Zbigniew Herbert - 92. rocznica urodzin - Pamiętamy!

Ten węch, który nie zawiódł Herberta, węch człowieka stojącego na murach polis, zawiódł, niestety, wielu intelektualistów


29 października mijają równo 92 lata od dnia narodzin Zbigniewa Herberta. Z tej okazji przypominamy jedną z rozmów Marka A. Cichockiego, Dariusza Gawina i Dariusza Karłowicza o twórczości i postawie życiowej poety. Rozmowa opublikowana została w książce „Trzeci Punkt Widzenia” wydanej w Bibliotece Teologii Politycznej

„Ignorancja ma skrzydła orła i wzrok sowy” – te słowa Zbigniewa Herberta brzmią jak memento czasów, w których żył. Uchodził za uczciwego człowieka i nigdy nie angażował się w przedsięwzięcia moralnie naganne. Już w czasach stalinowskich zrezygnował z kariery pisarskiej, ponieważ chciał być prawym człowiekiem i pisać, co chce, a nie – co powinien. W latach siedemdziesiątych podpisywał liczne listy protestacyjne broniące wolności w Polsce i na świecie. W 1981 roku, po powstaniu Solidarności, wszedł do zespołu redakcyjnego drugoobiegowego pisma „Zapis”. Po wprowadzeniu stanu wojennego wspierał działania opozycji. W 1986 roku przeniósł się do Paryża. W 1992 poważnie już chory poeta wrócił do Warszawy. Konsternację wśród części jego niedawnych opozycyjnych przyjaciół wywołało poparcie dla dekomunizacji elit. Herbert wystosował list do prezydenta Lecha Wałęsy w obronie pułkownika Kuklińskiego oraz Dżochara Dudajewa. Poparł inicjatywy Ligi Republikańskiej w sprawie wyjaśnienia okoliczności śmierci Stanisława Pyjasa. W 1994 roku w wywiadzie udzielonym „Tygodnikowi Solidarność” skrytykował porozumienia Okrągłego Stołu i zaatakował personalnie wiele osób, w tym Czesława Miłosza i Adama Michnika, którzy, jego zdaniem, byli odpowiedzialni za zaniechania w dochodzeniu do prawdy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski odznaczył go pośmiertnie Orderem Orła Białego, jednak wdowa po poecie odmówiła przyjęcia odznaczenia. Ponownie odznaczony został przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Marek Cichocki: Wydaje mi się, że Herbert nie był człowiekiem, który posiadał jakieś szczególne praktyczne, polityczne zmysły, w czym zresztą był chyba bardzo podobny do swojego mistrza, Elzenberga, ale jednocześ­nie wydaje mi się absolutnie oczywiste, że traktował swoją działalność poetycką, jak również filozoficzną, jako działalność polityczną, tylko prowadzoną innymi metodami. I tę działalność polityczną rozumiał bardzo po grecku – dokładnie tak, jak mówiłeś w poprzedniej rozmowie: rzeczywiście stał na murach swojego Miasta, swojej wspólnoty politycznej, swojego polis, i bronił go przed barbarzyńcami, a bronił tak naprawdę czegoś bardzo konkretnego – tego Miasta z jego kulturą, z jego świątyniami, z jego muzyką, z jego kuchnią, z jego savoir­vivre’em i z jego zasadami moralnymi.

Dariusz Gawin: W pewnym sensie to widać w rozmowie z Trznadlem w „Hańbie domowej”, gdzie z pewną nawet ironią traktuje tych, którzy w latach sześćdziesiątych, gdy dopiero zaczynał swoją wielką karierę, traktowali go jak antykwarycznego znawcę starożytności. A Herbert śmieje się z nich i w ogóle nie uważa siebie za klasycystę w tym sensie.

Dariusz Karłowicz: Właściwie przy takiej logice nie da się nie bronić polis, nie da się odpuścić na przykład kuchni, bo jak barbarzyńcy…

Marek Cichocki: Znaczy: wpuścić do środka, ale kuchni nie oddamy!

Dariusz Karłowicz: Mówiąc najkrócej: Herbert wobec polityki to jest Herbert wobec komunizmu i wobec postkomunizmu – takie dwa rozdziały. Jeśli chodzi o komunizm, to jego niezgoda była taka jak w wypadku Witkacego – niezgoda na barbarię, i to, podobnie jak u Witkacego, na barbarię idącą ze Wschodu. To był zalew barbarzyńców, a ponieważ Miasto jest czymś integralnym, to niechęć do komunizmu była w oczywisty sposób zarazem moralna i estetyczna. Smak może się stać przewodnikiem, bo barbarzyńców – jak śpiewa współczesny piosenkarz – widać, słychać i czuć.

Dariusz Gawin: O ile dobrze pamiętam, Herbert powiedział w jednym z wywiadów, że zawsze wyczuje komunizm, bo kiedy komunizm się pojawia, w powietrzu czuć zapach strachu, tanich perfum, ludzkich odchodów i węgla. W tym sensie jest to żart, ale straszliwy i okrutny.

Dariusz Karłowicz: Ten węch, który nie zawiódł Herberta, węch człowieka stojącego na murach polis, zawiódł, niestety, wielu intelektualistów. To bardzo uderzające, kiedy się mówi o Herbercie w polityce, że on zupełnie nie pasuje do modelu zachowania polskiego intelektualisty, który, jeśli popatrzymy na historię po 1945 roku, na ogół chodzi w stadzie, z jakichś tajemniczych powodów wszystkie jego przełomy moralne, intelektualne i polityczne są przeżywane zbiorowo, co nie bardzo daje się pogodzić z kultem indywidualizmu i rozumu. Można odnieść wrażenie, że znaczna część polskich intelektualistów zasypiała z jednym poglądem, a nazajutrz budziła się z innym. A Herbert nie poszedł za stadem w czasach stalinizmu. Tej niechęci do stada nie mogli mu wybaczyć koryfeusze III RP, bo on zawsze myślał i „wąchał” na własny rachunek.

Marek Cichocki: Zawsze był bardzo daleko od takich zbiorowych afektacji, których było pełno przede wszystkim w latach osiemdziesiątych, w okresie stanu wojennego, jak choćby afektacje religijne. Dzisiaj zresztą ci sami ludzie często są bardzo antyklerykalni albo mieli w III RP bardzo antyklerykalne poglądy. Wystarczy sięgnąć do przezabawnych pod tym względem tekstów Szczypiorskiego i jego dziennika z okresu stanu wojennego pełnego tego typu właśnie afektacji, które kompletnie się nie zgadzają z tym, co potem w III RP ten człowiek mówił i jaką rolę pełnił. Myślę, że ironiczny dystans i osobność Herberta były czymś, co nas strasznie fascynowało.

Dariusz Gawin: W latach dziewięćdziesiątych było tak samo, bo wrócił i okazało się, że nie pasuje. Herbert był taki sam jak w latach osiemdziesiątych, kiedy Adamowi Michnikowi bardzo się podobał i kiedy Michnik napisał cały końcowy, wielki rozdział Z dziejów honoru w Polsce właśnie o Herbercie – wtedy on był wspaniały. I nagle, na początku lat dziewięć­dziesiątych, okazało się, że nie jest wspaniały, bo choć mówił to samo, co wcześniej, nagle w zmienionym kontekście jego poglądy nabrały charakteru politycznego. Dlatego jego powrót był cichy, niespecjalnie o tym pisano, nie dawano informacji, a kiedy zaczęto wsłuchiwać się w to, co mówi, odkryto nagle, że jest – o zgrozo – prawicowy. Wszyscy jego admiratorzy z antyprawicy popadli w ciężki dysonans poznawczy, który przezwyciężyli wkrótce potem za pomocą opowieści o jego chorobie psychicznej. No bo jak porządny człowiek może mieć prawicowe poglądy – tylko jeśli zwariuje. Jest to smutna historia, która pokazuje, że nasze życie publiczne potrafi być brutalne, nawet wśród elity intelektualnej. Tymczasem redukowanie wszystkiego do konfliktu na górze i wojny lewicy z prawicą jest trochę za proste, bo trzeba pamiętać, że nie tylko Herbert wtedy był zaangażowany. Zaangażowani byli wtedy wszyscy wielcy. Miłosz na łamach „Gazety Wyborczej” pisywał teksty o tym, że zagraża nam państwo wyznaniowe, a Wisława Szymborska dzień po obaleniu rządu Olszewskiego opublikowała w „Gazecie Wyborczej” płomienny wiersz.

Marek Cichocki: Lem pisał, że największym niebezpieczeństwem dla Polski jest Watykan.

Dariusz Karłowicz: I to zupełnie poważnie! Jest ważna rzecz – spór Herberta z Miłoszem. To spór, który jest dla tej historii podstawowy, nie tylko dla politycznej rozgrywki. Ten wielki konflikt zaczął się dużo wcześniej i to nie, jak się go próbowało przedstawiać, po kielichu u państwa Carpenterów itd. To była dużo poważniejsza sprawa – spór dotyczący tożsamości polskiej inteligencji i stosunku do polskiej podmiotowości. Jest to jeden z najważniejszych sporów toczących się w Polsce i ci dwaj poeci toczyli go w sposób, do którego będziemy wracać jak do sporów Słowackiego z Mickiewiczem, jak do jednego z najważniejszych rozdziałów.

Marek Cichocki: Tak. I choć Herbert i Miłosz pogodzili się przed śmiercią, to pogodzili się tak naprawdę w obliczu końca, natomiast sam spór trwa. Jest zresztą starszy niż kolacja u Carpenterów, bo trwa od XVIII wieku, być może nieprzerwanie, i będzie trwał jeszcze bardzo długo. Wiele następnych pokoleń będzie się określać wokół tego sporu. Jedni będą się uważać raczej za spadkobierców Herberta, a inni – Miłosza.

Fragment książki "Trzeci Punkt Widzenia" str. 58-62