Wojciech Stanisławski: Biedny Harry [FELIETON]

Miłość, która może i musi dopełnić się tu i teraz, choćby w emeryckim romansie, bo tylko tu i teraz jest dane, bezwarunkowa, łatwa i skonsumowana do końca, niczym świąteczna bombonierka – to właśnie obiecują Norge Posten, Ratusz i mundus. „Wszystkiego dobrego, wszystkim” – pisze Wojciech Stanisławski w nowym felietonie z cyklu „Barwy kampanii”.

To była chyba najgłośniejsza premiera filmowa na przełomie listopada i grudnia, a w każdym razie – najgłośniejsze dokonanie kinematografii skandynawskiej od lat, chociaż już bez udziału Liv Ullmann. „Ten film podbija internet”, „Wzruszająca historia świąteczna”, „Usłyszał o tym cały świat” – zareagowały natychmiast media tak mocno przeżywające Adwent i Boże Narodzenie jak Radio Zet, Na Temat czy Pomponik.pl. Te zachowawcze, z definicji ociężałe, najpierw milczały, potem zawyły ze zgrozy. No bo jakże to: Mikołaj – gejem?

Po prawdzie, nie powinny się aż tak unosić. Sekularyzacja i komercjalizacja wizerunku św. Mikołaja trwa przecież od ponad stu lat, co wydawca „Teologii Politycznej” wie chyba najlepiej. Biskup Myrry najpierw zamienił się (w wyobraźni ilustratorów, a co za tym idzie – masowej) w tłustawego staruszka, który podjada krakersy, następnie w dystrybutora napojów gazowanych. A potem już poszło: niektóre rysunki były bardziej ujmujące – berbeć w przykusej piżamie ze zgrozą odkrywa w szufladzie brodę z waty albo co gorsza podgląda, jak Mikołaj bierze w objęcia zarumienioną mamę. Na inne, służące jak się zdaje głównie zareklamowaniu wyrobów branży gorseciarskiej, opinających asystentki (?) Mikołaja, dało się zerkać jedynie lewym, samczym i chutliwym okiem, i to zmrużonym. A skoro tak, czemuż nie pójść dalej?

Z tym, że filmik z życzeniami wyemitowany przez Norge Posten AS niekoniecznie da się opisać formułą „gejowskie porno”, jakim go okrzyknięto. Nie wątpię, że w bezdennych wodach RedTube czy podobnych portali znaleźć można bohaterów tego gatunku strojnych jedynie w czapy z pomponem, czterominutowa nowela „When Harry met Santa” jest jednak czymś zupełnie innym – i nieporównanie bardziej przewrotnym.  

Niezdarnie streszczę ją, z nadzieją, że w tym przypadku spoilerowanie nie oburzy zanadto czytelników. „Kiedy Harry spotkał Nikiego” utrzymane jest bardzo konsekwentnie w estetyce familijnych filmów świątecznych: ciemność i śnieg za oknem, ciepło i świece we wnętrzach, wszystko tak bardzo hygge – a głosy chóru, przez 3:55 śpiewające w tle kolędę, są naprawdę anielskie. Ogień na kominku. Jemioła. Figle za wspólnym stołem, wuj-kumpel przekomarzający się z siostrzenicą. Słodycz – słodycz jak z reklam funduszy emerytalnych czy familijnych wakacji, słodycz, którą już dawno wydrwiliby entuzjaści filmu, gdyby nie to, że podana została w słusznym celu.

Przyrzucony pledem z wielbłądziej wełny, cały jak z żurnala mód, śni – śni? – o Mikołaju, który objawia się jak w bajkach: dzwonieniem potrąconych paciorków, śladem popiołu z kominka

Bowiem, jako że nie ma prawdziwej sztuki bez katharsis, te niepełne cztery minuty wystarczą, żeby widzowi naprawdę ścisnęło się serce. A to za sprawą głównego bohatera, Harry’ego: to mężczyzna około sześćdziesiątki, w coraz głębszej smudze cienia, lecz jeszcze niestary. Przystojny, ale nie dandy: markowe dżinsy, szpakowata broda. I rozpaczliwie samotny. Nie jest to samotność emeryta spod Małkini, któremu nie starcza na Digoxin i rachunek za gaz; to samotność luksusowa, taka, jaką możemy sobie wyobrazić, myśląc o Norwegii: obszerny dom, kochająca rodzina, z którą trąca się winem w wigilijny wieczór. A potem wraca do siebie. Sam. Patrzący na odbicie w ciemnym oknie. Przeżyło się to i owo, ale teraz – co z tej zadbanej brody? Siostrzenica za rok wyjedzie na studia do Oslo. Tyle czasu. Tyle pustych wieczorów w dobrym zdrowiu. Przyrzucony pledem z wielbłądziej wełny, cały jak z żurnala mód, śni – śni? – o Mikołaju, który objawia się jak w bajkach: dzwonieniem potrąconych paciorków, śladem popiołu z kominka. A czasem, jak żona ze stażem, rzuca z uśmiechem drzemiącemu pod pledem: Ależ ty chrapiesz! I znika.

Aż – którejś zimy, bo te zimy mijają, łuszczą się puste lata, szpakowacieje broda – Mikołaj nie znika. „Pomyślałem, że mógłbym z tobą zostać” – uśmiecha się przez brodę całkiem siwą. Przytula Harry’ego. Całują się – i jest to niewinne jak pocałunek dziadka i babci na reklamie wspomnianych już funduszy. Jakie, u licha, porno? To bliskość małżeństwa, które razem się zestarzało, spokojne ciepło dębowych polan, jedyne, które pozwala przetrwać zimę starości. Ocieramy (ja w każdym razie otarłem) łzę. Kamera odjeżdża (klasyczny chwyt), ukazując przysypane śniegiem osiedle u wrót doliny, rozjarzone w zapadającym zmierzchu: krzątanina ostatnich chwil przed Wilią. Morał dla pewności wypisano na ekranie dużymi, białymi literami: „W roku 2022 minie 50 lat, odkąd w Norwegii można kochać, kogo się chce. Merry Christmas and Happy New Year. From: all of us. To: all of us”. Anielskie soprany. Norge Posten.

Uderzające jest podobieństwo tej frazy – from all of us to all of us – z życzeniami warszawskiego Ratusza, które też narobiły nieco zgiełku, choć tylko lokalnie: „Każdemu, bez wyjątków, wszystkiego dobrego”. I z hitem tegorocznej oferty Lego, czyli zestawem #40516: „Everyone is awesome”, złożonym z jedenastu figurek w jedenastu kolorach na tęczowym tle. „Pokaż wszystkim, że możemy się zjednoczyć i wspólnie cieszyć się poczuciem przynależności i miłości” – zachęca, w nieco zgrzytliwym może przekładzie na polski, duński koncern.

Wydaje mi się, że to podobieństwo wyrasta ze wspólnej potrzeby, wspólnej tęsknoty, wyrażonej przed równo pół wiekiem w doskonalszej może, a na pewno lepiej rozpoznawalnej frazie: Imagine all the people / Livin' life in peace... Marzenie o wiecznym pokoju. O bezwarunkowej akceptacji. O powszechnej miłości, którą wszyscy zostaną obdarzeni.

To marzenie tak bliskie jest, tak bliźniaczo, zwodniczo podobne perspektywie Miłości, która zaprasza i ogarnia wszystkich, że żeby wskazać różnicę, trzeba by sięgnąć po Włodzimierza Sołowjowa i „Krótką przypowieść o Antychryście”. Wspominam na ten esej nie, żebym chciał ubierać w antychrystowe szaty Lennona czy anonimowego dla nas scenarzystę norweskiej noweli; w żadnym razie. Robię to jedynie dla przypomnienia tej drobnej, ale o wszystkim decydującej różnicy między Miłością, która jest obiecana – a jej odbiciem czy parafrazą, której oczekuje współczesny świat. Warunek spełnienia tej drugiej również został nazwany w przejmującym tekście Lennona: Imagine there's no heaven / It's easy if you try / No hell below us / Above us, only sky. Miłość pozbawiona Prawa, miłość, która może i musi dopełnić się tu i teraz, choćby w emeryckim romansie, bo tylko „tu i teraz” zostało nam dane, bezwarunkowa, łatwa i skonsumowana do końca, niczym świąteczna bombonierka – to właśnie obiecują Norge Posten, Ratusz i mundus. „Wszystkiego dobrego, wszystkim”.

Biedny Harry, tak rozpaczliwie samotny. Gdyby słuchał barda nie gorszego niż Lennon, choć znanego ze względu na język tylko lokalnie, wpadłaby mu może w ucho fraza: Jakże do syta tym się najeść / Co końcem było od początku? A nie znając Kaczmarskiego i puszczając mimo uszu kolędę, którą śpiewa chór, marzy już tylko o objęciach krzepkiego, postawnego Mikołaja. Jak powiedzieć mu, że Miłość, na którą czeka, dotyka serca, podczas gdy pocałunek, nawet najsłodszy, najgorętszy i najbardziej upojny – tylko naskórka?

Wojciech Stanisławski

Przeczytaj inne felietony Wojciecha Stanisławskiego z cyklu „Barwy kampanii”

 PROO NIW belka teksty183