednocześnie w stanie całkowitej niezależności religijnej i całkowitej wolności politycznej. Myślę zatem, że jeżeli brak mu wiary – musi być zniewolony, jeżeli zaś jest wolny – musi wierzyć[4].
Tak więc wolność potrzebuje autorytetu i wolność potrzebuje wzoru – inaczej upada pod własnym ciężarem i pożera samą siebie. Autorytet zaś wskazuje, gdzie i jak znaleźć ów wiarygodny i sprawdzony wzór. Ten zaś, jak naucza już najdawniejsza tradycja, nie jest arbitralny, tkwi bowiem w przepastnych głębiach natury ludzkiej. Przeczuwali to starożytni Grecy – o czym tak obszernie i przekonująco pisał Werner Jeager w swej Paidei – a potem zgodzili się z tym w pełni chrześcijanie. „Cel życia człowieka – jak słusznie zauważa Artur Andrzejuk – nie jest dowolnie przez niego obierany; tkwi w naturze ludzkiej i jako coś istniejącego obiektywnie domaga się odkrycia; odczytania, a nie skonstruowania go przez człowieka. Odczytywanie rzeczywistości stanowi zadanie sprawności teoretycznych, dlatego też odkrycie celu naszego człowieczeństwa należy do mądrości, która jest najdoskonalszą z teoretycznych cnót intelektu”[5].
Wolność potrzebuje autorytetu i wolność potrzebuje wzoru – inaczej upada pod własnym ciężarem i pożera samą siebie. Autorytet zaś wskazuje, gdzie i jak znaleźć ów wiarygodny i sprawdzony wzór
My, chrześcijanie, oprócz pracy drążącego zakamarki duszy intelektu, mamy jednak także Objawienie. Mamy Chrystusa, będącego archetypem urzeczywistnionego człowieczeństwa. Mamy Tradycję z takimi perłami ducha jak O naśladowaniu Chrystusa Tomasza à Kempis, dziełami św. Jana od Krzyża czy Kazaniami Eckharta, dysponujemy mądrością intelektualną i duchową zarazem, sięgającą samego dna duszy ludzkiej, tej świątyni ciszy i prawdziwej Bożej samotności, o której piszą wielcy mistycy i pustelnicy. Dzięki owej sophia wiemy między innymi, że kto poszukuje oryginalności, ten z pewnością jej nie znajdzie – paradoksalnie bowiem jest nagrodą tylko dla tych, co mało albo wcale ją cenią. Kto wiele krzyczy, tego mało słuchają – on sam się w końcu słuchać przestaje, choć gardłuje coraz mocniej i prowokuje, jak się da i kogo. Trzeba tymczasem sobie wbić do głowy te słowa, które zacytowałem na początku listu – mamy być ludzcy, a nie oryginalni. Jeśli oryginalność stanie się przy okazji naszym udziałem – dobrze, widać dar Boży: jeśli nie – też dobrze, może nawet lepiej, bo sprzyja ona próżności, gadulstwu i próżnemu wywyższaniu się! Taki jest bodaj sens nauczania św. Pawła, gdy powiada:
Niech nikt nie ma o sobie wyższego mniemania, niż należy, lecz niech sądzi o sobie trzeźwo – według miary, jaką Bóg każdemu w wierze wyznaczył. Jak bowiem w jednym ciele mamy wiele członków, a nie wszystkie członki spełniają tę samą czynność – podobnie wszyscy razem tworzymy jedno ciało w Chrystusie, a każdy z osobna jesteśmy wzajem dla siebie członkami (Rz 12, 3-5).
A jeszcze dobitniej wyraża się Apostoł w Liście do Koryntian (1Kor 12-21): „Podobnie jak jedno jest ciało, choć składa się z wielu członków, a wszystkie członki ciała, mimo iż są liczne, stanowią jedno ciało, tak też jest i z Chrystusem. […] Ciało bowiem to nie jeden członek, lecz liczne [członki]. Jeśliby noga powiedziała: «Ponieważ nie jestem ręką, nie należę do ciała» – czy wskutek tego rzeczywiście nie należy do ciała? Lub jeśliby ucho powiedziało: Ponieważ nie jestem okiem, nie należę do ciała – czyż nie należałoby do ciała? Gdyby całe ciało było wzrokiem, gdzież byłby słuch? Lub gdyby całe było słuchem, gdzież byłoby powonienie? Lecz Bóg, tak jak chciał, stworzył [różne] członki umieszczając każdy z nich w ciele. Gdyby całość była jednym członkiem, gdzież byłoby ciało? Tymczasem zaś wprawdzie liczne są członki, ale jedno ciało. Nie może więc oko powiedzieć ręce: «Nie jesteś mi potrzebna», albo głowa nogom: «Nie potrzebuję was»”.
Różnorodność stanowi o bogactwie zarówno społecznego, jak i duchowego świata. Jeśli nie akceptujesz swego miejsca w społecznym ciele, to znaczy, że to ty masz problem – a nie owo ciało
Oto stara, zupełnie „niedemokratyczna”, organiczna metafora Kościoła – jako prawzoru wszelkiej wspólnoty ludzkiej – w świetle której wyraźnie widzimy ideologiczną płyciznę demokratyzmu i liberalnego sobiepaństwa. Uświęcone przez Chrystusa Ciało Człowieczeństwa musi pozostać wielorako zróżnicowane – także na części zaszczytne i mniej zaszczytne – a zarazem każda jego część musi zaakceptować swą funkcję. Owa różnorodność stanowi o bogactwie zarówno społecznego, jak i duchowego świata. Jeśli nie akceptujesz swego miejsca w społecznym ciele, to znaczy, że to ty masz problem – a nie owo ciało. Nie umiesz się pogodzić ze swą małością, przygodnością i niedoskonałością, czyli zapewne uległeś jakiejś jawnej bądź ukrytej formie hybris, egotyzmu czy wręcz megalomanii. A przecież ręka nie może powiedzieć głowie – usuń się!
Kolejną sprawą, której słusznie poświęcasz uwagę, bo jest warunkiem właściwego korzystania z wolności, jest stała, wyćwiczona zdolność do pohamowywania woli. Wola bowiem, sama w sobie, jest zachłanna i pożerająca – widzimy, jak na naszych oczach wysysa wręcz z życia całą naszą planetę, podobnie jak każdego z nas z osobna. Jeśli nie przywrócimy starej, duchowej sztuki jej poskramiania i umartwiania – zginiemy. I jednostkowo, i zbiorowo. To bowiem jest źródło wielkiego (wszelkiego?) zła: brak umiaru, obsesja „więcej”, lepiej, intensywniej, przyjemniej, nieumiejętność powiedzenia sobie – dość! Zapychamy rozgrzaną gardziel woli czym się da, lecz ona nadal chce więcej. Siły, czas i życie znikają w niej jak w czarnej dziurze. Taka jest bowiem jej natura – im więcej dostaje, tym więcej pożąda. Kiełznanie jej urasta dziś do rangi prawdziwej sztuki życia. „Umartwianie woli” musi stać się przeto naczelnym postulatem moralnym i głównym ćwiczeniem duchowym nadchodzących dekad, podstawową sztuką, wiodącą do mądrości, spokoju i dobrego życia. A zatem: pokorny rozum i ujarzmiona wola. I popatrz: wszystkie te wywody doprowadziły nas do tego, o czym od początku nauczała chrześcijańska tradycja – dzięki Bogu nie okazaliśmy się oryginalni, chyba nie jest jeszcze z nami tak źle! I tego się trzymajmy ze wszystkich sił!
Serdeczności!
Bartek
***
Przeczytaj list Krzysztofa Dorosza
I część korespondencji:
Krzysztof Dorosz: Europejczyk stał się istotą duchowo zamkniętą
Bartosz Jastrzębski: Żądania tolerancji i świeckości mogą stać się tyranią tolerancji i ateizmu
II część korespondencji:
Krzysztof Dorosz: Sobór Trydencki powinien przyjąć dobre owoce Reformacji
Bartosz Jastrzębski: Protestantyzm wyniósł porządek świecki nad boski
III część korespondencji:
Krzysztof Dorosz: Poszukując Boga w ciemności i niewiedzy
Bartosz Jastrzębski: Religia, która nie tworzy sztuki nie jet prawdziwa
IV część korespondencji:
Krzysztof Dorosz: Gdzie iść po śmierci?
Bartosz Jastrzębski: Chrześcijaństwo całkowicie przenika duszę
V część korespondencji:
Krzysztof Dorosz: O duchowej intuicji
Bartosz Jastrzębski: Bądźmy roztropni niczym węże
VI część korespondencji
Krzysztof Dorosz: Serce – najgłębsza istota człowieczeństwa
Bartosz Jastrzębski: Wewnętrzna przestrzeń spotkania z Transcendencją
VII część korespondencji:
Krzysztof Dorosz: Epifania Boga w świecie
Bartosz Jastrzębski: Potrzeba nam serca rozumnego
VIII część korespondencji
Krzysztof Dorosz: Wolność posłuszeństwa
Bartosz Jastrzębski: Wolność jest drogą ku Bogu
IX część korespondencji
Krzysztof Dorosz: Twórcy rzeczywistości
Bartosz Jastrzębski: Liberalizm jako odrzucenie obiektywnej prawdy
***
[1] I. Babbitt, Rousseau and Romanticism, New York 1959, s. 62.
[2] A. Tocqueville, O demokracji w Ameryce, przeł. M. Król, Warszawa 1976, s. 296–297.
[3] Tamże, 276.
[4] Tamże, 286.
[5] A. Andrzejuk, Człowiek i dobro, Warszawa 2002, s. 47.
Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych numerów naszego tygodnika w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!
(ur. 1976) doktor habilitowany kulturoznawstwa, pisarz, filozof, etyk. Wykłada w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Nakładem Teologii Politycznej ukazał się zbiór Listy o wolności i posłuszeństwie, zawierający jego korespondencję z Krzysztofem Doroszem. Wydał m.in. trzy tomy esejów: Pająk. Szkice prawie filozoficzne (2007), Próżniowy świat (2008) oraz Wędrówki po codzienności. Eseje o paru ważnych rzeczach (2011). W 2016 roku ukazała się jego książka Ostatnie królestwo. Szkice teologiczno-polityczne, za które uhonorowano go nagrodą Feniksa. W 2017 r. opublikował książkę Vestigia Dei poświęconą zagadnieniom filozofii religii.