Czy Niemcy są w stanie być liderem Europy?
„Niemiecka demokracja nie jest demokracją prawdziwą, ponieważ nie jest polityką, nie jest rewolucją. Jej upolitycznienie, to znaczy zniwelowanie różnic miedzy Niemcami a Zachodem, ich usunięcie, jest iluzją. Tak nagła zmiana, jej zwolennicy temu nie zaprzeczą, nie mogłaby zostać przeprowadzona dzięki instytucjom, reformie prawa wyborczego i tym podobnym. Mogłaby ją spowodować tylko całkowita przemiana struktury duchowej, charakteru narodowego – tego oczywiście oczekuje niemiecki zapadnik, w to właśnie wierzy” – pisał w przedmowie do Rozważań człowieka niepolitycznego Tomasz Mann. Dziś po stu latach od powstania tego tekstu możemy spostrzec, że znienawidzony przez autora Czarodziejskiej Góry „zapadnik” wygrał – a tamten duch niemiecki został skruszony w pył i uformowany w kompletnie inną całość. Niemiecka polityka dokonała niezwykłego zwrotu, tak, że z nieprzejednanego wroga zachodniego stylu życia, stała się jego krzewicielem i głównym obrońcą w naszym stuleciu. Iście rewolucyjna metamorfoza!
Warto jednak odnotować coś jeszcze w tym krwistym eseju Manna. Bardzo silnie kreślony jest charakter niemieckiej formy, która ukształtowana jest w odmienny sposób od jej francuskiego – i szerzej – europejskiego odpowiednika. To wyobcowanie, które jest nacechowane pozytywnie, ma utwierdzać w przekonaniu, że państwo to posiada inną naturę niż inne podmioty oraz dysponuje istotnym zadaniem, które nie może być odwołane czy zdezawuowane. Jak to dosadnie ujmuje autor Buddenbrooków: „jego (tj. narodu niemieckiego – przyp. JC) wola mocy i dążenie do ziemskiej wielkości (chodzi nie tyle o wolę, co o przeznaczenie i narzuconą przez świat konieczność) pozostają niezaprzeczalnie prawomocne i perspektywiczne”. W tym miejscu dochodzimy właściwie do istoty rzeczy. Niemcy zdają się miotać w dwóch kierunkach na tym samym wektorze o nazwie „odmienność”. Te kierunki to z jednej strony własne przeszacowanie – wynikające z opisanej wyżej misji narodowej; oraz niedocenienie, które zdaje się być skutkiem dobrze uchwyconego przez Remiego Brague’a poczucia bycia barbarzyńcą, który nie dostaje do zastanej, starszej od siebie, rzymskiej formy. To kołatanie się w między tymi dwoma ścianami wyznacza perspektywę polityczną całej niemieckiej wspólnoty.
Skutkiem tego może być ciągła zmiana kolejnych strojów, w których przegląda się jak lustrze wiecznie liczący na pochwałę prymus. Od najlepszego militarysty w pikielhaubie, przez inżyniera nowego świata do obrońcy liberalnej demokracji. Niemcy szukają siebie i nie mogą znaleźć, lecz przy każdym zakotwiczeniu dążą do absolutnego spełnienia przybranej przez siebie roli – do tego stopnia, że rzecz przeciągają do ekstremum. Niestety, konsekwencje są trudne, a czasem wręcz nie do wytrzymania dla całego organizmu jakim jest Europa.
Moment zjednoczenia przez Bismarcka, które dokonało się wewnątrz Starego Kontynentu, jest także chwilą, po której pojawia się wyraźny kłopot z ułożeniem odpowiedniej równowagi sił. Właściwie można uznać, że od połowy XIX wieku do dziś, to Niemcy w dużej mierze definiują losy starego kontynentu, zarówno w sposób aktywny, ale także jako pewien punkt, którego niepodobna pominąć przy całościowym ujęciu geopolityki. Dziś Berlin ponownie wyrasta na najważniejszą stolicę kontynentu, a sprawa przeszłości przestała już pełnić rolę balastu. Współczesne Niemcy znów (postępując zgodnie z profilem szkolnego prymusa) chcą się widzieć w roli pionierskiego biologa, który na własnym ciele przetestował szczepionkę na polityczne zło. W ten sposób nowa forma wyparła swoją poprzedniczkę, choć z dużym zaangażowaniem przybrała szaty lidera świata zachodu pouczającego o swoim istotnym doświadczeniu.
W tym numerze chcemy zadać pytania o współczesną niemiecką formę: o jej uniwersalizację i tego konsekwencje. Jak Niemcy się dziś samodefniują? Czy są zdolne do wytworzenia całościowego wzoru dla innych państw, a także w konsekwencji na ile mogą stać się liderem, a jeżeli tak, jakie będzie niosło skutki dla regionu i szerzej – Europy i świata?
Jan Czerniecki
Redaktor naczelny