To zdumiewające. Pisarz tak bardzo zrośnięty z naszymi wieszczami, od Mickiewicza i Mochnackiego do Tadeusza Micińskiego i Adama Wiedemanna, ostatniego, obok profesor Marii Janion fascynata „Lat nauki Wilhelma Meistra”, ten pisarz, którego przekłady na romantyzm, na idiolekty Dostojewskiego i Handkego wciąż podskórnie gdzieś w świecie działają, nie doczekał się jeszcze przekładu na polski, tego definitywnego, ostatecznego, fascynującego – pisze Wojciech Kunicki w „Teologii Politycznej Co Tydzień”: „Goethe. U progu nowoczesności”.
To zdumiewające. Pisarz tak bardzo zrośnięty z naszymi wieszczami, od Mickiewicza i Mochnackiego do Tadeusza Micińskiego i Adama Wiedemanna, ostatniego, obok profesor Marii Janion fascynata Lat nauki Wilhelma Meistra, ten pisarz, którego przekłady na romantyzm, na idiolekty Dostojewskiego (w Skrzywdzonych i poniżonych) i Handkego wciąż podskórnie gdzieś w świecie działają, nie doczekał się jeszcze przekładu na polski, tego definitywnego, ostatecznego, fascynującego: dlaczego strofy Gingko Biloba w tłumaczeniu Przybosia brzmią ociężale, dlaczego Mickiewicz zaangażował swój geniusz w przekład będący parafrazą bez związku z oryginałem, to znaczy zdecydował się stworzyć oryginał bez kopii, jakim jest rzekomy oryginał, dlaczego nieznośny jest Werther Goethego Staffa Leopolda, wykazującego maksymalną nieumiejętność tłumaczenia prozy, maltretowany w szkołach jako opowieść o facecie, który tylko dlatego strzelił sobie w głowę, bo kobietka go nie chciała, jednym słowem: o ile jest Goethe w Polsce, to dlaczego brak polskiego Goethego? Nie wiem, czy jeszcze dziś czyta się Fieldinga i Sterna, przekłady obydwu są urokliwie, straszliwie zestarzałe, w odróżnieniu od oryginału (dlaczego przekłady się starzeją, a oryginały nie?)
Pierwsza przyczyna tego braku to niecierpliwość. Ta proza jest niezwykle spokojna, wyhamowana. Nic tam nie dzieje się szybko, powierzchownie i nagle. Nie trzeba jej dynamizować, trzeba ją zostawić w spokoju i nie domagać się, by ruszyła cwałem. Po drugie dzisiejsza niewiara w to, że wszystko jest ze wszystkim powiązane. Powieść powstawała w epoce, kiedy żywiono wiarę w związki wszystkiego ze wszystkim, wierzono, ze nowoczesność to będzie właśnie to usieciowienie, a losami jednostki opiekuje się tajne Towarzystwo z Wieży, które bez nacisków kieruje nimi i je rozstrzyga. Taka zsekularyzowana wolna wola świata chrześcijańskiego. Dziś nikt w to nie wierzy. Jak nie wierzy w wolność woli. Nie żywi wiary w pedagogikę oddziaływania i kierowania. Oddelegowaliśmy powiązania i kierowanie na koncerny, które je tworzą i czujemy się tym samym zwolnieni z obowiązku uczestnictwa. Po trzecie odrzucenie przekonania, że można się czegoś nauczyć obserwując kogoś, kto niczego się nie nauczył. Po czwarte z fundamentalnej niewiary post politycznej mentalności w możliwość tworzenia pozaekonomicznej wspólnoty.
Powieść doczekała się wielu nawiązań, „przekładów” na rozmaite języki: w dobie romantyzmu każdy niemal autor powieści romantycznej, uznawanej jako gatunek, w efekcie oddziaływania W.M. za szczyt twórczości literackiej, musiał powieść skomentować i napisać własną, realizując „projekt” przeciwstawny. Te powieści romantyczne są raczej zwięźlejsze, pisarzom jakby brakowało czasu, musieli pisać w sposób skoncentrowany sięgając do schematów oczywiście baśniowych (jak Heinrich von Ofterdingen Novalisa) do epizodów podróżniczych hen ku egzotyce (choćby włoskiej jak Sternbalds Wanderungen Ludwiga Tiecka), czy ku podziemiom patologii jak Diable eliksiry E.T. A. Hoffmanna). Fascynacja, absolutna jak w słynnej recenzji Friedricha Schlegla mieszała się z radykalnym odrzuceniem, zwłaszcza kiedy ateistyczni pisarze jak Novalis, zarzucali się jej estetyczny ateizm. Ta niecierpliwość romantyczna wynikała może z faktu, że romantycy albo szybko umierali (jak Tieck i Wackenroder) albo stawiali się filistrami (jak Ludwig Tieck) lub w oparach alkoholu próbowali szybko wyrzucić z siebie swój świat, żeby zdążyć przed końcem. Po niemiecku nazywa się to Torschlusspanik. Panika w obliczu wrót, które się powoli, ale nieuchronnie zatrzaskują. Dopiero dobre pięćdziesiąt lat później pojawił się pisarz, który stworzył podobnie powolną książkę, pełną napięcia w swoim wyhamowaniu, rozmiłowaną w szczegółach, jakby dążącą do schopenhauerowskiego (lub scholastycznego) nunc stans, mianowicie Der Nachsommer Adalberta Stiftera, pisarza u nas nie bez przyczyni całkowicie nieznanego, piszącego przeciwko zniecierpliwionym i wkurzonym. To Babie lato lub Późne lato, albo wręcz Jesień życia albo wszystko na raz spowija melancholia przedmiotów, nauka płynąca z obcowania z tym, co niepedagogiczne. To nie przypadek, że ta kontynuacja powieści formacyjnej powstała w Austrii – w świecie już właściwie dekadenckim, przeestetyzowanym, gdzie piękno stało się jedyną wręcz możliwością obrony przed brutalnością historii każącej rozsypać się temu arcydziełu sztuki państwowej, jakim była Monarchia. Ta tradycja żyć będzie w wielkich powieściach Brocha, Musila, Doderera, w jazzowych rapsodiach autora Europy Michaela Köhlmeiera. W literaturze niemieckiej świat ten przebłyskuje w innej powieści upadku – tym razem nie dzieła sztuki, ale jakby nie było państwa, w drezdeńskiej rapsodii Der Turm Uwego Tellkampa. Melancholia polega tu nie na tym, że państwo się rozpadło, ale że państwa się rozpadają. Jak Jugosławia Petera Handkego, gdzie Goethe w wielkiej powieści Die Morawitische Nacht jest patronem sympozjonu z Pisarzem w centrum, obserwującym przemijalność państw. Może tu jest WM obecny niż w unowocześniającej i swobodnej „adaptacji filmowej…” Falsche Bewegung (Fałszywy ruch) Petera Handkego i Wima Wendersa.
Po drugie, powieść wyraża fundamentalną wiarę w komunikację i wspólnotę. Oczywiście jest to chwyt powieściowy, że ludzie zdradzają własna tożsamość w ostatniej księdze WM, opowiadają powiązane tajemnymi powinowactwa historie swojego życia, te powinowactwa z wyboru jako chwyty powieściowe kształtują świat jako całość. Następuje teleportacja wyobraźni, zastąpiona dziś przez teleportacje obrazów. Owszem są w tym dziele obrazy, oswajają one rytualnie śmierć, podczas gdy dzisiejsze budzą swoją raptownością grozę: opis tragedii zastępuje dziś jej wizualizacja telefonem komórkowym, przekonanie o całościowym charakterze więzi międzyludzkich przekonaniem o wszechobecności celebrytów, eksplozja właściwa dzisiejszemu potokowi obrazów przekształca na przykład obraz wojny w szereg sekwencji, które podkreślają tylko nierzeczywistość, medialność wydarzenia: jestem pewien, ze większość z oglądających takie obrazy odmawia im rangi realności, traktując raczej jak fikcję. Po trzecie WM tworzy pułapkę terminologiczną, skoro mowa jest tu o formowaniu, o niemieckim Bildung, to powstaje pytanie stawiane przez dydaktyków nowoczesności: czego powieść nas może nauczyć? Oczywiście prawidłowa odpowiedź, udzielana przez pokolenia komentatorów brzmi: niczego. Pytanie winno być jednak postawione nieco inaczej, poza oświeceniową pragmatyką literatury, w którą wierzą zwłaszcza literaccy pedagodzy lewicy jak Arno Schmidt, będący na szczęście w wystarczającym stopniu hipsterami, żeby ironicznie zdementować swoje podejrzenie. Przy czym: są oni akolitami, więźniami Goethego, jak byli nimi romantycy. Fascynuje ich tak niesamowity i niezasłużony ich zdaniem sukces literacki i życiowy, stworzenie harmonijnego życia jako dzieła sztuki. W tej zawiści jest spora doza współczesnego niedostatku, kiedy sfera prywatna rozjeżdża się tragicznie z oficjalnym habitusem. Pytanie zatem winno brzmieć: czego uczy przykład uformowanej i perfekcyjnej powieści wobec zbyteczności choćby potrzeby formowania? Czego nas uczy? Przede wszystkim poczucia i odczucia braku, pustego miejsca w świecie, w którym pisarz staje się zbyteczny. Jeśli brak zostanie dostrzeżony może wzbudzi tęsknotę, a wraz z nią choćby cień potrzeby.
I tak na zakończenie jeszcze zachęta do lektury książki Lucjana Puchalskiego, która miałaby szanse tę potrzebę ugruntować. Chodzi mianowicie o dzieło Zmyślenie i miłość (Kraków 2021), prezentujące artyzm Przesłania teatralnego Wilhelma Meistra (to taki zarzucony „projekt” Goethego, obejmujący pierwsze pięć ksiąg późniejszej powieści Lata nauki) w planie biograficznym jako gra konwencji i egzystencji, przy czym to konwencja teatralna wpływa na biografię, nie odwrotnie. Takie postawienie sprawy prowadzi nas do kolejnych pytań, jak na przykład kwestii estetyzmu i polityczności, ironicznego dystansu do wielkich wydarzeń – co Tomasz Mann, polityzujący Goethego w Rozważaniach człowieka niepolitycznego (1918), skonstatuje z rezygnacją w obliczu wojny: „Jeśli o nas chodzi, to odnajdziemy coś, co słowo w słowo Goethe dodał o zaletach wielkiego historycznego przeżycia i co pasuje do dzisiejszych czasów: »Nie można absolutnie przewidzieć, co przyniosą nam następne lata; lękam się jednak, ze zbyt szybko nie zaznamy spokoju. Światu niedane jest trwanie w skromnych ramach; ani tym wielkim, by stali się zdolni do zarzucenia nadużyć oraz przemocy, i masom też nie, aby w oczekiwaniu na stopniowe ulepszenia zadowoliły się umiarkowanym stanem. Gdyby można było ludzkość uczynić doskonałą, wówczas do pomyślenia byłby także doskonały stan; jednak będzie ona oscylować od jednej skrajności do drugiej, jedna część będzie cierpieć, podczas gdy drugiej wieść się dobrze, egoizm i zawiść wciąż będą uprawiać swą grę jako złe demony, a walka partii nie ustanie«. „Czym innym jest oczywiście wdzięczność za przeżywanie wielkich przewrotów i zdarzeń o randze światowej – a czym innym wiara w osiągalny skończony cel szczęśliwości wszelkiej politycznej historii,” komentuje Tomasz Mann. W obrębie tak koniecznej niedoskonałości należy, ciągnie Goethe, kierować się współczuciem i robić swoje.
Wojciech Kunicki
Foto: Goethe in the Roman Campagna (1786) by Tischbein, Public Domain.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.