Potrzeba stworzenia stref wolnych od dzieci, nie tylko na wieży kontroli lotów i w Czytelni Starodruków BUW, lecz i w życiu codziennym wydaje się zresztą dość zrozumiała, podobnie jak prawo właściciela nieruchomości do zdefiniowania warunków wynajmu. Nie dworowałbym więc sobie pewnie ze śląskiej inicjatywy, gdyby nie entuzjazm i żar, z jakim przyjęty został projekt Ekotektury w mediach społecznościowych – pisze Wojciech Stanisławski w felietonie z cyklu „Barwy kampanii”.
Zbigniew Herbert w „Napisie” wykazał się godnym podziwu opanowaniem. Zamiast piłować bez umiaru okrutny koncept, jakim było przeszczepienie mitu w sypką współczesność, sięgnął poń zaledwie dwu-, trzykrotnie. „Agamemnon jest w przedpokoju, zapala papierosa, czeka na żonę”. „Bogowie zebrali się w baraku na przedmieściu. Zeus mówił jak zwykle długo i nudnie”. No i może jeszcze ta historia o Cernunnosie.
To szlachetna powściągliwość, chociaż zostawiła zbyt wiele miejsca naśladowcom (kto choćby raz w życiu nie próbował „pisać Herbertem”?) zachwyconym złudną łatwością tricku. Bo przecież taką podmianę można mnożyć: oto Kastor i Polluks spierający się o podział działki po rodzicach, oto Eris imprezująca po obronie licencjatu ze stosunków międzynarodowych. Zabawne, chociaż jałowe: ilekroć kusiła mnie podobna gra, zawsze chciałem opisać Kasandrę w średnim wieku, znudzoną własnymi przepowiedniami. Czego to się nie gada, panie. Pewnie to polis spłonie, a może i tamto, ale luz, spłonie albo i nie, mnie tam za prognozy nie płacą. Kasandra przegląda się w oknie, zapala papierosa; może nawet przewiązuje pomidory.
Na śląskim miniosiedlu mieszkaniowym będą mogły zamieszkać jedynie bezdzietne pary lub single, obecność dzieci jest wysoce niepożądana
Przyszła mi do głowy ta nieistniejąca parafraza Herberta, kiedy przeczytałem o planach wzniesienia na Śląsku miniosiedla mieszkaniowego (minimalistyczna klasyka: przeszklona południowa ściana, dwuspadowy dach, piętro licowane ciemnym drewnem) o szczególnym charakterze: będą na nim mogły zamieszkać jedynie bezdzietne pary lub single, obecność dzieci jest wysoce niepożądana. Bliższe szczegóły nie są znane: inwestor zastrzegł sobie anonimowość i wystawił na pierwszą linię pracownię projektową, która odpowiada jedynie za licowanie frontów, ergonomię kuchni i fotowoltaikę i być może jest już trochę zakłopotana rozgłosem, jakiego nabrał pomysł w mediach społecznościowych.
Oczywiście, najpierw odezwali się złośliwcy, dopytując, czy osiedle zostanie otoczone wilczymi dołami i fosą pełną muren, czy do pełnej ochrony przed bachorami wystarczą środki bardziej humanitarne, jak ogrodzenie pod napięciem 24 V i firma ochroniarska z Donbasu. Te uszczypliwości są nie na miejscu, dziś takie sprawy załatwia się inaczej: jak wyjaśnia właściciel pracowni Ekotektura, domy na osiedlu będą po prostu jedynie na wynajem. No tak, w tej sytuacji odpowiednia konstrukcja kontraktu pozwoli wypowiedzieć umowę nieodpowiedzialnej parze. A ponadto, jak dodaje ze szczerą troską architekt Piotr Pyrtek, „wnętrza szeregowców będą po prostu za małe dla rodzin z dziećmi”.
Dobrze napisana umowa rzeczywiście powinna rozwiązać sprawę, choć wiele przyjdzie w niej sprecyzować. Czy jej rozwiązanie i wysiedlenie dzieciatych będzie obowiązywało z klauzulą natychmiastowej wykonalności, czy też właściciel osiedla zostawi rodzicom noworodka kwadrans na zabranie sprzętów? Czy przeprowadzane będą obligatoryjnie comiesięczne testy ciążowe? Co z dzieciatymi znajomymi lub, uchowaj Boże, rodziną? Czy obowiązywać będzie całkowity zakaz ich odwiedzin, czy też progeniturę można będzie na czas wizyty zostawić w tzw. deweloperskiej izbie dziecka, odpowiednio wyciszonej? A jeśli na teren osiedla zabłąka się Dziewczynka z Zapałkami albo jakiejś singielce wyrośnie w doniczce złotopurpurowy kwiat, z którego wyskoczy Calineczka?
Nie zazdroszczę prawnikom, którzy muszą przewidzieć wszystko, w tym wesołków, testujących szczelność systemu (znamy takich), przemycających na teren osiedla gumowe kaczuszki, pistolety na strzałki typu nerf albo wręcz wiaderko i łopatkę. Takie przedmioty, jeśli pojawią się znienacka w polu widzenia najemców, mogą odebrać im spokój równie skutecznie, co ząbkujący półroczniak, i co wtedy, kto będzie płacił odszkodowania? No i reklamy, trzeba zadbać o odcięcie osiedla od mediów: bobasy pojawiają się przecież w reklamach bez przerwy, równie skuteczne w sprzedaży pustaków, ubezpieczeń i lodów co bujne blondynki. Same kłopoty.
Nie dworowałbym sobie pewnie ze śląskiej inicjatywy, gdyby nie entuzjazm i żar, z jakim przyjęty został projekt Ekotektury w mediach społecznościowych
Potrzeba stworzenia stref wolnych od dzieci, nie tylko na wieży kontroli lotów i w Czytelni Starodruków BUW, lecz i w życiu codziennym wydaje się zresztą dość zrozumiała, podobnie jak prawo właściciela nieruchomości do zdefiniowania warunków wynajmu. Nie dworowałbym więc sobie pewnie ze śląskiej inicjatywy, gdyby nie entuzjazm i żar, z jakim przyjęty został projekt Ekotektury w mediach społecznościowych. „Raj!” – wykrzykuje na Facebooku pani Ewa. „Na takim osiedlu chociaż można dobrze się zresetować po pracy bez krzyków, awantur” – wzdycha pani Ewelina. „Zero wrzasków bachorów, cisza, spokój. Ten pomysł będzie niedługo jak paczkomat w każdym regionie Polski” – komentuje na portalu money.pl socjolog ukrywający się chwilowo pod pseudonimem „kdm”.
Mają rację: wolny rynek zadziała, osiedla staną jak paczkomaty od Śląska po Trójmiasto. Gdybym był analitykiem giełdowym, już dziś doradzałbym zakup akcji Ekotektury: perspektywy resetu, relaksu, melanżu lub depopulacji Ziemi, jakkolwiek nieco rozbieżne, ściągną wielu chętnych. To będzie świat luksusu, Tesli, tai chi, i nawet, jeśli żadnemu z tych azylów nie zostanie nadane imię Houellebecque’a, to i tak wszystkie będą jak z jego prozy.
A potem, jakie to oczywiste, stanie się tak jak w reportażu New Yorkera sprzed kilku lat o pustoszejących japońskich miastach. W roku 2017 pani Ito (91) i pan Kinoshita (83) dożywali swoich dni na podtokijskim osiedlu, a Norimitsu Onishi, autor tekstu, towarzyszył im przez długie, gorące, pełne brzęczących cykad lato. Danchi, wielkie osiedla wzniesione za czasów japońskiego baby boomu, opustoszały wraz z zapaścią demograficzną kraju. Pracownicy pomocy społecznej przemierzają tam korytarze raz na tydzień, na dwa. „Woń potu, moczu, stęchłego jedzenia i śmieci, dobywająca się z umieszczonych na drzwiach szczelin na listy podnosi ich na duchu, jest wonią życia” – pisze Onishi. W innym mieście, Nagoro, młodsza o pokolenie pani Tsukumi Ayano próbuje wypełnić pustkę na ulicach rozstawiając wszędzie kukły naturalnej wielkości, na szczęście bezwonne.
Kasandrze pozostaje podwiązywać pomidory. Pomidory zresztą też powinny być zakazane: fatalnie brudzą.
Wojciech Stanisławski
Przeczytaj inne felietony Wojciecha Stanisławskiego z cyklu „Barwy kampanii”