Jak okiem sięgnąć lastryko [FELIETON]

Fala pomnikopadu, rozkołysana przez manifestantów spod znaku Black Lives Matter i ich sympatyków idzie szeroko niczym tsunami – pisze Wojciech Stanisławski w kolejnym felietonie z cyklu „Barwy kampanii”.

Robert E. Lee, Stonewall Jackson, Edward Colston i Juniper Serra OFM. Kolumb, Kit Carson i Kolumb. Brzmi trochę jak lista straceń, gdyby nie to, że nazwiska powtarzają się wielokrotnie: Robert E. Lee, Kolumb i George Washington. Ulysses C. Grant, jeleń wapiti (Cervus elaphus) i Kolumb po raz trzeci. Samych Kolumbów jest zresztą na obecnej liście dwudziestu trzech i ich liczba każdego dnia rośnie, podobnie jak wachlarz kar: Kolumbowie i konfederaci są dekapitowani, podpalani, kamieniowani i podtapiani, choć nierzadka jest również strangulacja (wieszanie, podduszanie) i palenie na stosie (tak właśnie szczezł jeleń z Portland). Paznokcie, jak dotąd, nie są rwane: może zabrakło odpowiednio cienkich dłut, a może cierpliwości, w końcu nie każdy działacz rodzi się manikiurzystą.

Oczywiście, wszystko to in effigie. Fala pomnikopadu, rozkołysana przez manifestantów spod znaku Black Lives Matter i ich sympatyków idzie szeroko niczym tsunami, w planach i brulionach listów protestacyjnych wymieniani są m.in. Jezus z Rio de Janeiro (bo biały) i Mount Rushmore (w tym ostatnim przypadku przyjdzie zapewne sięgnąć po taktyczne głowice jądrowe, ale czego się nie robi dla sprawiedliwości!). Fala ta uruchamia zresztą, co warto odnotować, zasoby ludzkiej zapobiegliwości: rektorzy czym prędzej zamalowują na biało murale (jak na University of Kentucky, gdzie 5 lipca otynkowano fresk, „przedstawiający niewolników – jak głosi oświadczenie władz uczelni – w zbyt pozytywnym świetle”), panie ze Stowarzyszenia Cór Konfederacji na własny koszt przewożą posągi na teren prywatnych posiadłości.

Kruszenie młotem udarowym posągów Kolumba oznacza, że na eliminację z przestrzeni i pamięci publicznej zasłużyły również osoby, za sprawą których w ogóle zaistnieć mogły Stany Zjednoczone Ameryki

O niespójności projektu „pomnikopadu” i formułowanego za jego pośrednictwem publicznego przekazu pisano już wiele. Ofiarą tłuszczy padają na równych prawach handlarze niewolników na skalę lokalną (Colston) i masową (Leopold II), przywódcy wojskowi Konfederacji (Lee), Unii (Grant) i szeregowi żołnierze (żeliwny anioł z brązu w miasteczku Salisbury, North California, z bliskim polskim oczom kartuszem „Gloria Victis” – i siedem, jak dotąd, innych). Przytłuści burmistrze i właściciele klubów sportowych z lat 60. i 70. XX wieku, którzy mają na sumieniu przewiny tak ciężkie, jak niedofinansowanie drużyny afroamerykańskiej (Calvin Griffiths), odkrywcy Nowego Świata (Kolumb) i nawracający go, kulejący na owrzodziałej nodze franciszkanie, jak ojciec Serra.

Do hut jadą postaci symboliczne, jak „Matka Pielgrzyma” („The Pioneer Mother” z campusu University of Oregon – starsza, siwa od śniedzi kobieta siedzi na prostym krześle z Biblią na podołku), ale i sztuka abstrakcyjna: uniwersytet w Cambridge planuje w najbliższym czasie usunięcie witraża przedstawiającego tzw. kwadrat łaciński (na zdjęciu poniżej), czyli graficzny wizerunek macierzy matematycznej, w której  żaden wiersz ani kolumna nie zawiera dwóch takich samych wyrazów. Dla niewtajemniczonych to po prostu sekwencja żółtych, karminowych, błękitnych i fioletowych szklanych płytek, ale osoby obdarzone głębszą świadomością polityczną wiedzą, że witraż upamiętnia sir Rolanda Fishera, który, oprócz tego, że był jednym z najwybitniejszych brytyjskich logików i genetyków połowy XX wieku miał nieszczęście żywić przestarzałe poglądy na istnienie ras ludzkich.

Fisher stainedglass gonville caius

Jeżeli przyjąć kryteria zakreślone tak szeroko, jak pokazuje to krajobraz świata pomników po przejściu pierwszej fali uderzeniowej – nie zabraknie pracy dla steranych rewolucyjnych rąk. Eliminacji, jak można wnioskować z dotychczasowych aktów sprawiedliwości, podlegać powinni nie tylko ludzie trudniący się handlem niewolnikami bądź zaangażowani wojskowo lub politycznie w obronę ładu, który dopuszczał – jak Konfederacja – posiadanie niewolników. Na wymazanie zasłużyli również ludzie, którzy w jakichkolwiek okolicznościach i czasie posiadali niewolników (stąd na liście proskrypcyjnej Waszyngton) lub bodaj akceptowali ład, w którym możliwe było posiadanie niewolników. Potępieni są ci, którzy kiedykolwiek dopuścili się aktów mikroagresji lub nieżyczliwości wobec czarnoskórej społeczności.

Pogłębmy to: kruszenie młotem udarowym posągów Kolumba oznacza, że na eliminację z przestrzeni i pamięci publicznej zasłużyły również osoby, za sprawą których w ogóle zaistnieć mogły Stany Zjednoczone Ameryki (w nich zaś – niewolnictwo). Winowajcami są ludzie, którzy w jakikolwiek sposób tworzyli ład edukacyjny, administracyjny czy religijny według wzorów europejskich, jedynych, jakie znali (tak rozumiem wywiezienie do magazynów i na śmietniki pięciu posągów brata Junipero) lub ci, którzy godzili się na funkcjonowanie w zastanym ładzie, niezdolni do wykroczenia poza ramy swojej epoki i ograniczenia swojej świadomości (w ten sposób pozwalam sobie racjonalizować kruszenie poręczy krzesła „Matki Pielgrzyma”).

Warto, na podstawie dotychczasowych dokonań rewolucjonistów, spróbować dojść założeń, które stoją u podstaw pomnikopadu. Ich celem jest wyeliminowanie obiektów historii materialnej rozumianych jako świadectwo

Jest to projekt co się zowie całościowy: jeśli bowiem za twórcę i winowajcę systemu niewolnictwa i „strukturalnej przewagi białych” uznać Krzysztofa Kolumba, nie od rzeczy byłoby uporać się z jego mocodawcami (to zaś, jeśli wspiąć się na drzewo genealogiczne Izabeli i Ferdynanda i sięgnąć odpowiednio szeroko, każe nam pozbyć się z dziejów co najmniej wszystkich Hohenstaufów, Anjou, Piastów, Sforzów i Plantagenetów – tak na początek). Wiemy jednak dobrze, kto znajdował się wśród jego mocodawców duchowych: brat Serra nie powinien być osamotniony, warto zatroszczyć się o to, by na amerykańskiej ziemi nie pozostał żaden obiekt kojarzący się z Kościołem bądź przedmiotami kultu. Nie da się jednak ukryć, że żegluga białego genueńskiego suprematysty nie byłaby możliwa bez ustaleń nawigacyjnych, kartograficznych i konstrukcyjnych, będących owocem przemyśleń wykładowców Sorbony, Kordoby i Lykeionu. Jeśli zaś za policzek wymierzony idei emancypacji rasowej uważamy pomniczek starszej kobiety, pogrążonej w kokonie swoich koronek i dewocji, trudno doprawdy zrozumieć, dlaczego tolerowane by być miały płyty nagrobkowe milionów jej współtowarzyszek, w równie haniebny sposób NIE angażujących się w ruch abolicjonistyczny (cóż z tego, że nieistniejący w ich czasach), bezrefleksyjnie sięgających po ryż Uncle Ben’s, kto wie, może i strofujących ciemnoskórną służącą?

Ta utopia, oczywiście, może się spełnić albo nie spełnić: żeby zniszczyć wszystkie pomniki, biblioteki, witraże i cmentarze w Stanach i w dawnych potęgach kolonialnych trzeba więcej środków, niż mogą zapewnić przestraszone rady miejskie i gorliwe senaty uczelni. Koordynacja działań saperów, lotnictwa i przemysłu budowlanego może się przeciągnąć, w międzyczasie zaś uwaga rewolucjonistów może się rozproszyć lub skupić na czymś innym, jak zdarzało się już w przypadku aktywistów spod znaku Bandar-Logu, opisanego w swoim czasie przez Kiplinga. Nie można również wykluczyć pojawienia się wtórnych podziałów, a nawet sprzeczności: przedstawiciel społeczności muzułmańskiej zaprotestować może przeciw zburzeniu posągu Awerroesa (chociaż jego udział w przekazaniu dorobku Arystotelesa europejskim imperialistom nie ulega, niestety, wątpliwości), rygoryści i realiści rozpoczną spór o ocenę Hirama Revelsa, pierwszego czarnoskórego senatora USA: sługus strukturalnego rasizmu czy bojownik o emancypację?

Warto jednak, na podstawie dotychczasowych dokonań rewolucjonistów, spróbować dojść założeń, które stoją u podstaw pomnikopadu. Ich celem, podobnie jak w wielu częściowo lub całkowicie spełnionych projektach totalitarnych, jest wyeliminowanie obiektów historii materialnej rozumianych jako świadectwo. W rzeczy samej, puszczenie z dymem zabudowań miejscowego targu niewolników w Fayetteville w Karolinie Północnej (od wielu lat służących jako muzeum i pamiątka haniebnego handlu) nie służy utrwaleniu pamięci o dawnych, złych, godnych potępienia czasach, lecz jej wyeliminowaniu. Nie inaczej dzieje się zresztą w przypadku wyniesionego do magazynu muzealnego we Fredericksburgu marmurowego bloku, do którego przykuwano zbiegłych niewolników czy utopionego w Tamizie posągu Colsona: o dawnych czasach ma być wiadomo tyle, że były złe, bez podawania jednak jakichkolwiek szczegółów pozwalających rozpoznać czy różnicować epoki. Nie inaczej zresztą dziać się ma z niematerialnymi świadectwami: „Zabić drozda”, pokazujące zarówno skalę rasizmu na Południu, jak paletę postaw i działań jego białych oponentów, okazuje się lekturą zakazaną.

Konsekwencją takiej postawy może być między innymi ogromna podaż produktu tak pożądanego jak lastryko. Przypomnijmy: by go wyprodukować, należy zmieszać na sucho cement z pigmentem, a następnie zmieszać go z dobrze opłukanym kruszywem marmurowym lub granitowym (uziarnienie 2 do 14 mm) i dodać wody do konsystencji wilgotnej ziemi. Potem już tylko zwilżać do siedmiu dni po ułożeniu, trzykrotnie oszlifować, wyszpachlować zaczynem cementowym i zmyć ciepłą wodą.

I już! – memoriał ku czci ofiar strukturalnego rasizmu jest gotowy. Podobieństwo zaś tej praktyki budowlanej do działań bohaterów małej prozy Herberta, którzy dawnych bożków tłukli obcasami i wsypywali do potraw ­– najzupełniej nieprzypadkowe.

Wojciech Stanisławski

Przeczytaj inne felietony Wojciecha Stanisławskiego z cyklu „Barwy kampanii”

PROO NIW belka teksty157