Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Andrzej Nowak: Raport z domu umarłych

Andrzej Nowak: Raport z domu umarłych

Wizja historii i „słusznej” pamięci, jaka stąd wynika, jest jednak szokująco prymitywna i wywołuje raczej lęk o teraźniejszość naszego kontynentu.

Na początku maja tego roku w Brukseli otworzył swe podwoje Dom Europejskiej Historii. Muzeum - wzorzec pamięci, jaką powinni wyrobić sobie obywatele Unii - jest oficjalnym projektem Parlamentu Europejskiego i mieści się tuż obok jego głównej siedziby. Ale redukcja arcybogatej i skomplikowanej europejskiej historii przeprowadzona w brukselskim Domu przypomina schemat najbardziej tępej komunistycznej propagandy z czasów Józefa Stalina: od zła i rozbicia do dobra i zjednoczenia, od ciemności do światła – przeczytaj relację prof. Andrzeja Nowaka z jego wizyty w Domu Europejskiej Historii.

Tę ideę zainicjował już 10 lat temu ówczesny przewodniczący par­lamentu Hans-Gert Pottering. Obecny przewodniczący Antonio Tajani, inaugurując działalność Domu, powiedział jasno: to nie ma być tylko miejsce, w którym opowiada się o historii Europy, lecz takie, które powinno tworzyć tożsamość i pamięć europejską. „Wierzę w Unię Europejską, po­nieważ nie mamy innych rozwiązań. […] Spojrzenie wstecz w naszą historię wzmocni naszą tożsamość”. Przyszłość rysuje się niepewnie, trzeba więc szukać ratunku (ucieczki?) w prze­szłości. Już nie w obietnicy lepszego jutra, ale w mocy histo­rycznej tożsamości, budowanej przez muzea, przez tworzoną w nich wizję wspólnej pamięci. Iw utrwala­nym w owej wizji przekonaniu, że jedyną al­ternatywą dla obecnego projektu Unii może być tylko piekło na ziemi, tej ziemi.

Wydano więc na ten cel nieco ponad 50 milionów euro z kieszeni obywateli Unii (nie tak dużo: Polska jest dużo bardziej hojna: sztandarowy projekt polityki historycznej premiera Tuska, Muzeum II Wojny, kosz­tował polskiego podatnika więcej niż 100 milionów euro). Przyj­rzyjmy się efektowi. Pięć pięter, ponad 4 tys. m2 ekspozycji. Pod eksponatami brak podpisów – wystawę trzeba zwiedzać z tabletem w ręce, z którego można odsłuchać w jednym z 24 języków Unii komentarz do tego, co oglądamy.

Podstawą do poniższych uwag jest wizyta w Domu, jaką mia­łem okazję złożyć 7 czerwca wspólnie z kilkudziesięcioma uczestnikami międzynarodowej konferencji poświęconej przemocy w XX w., a zorganizowanej przez Europejską Sieć Pamięci i Solidarności. Wizyta trwała nieco ponad trzy go­dziny. Na pewno nie dość długo, by dostrzec wszystkie niu­anse tak obszernej wystawy. Staraliśmy się jednak, jak umie­liśmy, wchłonąć jak najwięcej treści ukazywanych w Domu i przekazywanych w oficjalnym komentarzu słownym.

Używam tutaj liczby mnogiej, gdyż aby połączyć możliwo­ści percepcyjne i móc na bieżąco konfrontować nasze wra­żenia, szliśmy przez tę wystawę w trzy osoby, wspólnie z dr. Łukaszem Kamińskim (byłym prezesem IPN) oraz dr. Łuka­szem Adamskim (zastępcą dyrektora Centrum Polsko-Ro­syjskiego Dialogu Porozumienia). Mamy różne wrażliwości historyczne, zapewne także niejednolite polityczne sympatie, wszyscy trzej byliśmy jednak dosłownie zaszokowani prze­kazem emanującym z brukselskiego Domu. I nie my jedni. Ale o tym później. Najpierw o samej ekspozycji.

Na najniższym poziomie także najmniejsza część wystawy: od mitu Europy do XIX w. Tu rozmach wystawienniczy przy­pomina przyzakładowy dom kultury. Jedyna różnica polega na tym, że brak tutaj kultury. Jest kilka oszklonych szafek ze specyficznie przedstawionymi informacjami. O czym? O chrześcijaństwie, filozofii, narodzie, komunizmie – w hi­storii naszego kontynentu. Po mniej niż dwie minuty o każ­dym z tych zjawisk.

O chrześcijaństwie można się dowiedzieć, że religia ta dominowała nad Europą przez długie wieki – ale już chyba dłużej nie będzie, sugeruje z nadzieją komentarz z tabletu. Brak tu miejsca na takie „drobiazgi”, dla których miliony ludzi na całym świecie z szacunkiem i podziwem wymawiają słowo „Europa”: dla dziedzictwa chrześcijańskiej Europy – dla insty­tucji uniwersytetów, dla katedr – od romańskich i gotyckich aż po barcelońską Sagrada Familia, dla choćby najmniejszej wzmianki o muzyce sakralnej – od Guillaumea de Machaulta, poprzez Bacha, Mozarta, Beethovena, po Strawińskiego, Szymanowskiego, Góreckiego i Parta, dla całego malarstwa inspirowanego chrześcijaństwem, od Giotta co najmniej po­czynając, poprzez Piera della Francescę, Leonarda, Rafaela, Durera, aż po Dalego przynajmniej...

Dalej są narody. Pojawiły się w ostatnich dwóch wiekach (ciekawe, skąd się wzięli w Europie np. Żydzi czy Ormia­nie, czy nie było ich przed XIX w., czy nie byli narodami?

I czy rzeczywiście nie było żadnych Anglików, Polaków ani Węgrów przed XIX w? Belgów nie było na pewno – to fakt). Wedle narracji muzealnego tabletu dawniej ludzie byli po prostu mieszkańcami imperiów i królestw – i jakoś żyli. Jako przykłady powstania narodu podane są Polska i Grecja, które miały ujawnić swoje istnienie 200 lat temu na ruinach impe­riów (sic!). Przelotny fenomen narodów, miejmy nadzieję, wkrótce zejdzie z areny dziejów: to jest wymowa ideowego wprowadzenia do Domu Historii Europy.

Filozofia - owszem, była taka w Europie. Podane są jej dwa – słownie: dwa – przykłady: Arystoteles i Sławoj Żiżek (dla niezorientowanych: współczesny słoweński neomarksista-freudysta). Dla Platona, Augustyna, Tomasza z Akwinu, a na­wet Francisa Bacona, Hobbesa, Locke’a, Rousseau czy Kanta brakuje w tej europejskiej pamięci miejsca. Nie są ważni dla naszego kontynentu, dla specyfiki jego myśli. Są wygnani z tej nowej, wspaniałej Europy, tak jak Platon wygnał nie­gdyś ze swego doskonałego miasta poetów... Nie ma też w tej nowej, idealnej Europie nawet jednej gablotki poświęconej tak ważnej chyba w historii tożsamości naszego kontynentu idei jak wolność, wolność polityczna - w swych rozmaitych znaczeniach, republikańskim i liberalnym. Jest tylko jedna wzmianka o greckiej demokracji.

Za to jest komunizm. I temu zjawisku jest poświęcona osobna gablota, jak narodom czy chrześcijaństwu, ale z inną wymową. Ta szlachetna idea (na kolejnym piętrze, obok eg­zemplarza „Manifestu Komunistycznego”, można wysłuchać z tabletu słów o marksizmie jako „płomiennym proteście” przeciw niesprawiedliwości świata kapitalizmu europej­skiego) przeżywała, co prawda, trudne chwile w drugiej po­łowie XX w. w Europie Wschodniej, ale - sugeruje komentarz - wcale nie musi to znaczyć, że straciła dziś swoje znaczenie i wspaniałą przyszłość.

Oczywiście na tym pierwszym, wstępnym poziomie, do­wiadujemy się – i słusznie – o zbrodniach europejskiego ko­lonializmu (choć może szkoda, że w Brukseli nie poświęcono odrębnej uwagi największej z owych zbrodni - doprowadze­niu przez administrację króla Leopolda II do śmierci milio­nów mieszkańców Konga belgijskiego w końcu XIX w.). Nie dowiadujemy się jednak wyraźnie, które kraje europejskie mają w tych zbrodniach udział (przypomnę: na pewno dzie­więć krajów Europy Zachodniej - Wielka Brytania, Francja, Holandia, Belgia, Hiszpania, Portugalia, Włochy, Niemcy, Dania), a które raczej były ofiarami kolonializmu (choćby kraje bałkańskie – ofiary kolonializmu tureckiego, islam­skiego, że nie wspomnę o środkowo- i wschodnioeuropej­skich ofiarach kolonializmu rosyjskiego czy niemieckiego...).

Przypominając jednak ogólnie o znaczeniu kolonializmu jako zjawiska charakteryzującego Europę, autorzy narracji tej części wystawy podkreślają, że wyzyskując resztę świata, Europa - zwłaszcza w XIX w. - pyszniła się swoją rzekomą wyższością technologiczną czy kulturową. I dlatego zapewne ani fenomenowi rozwoju nauki i techniki, ani też kulturze w ogóle na obszarze Europy Dom Historii naszego konty­nentu nie poświęca niemal żadnej uwagi.

* * *

Tak wyposażeni w zestaw idei koniecznych do stania się świadomym Europejczykiem wchodzimy na następne piętro. Wspinamy się po schodach, których fantazyjna konstrukcja przypomina żywo projekt gigantycznego pomnika III Mię­dzynarodówki, jaki miał ozdobić rewolucyjną Moskwę po 1917 r. Wpadamy w jądro ciemności wieku XIX. Tu szaleje nacjonalizm i kapitalizm. Nacjonalizm symbolizują książki, które uczą nienawiści: wśród nich pierwszy polski akcent – Trylogia Henryka Sienkiewicza. Jest jednak światełko na­dziei: ogromna reprodukcja symbolu rewolucji francuskiej

„Wolności wiodącej lud na barykady” Eugene’a Delacroix. I jest dalej marksizm, jest ruch robotniczy. Społeczne napięcia i międzynarodowe rywalizacje (twórcy wystawy podkreślają: międzynarodowe, a nie, jak było w rzeczywistości, między-imperialne; za wielkie zło odpowiadają przede wszystkim na­rody i nacjonalizmy) doprowadzają w końcu do gigantycznej rzezi: do I wojny światowej. Część ekspozycji przedstawiająca tę wojnę jest stosunkowo najciekawsza. Tu uwagę przykuwa kopia pistoletu, z którego Gavrilo Princip zastrzelił w Saraje­wie arcyksięcia. Tu można zajrzeć także w osobiste doświad­czenia żołnierzy, zapisane na kartkach z frontu, dostępnych na kilku obracających się bębnach; można poczuć grozę nowego typu wojny, oglądając zestawienie najróżniejszych masek przeciwgazowych, wprowadzanych przez poszcze­gólne armie po 1915 r.

Z Wielkiej Wojny wynurzają się „nowe narody” – i oczy­wiście nacjonalizmy. Wynurza się jednak również fascynujący eks­peryment: próba budowy nowego, sprawiedliwego świata, opartego na idei komunizmu. Próba ta jednak dokonuje się w trudnych warunkach: na straszliwy „biały” terror, kontrrewolucję, interwen­cję kapitalistyczną trzeba odpo­wiedzieć „czerwonym” terrorem.

Tu pojawia się drugi Polak na tej wystawie, a pierwszy, którego wi­zerunek możemy podziwiać: to Feliks Dzierżyński. Pojawia się na pewno w znacznie bardziej pozy­tywnym kontekście niż wcześniej prezentowany przez swoją nacjo­nalistyczną książkę Sienkiewicz.

Okres międzywojnia to z jednej strony kryzys demokracji parla­mentarnej, faszyzacja, rozwój autorytaryzmów (prezentuje to zja­wisko m.in. figurka Piłsudskiego), ale także odpowiedź na te zagrożenia w postaci ruchu pacy­fistycznego i projektów paneuropejskiej organizacji, takich jak Richarda Coudenhove-Kalergi. Mamy więc odwieczną walkę dobra ze złem. Koncentruje się ona w wojnie domowej w Hiszpanii. Siły zła reprezentuje oczywiście Franco. Siły dobra reprezentują republikanie i wspierający ich ZSRR.

Z tego starcia wybucha nowa wojna światowa. Głos z tabletu nie tłumaczy jednak, jak to się stało (i dlaczego), że wspierający dotąd siły dobra Związek Radziecki sprzy­mierza się z Hitlerem w pakcie Ribbentrop-Molotow. In­formacja o zawarciu takiego paktu jest podana i – zgod­nie z założeniami tego muzeum – „zbalansowana”. Balans polega na tym, że otrzymujemy do wglądu dwa wycinki z gazet, usprawiedliwiające ten pakt jako słuszny ruch w kierunku obrony pokoju, a także dwa wycinki z gazet potępiających wynikającą z paktu agresję. Te dwa pierwsze to przedstawiony oczywiście w języku francuskim artykuł z komunistycznej „L’Humanite” oraz fragment moskiew­skiej „Prawdy”; argumenty krytyczne wobec paktu Stalina z Hitlerem pozna tylko ten, kto zna język polski – owe dwa wycinki potępiające 23 sierpnia 1939 r. pochodzą z prasy polskiej. Zastanawiam się: ilu widzów wystawy w Brukseli zna francuski lub rosyjski, a ilu zna polski? Od tego akurat zależy możliwość wyrobienia sobie opinii na temat tego aspektu genezy II wojny (podkreślę: tablet „oprowadzający” po muzeum milczy całkowicie na temat tego „epizodu”).

Wchodzimy zatem w noc II wojny. Doświadczamy chaosu. Także wystawienniczego. „Naziści” i ich sojusznicy odpowia­dają za masowe zbrodnie i cierpienia ludności cywilnej. Cykl fotografii mających ilustrować to straszne zjawisko i nadać ludzką twarz ofiarom otwiera – proszę zgadnąć co? Zdjęcie wymizerowanej, w oczywisty sposób dotkniętej tragedią ro­dziny niemieckich wypędzonych z 1945 r. Dalej idą, i słusznie, zabici partyzanci na Białorusi, zagłodzeni na śmierć jeńcy z Armii Czerwonej, wiele innych kategorii, na samym końcu jest uśmiechnięta buzia młodej, ele­gancko ubranej i uczesanej Polki: wychodzi z obozu przesiedleńców (dipisów). Czy to właściwie do­brane zdjęcia, proporcjonalne do skali doświadczeń, do rzeczywistej historii?

Jaka szkoda, że na wystawie zabrakło miejsca na choćby naj­krótszą wzmiankę o tym, że wy­siedlenia zainaugurował nie kto inny jak Adolf Hitler (oczywiście nie mówiąc o wcześniejszej i na bez porównania większą skalę funk­cjonującej machinie deportacji ca­łych narodów i klas w Kraju Rad). Hitler nakazał „swoim” Niemcom przenieść się z przekazanych Ro­sji (paktem Ribbentrop-Mołotow) republik nadbałtyckich, i ci poszli, prosto pod ciepłe jeszcze pierzyny wypędzonych właśnie z „Warthegau” i Pomorza Polaków... Ale kto by się takimi szczegółami przejmował w Domu Histo­rii Europy. Nie ma więc o nich mowy. Tu przekaz jest jasny: cierpienia ludności cywilnej w czasie II wojny – to na pierwszym miejscu wypędzeni Niemcy. Kawa na ławę.

Był, owszem, jakiś antynazistowski ruch oporu. Zauwa­żyłem francuski i norweski (choć jest też wspomniany Qui­sling). Polskiego nie dostrzegłem. Jest także Holokaust. Ale wcale niedominujący w tej narracji. Jakiś taki rozproszony, chaotyczny właśnie w sposobie przedstawienia.

Holokaust wraca jednak na kolejnym, trzecim piętrze. Jako przestroga i oskarżenie. Osobną część piętra wypełnia problem pamięci o Holokauście (sama zbrodnia zajmuje bez porównania mniej miejsca). Na jednej ścianie: wzorcowa pa­mięć niemiecka i austriacka. Na drugiej, naprzeciwko, kło­poty z pamięcią u innych (współsprawców): to jest zwłasz­cza u Polaków, a także u Francuzów i Ukraińców. Tylko te narody są uwzględnione akurat w tej części wystawy. Nad gablotą z egzemplarzem książki Jana Tomasza Grossa o Jedwabnem wielkie słowa prezydenta Kwaśniewskiego  przeprosinami w imieniu narodu, który jakby jeszcze do tych przeprosin nie dorósł. Głos z tabletu wyjaśnia zwiedza­jącym: po II wojnie Polacy wyeliminowali całkowicie Ho­lokaust z pamięci, gdyż rządzący narzucili jedynie pamięć komunistycznej partyzantki. To nawet logiczne, zgodne z wcześniejszą narracją Domu Historii: skoro w Polsce nie było w czasie II wojny żadnego godnego uwypuklenia naro­dowego ruchu oporu, to należy chyba założyć, że był może jednak jakiś ruch komunistyczny, skoro Stalin i jego armie odegrały kluczową rolę w zwycięstwie nad „nazizmem”. Zatem tylko to Polacy mieli do wyboru po 1945 r.: pamiętać o swoim współsprawstwie w Holokauście albo trzymać się oficjalnej opowieści o AL i GL.

Że mogło być jakieś jeszcze – wyjątkowe w swej skali w całej Europie – niezależne od komunistów polskie Pań­stwo Podziemne, że była AK, że były też „spore” (przecież na pewno przekraczające l min cywilów) ofiary polskie, nie tylko żydowskie, na tej ziemi, też warte pamiętania) - o tym akurat w tej części wystawy nie ma żadnej wzmianki. Nie ma, rzecz jasna, żadnej informacji o największej liczbie Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, pochodzących z Polski. Nie, w tym miejscu ma być tylko wstyd. Dopiero Jan Tomasz Gross, podkreśla głos z tabletu, oświecił Polaków. Ale niestety wciąż nie wszystkich. Nie wszyscy jesteśmy jeszcze na poziomie wzorcowej, niemieckiej pamięci o Ho­lokauście, zawstydza nas mocno ta ważna część wystawy.

 * * *

Na kolejnym, trzecim piętrze ekspozycji (a czwartym samego budynku muzeum) wchodzimy w etap zimnej wojny i po­działu Europy. I tu zachowany jest swoisty balans. Na jednej ścianie przemiany w Europie Wschodniej, nie całkiem de­mokratyczne - ale naprzeciwko widzimy, że jeśli był podział i brak demokracji, to wina była za to równo rozłożona: na amerykańskich imperialistów i narzucony przez nich wyścig zbrojeń oraz na odpowiadającego na to wyzwanie Stalina.

Iskierka nadziei błyska jednak w Europie Zachodniej - w odpowiedzi na horror zrodzonej z nacjonalizmów wojny powstaje idea zjednoczenia kontynentu, unii opartej na koncepcji zwalczenia nacjonalizmów. Przypominają o tym popiersia ojców założycieli, Monneta, Schumanna, Becha, Spaaka i innych (ciekawa rzecz, że w Domu Historii Eu­ropy zabrakło miejsca dla wyeksponowania wcześniejszych idei zjednoczenia kontynentu w pokojowej federacji: dla Sully’ego, Penna, Kanta, Czartoryskiego...).

 Wielka sala na tym piętrze odtwarza podstawę tej zjed­noczeniowej obietnicy w Europie Zachodniej: budowa­nie społecznego bezpieczeństwa - samochód dla każdego (symbolizowany przez Fiata 500), telewizor, przyzwoite mieszkanie, opieka zdrowotna itp. Ciekawa rzecz, że zabra­kło tutaj fantazji kuratorom wystawy, by zwrócić uwagę na kapitalna rolę kultury masowej, kultury pop, w tworzeniu istotnie wspólnej przestrzeni europejskiej. Jakże prosiłoby się tutaj przypomnienie znaczenia Radia Luxemburg, źródło informacji o najnowszych przebójach z Anglii czy Francji i dla Europy Wschodniej, jakże prosiłaby się wzmianka o Beatle­sach, a może - niezależnie od tego, co myślimy o wartości tej imprezy - o festiwalu Eurowizji... To jest przecież najniższy, ale rzeczywiście wspólny mianownik kulturowej jedności naszego kontynentu, a przynajmniej jego mas.

 * * *

 Na następnym piętrze docieramy już do przedpokoju dzi­siejszej Europy. Od kryzysu naftowego lat 70., dołączania do struktur EWG nowych krajów, wyzwalających się spod dyktatury (Grecja, Hiszpania, Portugalia) dochodzimy do magicznej daty, jak podkreśla wystawa - 200-lecia Wielkiej Rewolucji Francuskiej. I ta magiczna data przynosi wreszcie zmianę.

Nie ma na tej wystawie w ogóle Jana Pawła II (w każdym razie nie jest na tyle wyeksponowany, by którakolwiek z osób, z którymi zwiedzałem Dom Europejskiej Historii, zauważyła tę postać).

Jest tylko złowrogi cień Kościoła katolickiego, w postaci egzempla­rza Humanae vitae, potępiającej antykoncepcję encykliki papieża Pawia VI. Zderzona jest z wyło­żonymi obok w gablocie przera­żającymi szczypcami do aborcji.

Do jakich nieludzkich męczarni zmusza Kościół walczące o swe prawa nowoczesne kobiety - nad tym mamy się zastanowić, a nie nad tym, czy Kościół np. w po­staci Jana Pawła II odegrał jakąś rolę w obronie praw człowieka za żelazną kurtyną.

Komunizm w Europie Wschodniej, ukazywany wcześniej jako coraz bardziej fasadowy, coraz bardziej oddalony od szczytnych ideałów Marksa, ulega w końcu, jakby sam z sie­bie, demokratycznej transformacji. Można się przyjrzeć jej przebiegowi na nieco ponad 7-minutowym filmie. Zaczyna się od okrągłego stołu w Polsce. Nie wiadomo dlaczego, ale chyba z dobrego serca (bo o żadnej wcześniejszej opozy­cji nie ma tu mowy), władcy PRL decydują się spokojnie podzielić odpowiedzialnością za kraj ze społeczeństwem.

Ten fragment oraz późniejsza migawka z wyborów 4 czerwca zajmują w sumie nieco ponad minutę. Kilka­dziesiąt sekund zajmują łącznie informacje o „rewolucjach” i przemianach w takich krajach jak Czechosłowacja, Węgry, Bułgaria, Rumunia. Ponad 5 minut, czyli 70 proc, całej opo­wieści o roku 1989 w Europie Wschodniej, zajmują Niemcy: od ucieczek obywateli NRD przez Węgry, po „obalenie” muru berlińskiego. Tylko to się naprawdę liczy, tylko to ma w tej opowieści jakiś sens.

Jako kontrapunkt tego berlińskiego happy endu pokazana jest wojna na terenie Jugosławii. Narracja muzeum nie pozostawia żadnych wątpliwości: źródłem tej wojny są religie i nacjonalizmy (nie żadna tam utopia federalnego komuni­zmu, maskująca faktycznie imperialne ambicje najpierw Tity, a potem Milosevicia: winne muszą być zawsze nacjonalizm i religia). Koniec zimnej wojny umożliwia jednak wreszcie mądre zjednoczenie kontynentu. Jak podaje oficjalna bro­szura omawiająca całość wystawy: „Narody [(państwa na­rodowej zgadzają się oddać coraz więcej i więcej ze swych kompetencji, aby osiągnąć ponadnarodową efektywność”. Kryzys finansowy i kryzys euro w roku 2008 są testem „eu­ropejskiej solidarności”.

Z tym przesłaniem wspinamy się w końcu na najwyższe piętro, na którym czeka na nas uśmiechnięty przewod­niczący van Rompuy, odbierający pokojową Nagrodę Nobla dla Unii Europejskiej. Jesteśmy już w raju, a w każdym razie blisko. Z tyłu podobno są gdzieś umieszczone jakieś głosy krytyczne - np. plakietki z kam­panii na rzecz Brexitu. Ale po całej tej wystawie wiemy już, co myśleć o takich głosach. Wiemy już, na czym opiera się nowa eu­ropejska tożsamość. Opiera się na strachu. Na strachu przed powrotem do koszmarnej prze­szłości, jaka dominowała na tym kontynencie przed początkiem zjednoczenia, prowadzącego do dzisiejszej formy Unii, do prze­wodniczących Tajaniego, Junckera i Tuska.

Ten strach jest być może uza­sadniony. Wizja historii i „słusz­nej” pamięci, jaka stąd wynika,

jest jednak szokująco prymitywna i wywołuje raczej lęk o teraźniejszość naszego kontynentu.

Europa sięga swą przeszłością przynajmniej do czasów Karola Wielkiego, a podejmuje jeszcze znacznie starsze dziedzictwo kultury śródziemnomorskiej, rzymskiej i gre­ckiej, splecionej z religijną tradycją judeochrześcijańską. Redukcja tej arcybogatej i skomplikowanej historii przepro­wadzona w brukselskim Domu przypomina schemat naj­bardziej nacjonalistycznej historiografii typu XIX-wiecznej narracji Treitschkego albo najbardziej tępej komunistycz­nej propagandy z czasów Józefa Stalina: od zła i rozbicia do dobra i zjednoczenia, od ciemności do światła - tyle że to światło nie bije teraz od Bismarcka i tworzonej przez niego II Rzeszy, nie od Kremla z czerwoną gwiazdą na wieżach, ale z murów przypominającego najpaskudniejszy dworzec - supermarket Parlamentu Europejskiego.

Czego w tej wizji brakuje, kto ją stworzył i jak ona się kom­ponuje z szerszym brukselskim kontekstem - o tym posta­ram się opowiedzieć w następnym odcinku raportu z Domu Umarłych.

Relację Nowaka publikujemy dzięki uprzejmowści redakcji "wSieci", tekst ukazał się pierwotnie w 25 nr tego tygodnika w 2017 roku.


Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych 52 numerów TPCT w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!

Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.