Tomasz Merta: Solidarność i nagie interesy

Polsce potrzeba walki interesów, ale nie nagiej, lecz przystojnie ubranej i przez nałożony uniform skrępowanej – potrzeba zatem więcej solidarności i więzi. Potrzeba modernizacji, ale uszlachetnionej przez wspólnotowego ducha


Polsce potrzeba walki interesów, ale nie nagiej, lecz przystojnie ubranej i przez nałożony uniform skrępowanej – potrzeba zatem więcej solidarności i więzi. Potrzeba modernizacji, ale uszlachetnionej przez wspólnotowego ducha - przeczytaj fragment książki Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane, która ukazała się nakładem naszego wydawnictwa

 

Jakiś czas temu Krzysztof Kłopotowski po­dzielił się z czytelnikami swymi pomy­słami na to, jak powinna wyglądać prawica w Polsce (Nowy adres prawicy?, „Życie”, 8-9 maja). Przede wszystkim powinna ona zatem wziąć rozbrat z Solidarnością. Po pierwsze dlatego, że prawicy nigdy nie po drodze z ru­chem związkowym, który z natury rzeczy powi­nien ciążyć ku lewicy. Po drugie dlatego, że So­lidarność nie jest niczym więcej jak tylko „bękartem komunizmu” – narodziła się jako ruch sprzeciwu wobec tej pokracznej ideologii, więc i sama musi być pokraczna. Po trzecie, kur­czowe trzymanie się Solidarności prowadzi do utrwalania podziału na postsolidarność i postkomunistów, który jest mało adekwatny w stosunku do rzeczywistych sporów i kontro­wersji życia politycznego w demokracji.

Nowa prawica powinna się uwolnić od solidar­nościowego bagażu, bo inaczej zawsze będzie mieć fałszywą, solidarystyczną wizję świata. Tym­czasem „solidarność społeczna to bękart totalita­ryzmu”, absurd, który w normalnych czasach jest całkowicie zbyteczny. Krzysztof Kłopotowski nie ma tu żadnych wątpliwości: „W normalnych cza­sach nie jest potrzebna żadna solidarność, lecz naga walka interesów”. To ona, zdaniem Kłopotowskiego, była motorem napędzającym rozwój Ameryki („Naga walka interesów dała Ameryce taką dynamikę, że stała się najbogatszym pań­stwem i przewodzi światu”) i to ona może przy­nieść ocalenie polskiej prawicy.

Recepta jest dość prosta i nieraz już przepisy­wana: zapomnieć o nieaktualnych podziałach, odwrócić sojusze z ostatnich lat, przyciągnąć ka­pitał postkomunistyczny, boć przecie kapitał za­wsze ciąży ku prawicy, a potem ruszać do moder­nizacyjnego boju. Lecz nie można tego czynić w oparciu o „zdemoralizowanych robotników związkowych”. Potrzeba pragmatycznych mene­dżerów i koalicji kapitału z prawa, z lewa i z za­granicy. SLD, osierocona przez nomenklaturowy kapitał, zejdzie na psy i będziemy żyli długo i szczęśliwie. No, ze szczęściem może się zapę­dziłem – ale z pewnością będziemy żyli bogato.

Tyle że chyba nie wszyscy. Bo w każdej grze – także grze interesów – muszą być zwycięzcy i pokonani. Istnieje co prawda rytualny sposób pocieszania, propagowany przez wyznawców wolnego rynku, zgodnie z którym, gdy bogatsi staną się jeszcze bogatsi, to siłą rzeczy będą mu­sieli podzielić się swym bogactwem z biednymi. Zwiększy się ich apetyt na luksus i w ten sposób powstaną nowe miejsca pracy.

Ta koncepcja jest całkiem sensowna, tylko że jest nieprawdziwa. Bogatsi, owszem, mogą stać się bogatsi, ale w niczym nie zmienia to sytuacji biednych, co najwyżej wraz z rosnącym rozwar­stwieniem rośnie poziom ich frustracji.

Całe rozumowanie Kłopotowskiego opiera się na przekonaniu, że prawicę można zdefinio­wać jako tę stronę politycznego spektrum, która opowiada się za wolnym rynkiem. W takim przy­padku istotnie kapitał znajdowałby się zawsze po stronie prawicy, a związki zawodowe, repre­zentujące pracę, a nie kapitał, musiałyby zasilać szeregi lewicy.

Kryterium wolnego rynku jest jednak bardzo zawodne – nie tylko w polskich warunkach, ale właściwie wszędzie (np. w Ameryce trzeba by uznać, że Patrick Buchanan ze swoimi pogląda­mi powinien się w szybkim tempie przeprowa­dzić na lewicę). Dlatego żaden poważny polito­log nie proponuje, by tak właśnie odróżniać prawicę od lewicy, tym bardziej teraz, gdy lewica w dużym stopniu zaakceptowała system wolno­rynkowy jako zbiór elementarnych reguł kierują­cych życiem gospodarczym i porzuciła utopię na­cjonalizacji, centralizacji i planowania, a nawet uwolniła się od rojeń na temat trzeciej drogi.

Nawet w przeszłości jednak preferowano inne kryterium, sugerując, że centralną wartością dla prawicy jest wolność, podczas gdy dla lewicy – równość. I ono było zresztą zawodne, jako że nie ma żadnego powodu, by uznawać projekt le­wicowy za z definicji antywolnościowy, ponadto zaś na prawicy nigdy nie brakowało myślicieli, dla których wolność nie była wcale wartością centralną. Nic dziwnego, że w tej sytuacji wielu publicystów uznało, że pojęcia „prawica” i „lewica” niczego już nie objaśniają i powinny zostać odesłane do lamusa.

A jednak te terminy w dalszym ciągu mo­gą stanowić całkiem poręczne narzę­dzie opisu politycznej rzeczywistości. Można na przykład odwołać się do propozycji włoskiego filozofa Norberto Bobbio, który proponuje, by jako należących do prawicy określać tych, którzy mają skłonność do uzna­wania różnic między ludźmi za naturalne. Z te­go więc względu prawica byłaby niechętna do wprowadzania zmian, do wiary w możność po­wszechnego oświecenia czy równej dystrybucji bogactwa – skoro różnice są naturalne, niewiele można uczynić, by je zniwelować. Lewica z kolei postrzegałaby istniejące różnice jako skutki róż­nych procesów historycznych czy społecznych. Właśnie dlatego byłaby bardziej optymistyczna (lub, jak kto woli – naiwna) od prawicy, zakłada­jąc, że różnice nie będące dziełem natury, lecz człowieka, mogą zostać także przez człowieka wykorzenione.

Inna możliwość myślenia o prawicowości i lewicowości to porzucenie nadziei na wypracowanie jednego kryterium i uznanie, że prawicowość ma dwa wymiary: gospodarczy i społeczno-moralny i że te dwie płaszczyzny niekoniecz­nie muszą się ze sobą łączyć lub w różnym stop­niu akcentować bądź wiarę w wolny rynek, bądź też obronę tradycyjnych instytucji i wspólnot.

Obok prawicy leseferystycznej, zauroczonej wolnym rynkiem, mogłaby istnieć inna – nieko­niecznie przeciwna wolnorynkowej gospodarce, ale przywiązująca znacznie większą wagę do po­czucia wspólnoty, podejrzliwie traktująca ostre oddzielanie etyki od polityki, broniąca tradycji, religii, obyczaju, strzegąca hierarchii w kulturze i edukacji. Ta prawica w żadnym razie nie wzdragałaby się przed pojęciem solidarności, ja­ko że za coś oczywistego uważałaby powinność wspomagania słabszych członków wspólnoty przez silniejszych. Solidarność wspólnoty nie byłaby jedynie urojeniem, znajdowałaby bowiem mocne oparcie w tym, co jej członków łączy i w czym są do siebie podobni.

Owa homogeniczność wspólnoty, w imię któ­rej prawica gotowa byłaby kruszyć kopie, pozwa­lałaby odnaleźć uzasadnienie potrzeby działania na rzecz wspólnego dobra. Jednak pojęcie wspólnego dobra z najwyższym trudem mieści się w cyniczno-pragmatycznej konfliktowej wizji społeczeństwa, w której wszyscy ludzie kierowa­ni są jedynie swymi egoistycznymi interesami, a polityka jest wojennym teatrem, w którym owe egoizmy wypróbowują swoją siłę i albo się wza­jem moderują, albo też jeden z nich zwycięża. Tak właśnie normalność zdaje się postrzegać Krzysztof Kłopotowski.

Zauważmy jednak, że konfliktowa teoria ży­cia społecznego nie jest jedyną, jaką można za­proponować (teoria funkcjonalistyczna ma rów­nie wielu zwolenników, a ostatnio nawet lepsze notowania), ani też najbardziej przekonującą. Jest o tyle mało wiarygodna, że w stopniu nie­uprawnionym redukuje ludzkie motywacje, sprowadzając człowieka do homo economicus. Tymczasem bardziej sensowne byłoby chyba uznać, że ludzkie działanie może wypływać z bardzo różnorodnych źródeł – w tym samym stopniu, co interesy, ważą tutaj ludzkie poglądy i przeświadczenia.

Historię Ameryki istotnie można opowiedzieć jako przykład nagiej gry interesów, ale będzie to historia bardzo płaska i nieodparcie komiczna. Generał Lee kierował się raczej poczuciem honoru niż pragnieniem obrony interesów plantatorów, pastor King był przede wszystkim rycerzem sprawiedliwości, a nie jedynie obrońcą murzyńskich interesów. Wątpię też, aby naga walka interesów sprowadziła amerykańskie samoloty nad Belgrad.

Polsce potrzeba walki interesów, ale nie nagiej, lecz przystojnie ubranej i przez nałożony uniform skrępowanej – potrzeba zatem więcej solidarności i więzi. Potrzeba modernizacji, ale uszlachetnionej przez wspólnotowego ducha i kon­serwowanie wartościowych elementów narodo­wego dziedzictwa.

Upierałbym się też, że potrzeba Solidarności. Pomysł na prawicę neoliberalną został już kilka razy w Polsce przećwiczony: w wersji ko­micznej przez UPR, w wersji pragmatycznej przez gdańskich liberałów, w wersji uwrażliwionej przez Unię Wolności. Z jakimi skutkami, każdy może ocenić sam – jest to droga prowa­dząca do marginalizacji prawicy, a w najlepszym wypadku do kilkunastoprocentowego poparcia wyborców. Absurdem byłoby, gdyby AWS zapragnął nagle odwrócić się tyłem do swoich wyborców i uraczyć ich taką dawką pogardy, jaką wyczytać można w tekście Kłopotowskiego. Gdyby wszystkie nadzieje zaczął pokładać w „koalicji kapitału” i odciągnięciu postkomunistycznych menedżerów od SLD. Coś takiego – o ile w ogóle jest możliwe – zakładałoby daleko idące upodobnienie prawicy do SLD, bo tylko będąc podobnym, można zająć czyjeś miejsce na politycznej scenie.

Tylko jaka wtedy byłaby różnica, kto znalazłby się u władzy? Wybierając między SLD i AWS, można by zdecydować na podstawie rzutu monetą – oba ugrupowania byłyby w gruncie rzeczy nie do odróżnienia. Prawica, jeśli ma mieć jakiś inny, pozaliberalny sens, musi być solidarystyczna i wrażliwa społecznie – tak aby wyborca wiedział, że wybiera coś więcej niż tylko kolor portfela.

Osobne miejsce w tekście Kłopotow­skiego zajmują uwagi na temat reli­gii. Ze skomentowaniem ich mam niejaki problem, bo trudno odgad­nąć, czy autor odnosi się do religii jako takiej, czy też do jej pozycji w życiu społecznym i poli­tycznym. Kiedy na przykład autorytatywnie oświadcza: „Żadna religia nie ma monopolu na prawdę”, to jest to argument, za pomocą które­go można tłumaczyć wycofanie się państwa z toczonych sporów religijnych, ale trudno było­by to uznać za autodeklarację którejkolwiek re­ligii. Z drugiej strony stwierdza, że „życia du­chowego nie można oddać biurokracji wyznaniowej” i narzeka na brak na prawicy lu­dzi zdolnych do rzetelnej dyskusji religijnej. Zawsze myślałem, że wzajemna niezależność i au­tonomia religii i państwa, co do której przecież w zdecydowanej większości się zgadzamy, oznaczają właśnie pozostawienie spraw ducho­wych w rękach „biurokracji wyznaniowej” (osobiście wolałbym nieco inny język, bo ten przypomina nieco dawne harce antykleryka­łów) i niemylenie dyskusji politycznych z dysku­sjami religijnymi. Dobrze by było, aby politycy w cichości swych serc rozwijali się duchowo, ale w życiu publicznym nie do tego zostali po­wołani. Życie duchowe pozostawmy zatem kapłanom i wiernym, a dyskusje teologom.

Tomasz Merta

Fragment książki Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane, która ukazała się nakładem naszego wydawnictwa