Tomasz Merta: Konserwatyzm na manowcach

To Nietzsche nauczył ich widzieć jasno wszystkie oznaki współczesnego kulturowego i politycz­nego kryzysu, to on przekonał ich, że nie ma istoty bardziej godnej pogardy od „ostatniego człowieka”, który „wszystko zdrabnia”


To Nietzsche nauczył ich widzieć jasno wszystkie oznaki współczesnego kulturowego i politycz­nego kryzysu, to on przekonał ich, że nie ma istoty bardziej godnej pogardy od „ostatniego człowieka”, który „wszystko zdrabnia” Najbardziej chyba brakowało im poczu­cia humoru. Właściwie nie należy się temu dziwić –  trudno o uśmiech w chwili śmiertelnego zagrożenia, w momencie, gdy rozstrzygają się losy świata. Niemieccy rewolucyjni konserwatyści — bracia Jüngerowie, Carl Schmitt, Edgar Julius Jung, Hans Freyer, Arthur Moeller van den Bruck, Ernst Niekisch, żeby wymienić tylko najsław­niejszych – tak właśnie pojmowali moment dziejowy, w jakim przyszło im żyć: jako osta­teczne zmaganie z nierzeczywistością, która niepostrzeżenie owładnęła całym światem. Wszystko, co ważne zostało zapomniane i utra­cone, skarlały idee, a wraz z nimi skarleli i lu­dzie, przemienieni z nieustraszonych wojowni­ków w tępo zadowoloną masę niewolników techniki. Przed Europą otworzyła się przepaść ubóstwionego mieszczaństwa i przemysłowego społeczeństwa i oto niemal wszyscy bez waha­nia zdecydowali się w nią skoczyć, szukając komfortu, materialnego bezpieczeństwa, spoko­ju. Ludzie utracili samozachowawczy instynkt, choć wydawało im się, że to właśnie on nimi dalej kieruje – porzucili ideę niebezpiecznego ży­cia, nie wiedząc, że jego alternatywą nie jest wcale życie bezpieczne, lecz śmierć za życia. Tak postrzegając rzeczywistość, rewolucyjni konserwatyści poruszali się więc w świecie za­ludnianym przez zombie nieświadomych, że ich wygodne i beztroskie życie jest tylko pozorem.
Marzyli o wielkim przełomie, o nowym po­czątku, ale najwięcej miejsca zabierało im roz­ważanie kosztów, jakie przy tej okazji przyjdzie ponieść. W tej fascynacji „bólami porodowymi”, krwią i przemocą, które miały umożliwić odro­dzenie świata, z pewnością było coś niezdrowe­go. Tym bardziej, że wiedzieli, o czym piszą. Nie był to przypadek niefrasobliwego intelektualisty, który kreśli apokaliptyczne wizje, siedząc w cie­płych kapciach w komfortowym gabinecie. Prze­moc nie była dla nich senną fantazją, pokłosiem lektury kroniki kryminalnej w brukowej gazecie, ale namacalnym doświadczeniem. W żadnym ra­zie przecież nie zapomnieli krwawej hekatomby I wojny światowej, a życie w powojennych Niem­czech bardzo było odległe od idylli. Zabójstwa polityków, krwawo tłumione demonstracje, wal­ki partyjnych bojówek – brutalna codzienność republiki weimarskiej do pewnego stopnia wyja­śnia radykalizm rewolucyjnych konserwatystów. Trudno jednak uznać, że jest to wyjaśnienie w pełni wystarczające.

Tym bardziej, że rewolucyjnym konserwaty­stom często stawiany jest niezwykle poważny zarzut: że są intelektualnie odpowiedzialni za zwycięstwo nazizmu w Niemczech. Rzecz, oczywiście, nie w politycznym zaangażowaniu – tylko nieliczni spośród nich czynnie popierali Hitlera, a jeśli w okresie III Rzeszy pełnili ja­kieś funkcje bądź byli po prostu jej lojalnymi obywatelami, działo się tak (rzecz może wstydliwa, lecz przecież częsta) na skutek konfor­mizmu, a nie poczucia ideologicznego pokre­wieństwa. Konformizm ich nie uniewinnia, ale każe oskarżać z innego (chyba lżejszego) para­grafu. Z pewnością nie byli też rewolucyjni kon­serwatyści nauczycielami ideologów NSDAP – ich subtelne filozoficzne dystynkcje mało ob­chodziły tych, którzy mieli do przekazania bar­dzo proste, choć mocne przesłanie. Czy jednak za pomocą swoich analiz nie wpłynęli na ukształ­towanie się w Niemczech weimarskich sprzyja­jącego dla faszyzmu klimatu intelektualnego? Czy to nie oni użyczyli nazistom języka, z pomocą którego prymitywne idee zyskały prawo obywatelstwa na salonach? Czy to nie ich lite­racki i filozoficzny kunszt – zabójczo logiczne treści podane w pięknej i urokliwej formie – uczynił zbrodnię pociągającą, a tym samym łatwiejszą do popełnienia?

Na tak sformułowane pytanie trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć – bliskość idei fa­szystowskich i tych głoszonych przez rewolucyj­nych konserwatystów jest faktem trudnym do zakwestionowania. Może być jednak i tak, że płomienne wystąpienia niemieckich konserwa­tystów w nikłym stopniu kształtowały intelektualną atmosferę – możliwe, że jedynie odzwier­ciedlały dominujące w tym czasie nastroje, obawy i nadzieje: rozczarowanie miałkością de­mokracji parlamentarnej, która ideał rozumnej debaty przemieniła w żałosny partyjny jazgot, lęk przed ostateczną kulturową zapaścią, fascy­nacja triumfem bolszewików. Niezależnie jed­nak od tego, czy związek konserwatyzmu z fa­szyzmem był burzliwym romansem czy jedynie platonicznym flirtem, naprawdę ważne pozosta­je jedno pytanie: jak to w ogóle było możliwe? Jak to się stało, że rozumna idea konserwatyw­na znalazła się tak blisko politycznego szaleń­stwa? Gdzie tkwił błąd? Czy w samych konser­watywnych założeniach? W okolicznościach? I tak źle, i tak niedobrze. Jeśli bowiem konser­watyzm jest stylem myślenia wyłącznie na spo­kojne czasy, a w momentach kryzysu łatwo popełnia grzechy przeciw politycznej roztrop­ności, to niewiele przecież jest wart.

Wydany ostatnio reprezentatywny wybór esejów „Rewolucja konser­watywna w Niemczech 1918-1933”, w znakomitym opracowa­niu Wojciecha Kunickiego, dostarcza dobrej okazji, by pokusić się o konserwatywny rachu­nek sumienia i rozstrzygnąć, czy rewolucyjny konserwatyzm jest ozdobą czy też chwastem w konserwatywnym ogrodzie. Niewątpliwie rewolucyjni konserwatyści pozostają w odwiecz­nym kręgu konserwatywnych tematów. Ich ana­lizy słabości państwa, które przemieniło się w nieodpowiedzialną spółkę partyjną, autonomizacji techniki, destrukcyjnych efektów eks­pansji masowego społeczeństwa przemysłowe­go (H. Freyer: „Nie ulega wątpliwości, że pierwsze kroki rozwoju przemysłowego znisz­czyły wartościowe elementy dawnego ładu i je­go człowieczeństwa. Rozwój ten wtargnął do spokojnych wiosek, zepsuł architekturę miast, zhańbił krajobrazy, zaatakował dom i rodzinę, wykorzenił człowieka, wykorzenił obyczaje, wy­korzenił ducha”), zawłaszczania sfery politycz­nej przez ekonomię (F. G. Jünger: „Przerabiając powiedzenie Napoleona stosownie do okolicz­ności, utożsamili oni gospodarkę z losem, przy­znając tym samym, że państwo jest już tylko fa­sadą, narzędziem w rękach anonimowych i nieuchwytnych sił gospodarczych, które kieru­ją nim za pośrednictwem swoich dyrektorów, syndyków oraz sekretarzy związków zawodo­wych i traktują je jako dobry łup”) do dziś uderzają swoją trafnością. Lęki, które dręczą rewo­lucyjnych konserwatystów też są dobrze znane i wielokrotnie już były opisywane – to strach przed obumieraniem wspólnoty politycznej i możliwym jej rozpadem, strach przed anomią i redukcją człowieczeństwa do poziomu zwie­rzęcych instynktów, strach przed światem odwartościowanym, światem, z którego wygnano wielkość, cnotę i prawdę, zastępując je ersatza­mi statystyki, pozytywnego prawa i tanią mą­drością codziennej gazety.

Rzecz więc chyba nie w diagnozie, lecz ra­czej w proponowanych remediach. Rewolucyjni konserwatyści nie są tradycjonalistami, którym marzy się powrót do tego, co było. Uczestniczy­li w pogrzebie tradycji i nie wierzą – nieodrod­ni synowie sceptycznego wieku – w możliwość jej zmartwychwstania. Ciągłość została zerwa­na i kto próbuje związać to, czego związać się nie da, jest szaleńcem lub głupcem. Nie idzie już zatem o przywrócenie tego, co było, lecz o usta­nowienie nowego porządku, porządku, który nie będzie się wspierał na prawie boskim czy na tradycji, ale jedynie na skoncentrowanej i zmobilizowanej wspólnotowej woli. Parafra­zując często używane i nadużywane określenie, można by powiedzieć, że myślenie rewolu­cyjnych konserwatystów jest bezpośrednim skutkiem „Nietzscheańskiego ukąszenia”. To Nietzsche nauczył ich widzieć jasno wszystkie oznaki współczesnego kulturowego i politycz­nego kryzysu, to on przekonał ich, że nie ma istoty bardziej godnej pogardy od „ostatniego człowieka”, który „wszystko zdrabnia”. To on wreszcie dowodził, że pozostała tylko jedna możliwa do zaaprobowania droga – i że mieści się ona „poza dobrem i złem”.

Nietzsche, choć w jego kategorycznych są­dach pobrzmiewają konserwatywne nuty, jest jednak fałszywym sprzymierzeńcem konserwa­tystów. Wiedzie ich na manowce, bo już wkrót­ce okaże się przecież, że wzniesienie „poza dobrem i złem” w praktyce zmienia się w przyziemne i groźne „poza dobrem”. Konserwa­tyzm, który utracił wszelkie układy odniesienia, który pogrzebał tradycję, obwieścił nieadekwatność bądź nieprawdziwość religii, który wreszcie odrzucił to, co „jest fundamen­tem filozofii politycznej – ideę dobra – jest już tylko uzurpatorem, trudnym do zdemaskowa­nia, bo wciąż chadzającym w konserwatywnym przebraniu”.

Przyjrzyjmy się jednak dokładniej owemu przebraniu. Rewolucyjni konserwatyści chcą odrodzenia państwa, lecz to nowe państwo ma być nie sługą obywateli ani nawet nie ich wychowawcą, ale wszechwładnym panem. „Tu głosi się życie jako przyjemność i wartość nad wszystko cenną – oskarżał będzie F. G. Jünger – tu byt uznaje się za dobro najwyż­sze, odmawiając państwu prawa do tego, by w ofierze składało ludzi przynależnych sobie. Świętym obowiązkiem nacjonalizmu jest wytę­pić ten smutny hedonizm i unieszkodliwić jego przedstawicieli, którzy pilnie starają się zdradę kraju podnieść do rangi idei moralnej”. Nie ne­gują demokracji, ale tak naprawdę nie szukają dróg jej naprawy i uszlachetnienia, lecz totalnego jej przekształcenia. „Proces dalszego rozwoju demokracji – dowodzi F. G. Jünger – jest równo­znaczny z deparlamentaryzacją zasady demokratycznej. Już dziś manifestuje się ona w tym, że coraz większą wagę zyskuje problem przywódz­twa i posłuszeństwa. Demokracja funkcjonalna coraz bardziej zmienia się w demokrację wodzowską”. W myśleniu rewolucyjnych konser­watystów ważną rolę odgrywa idea wspólnoty, lecz ulega ona niepokojącej radykalizacji i dzi­wacznemu przekształceniu. Nie idzie już bo­wiem wcale o poczucie przynależności do wspólnoty, o lojalność wobec niej, o świado­mość związku istniejącego między dobrem cało­ści i dobrem tworzących ją części, ale o zupełne roztopienie się we wspólnocie, o całkowite pod­porządkowanie. Konserwatyzm sprzymierzony z kolektywizmem, wierzący, że życie jest walką, nadzieję pokłada w totalnej mobilizacji, w zor­ganizowaniu całego narodu na wzór oddziału wojska, który w wojennej potrzebie odnajduje sens swego istnienia w męskiej solidarności, w instynktownym wspólnotowym działaniu pro­wadzącym do ekstatycznego spotęgowania woli. Idzie o wytworzenie takiego stanu świadomo­ści, w którym obowiązek staje się jedyną war­tością, a poświęcenie odruchem. „Szczęście nie polega na wolnym wyborze: tkwi w uległości, w woli służe­nia, w sile własnego serca, które kocha, gdy tyl­ko zezwoli mu się kochać”, twierdzi R. Schneider .

Ich teksty do dziś nie utraciły swej zniewala­jącej mocy. Lektura antologii „Rewolucja kon­serwatywna w Niemczech 1918-1933” dobitnie o tym przekonuje. Nic dziwnego więc, że budzą zaciekawienie (choć ostatnimi czasy zdaje się przybierać ono w Polsce formy cokolwiek cho­robliwe). Jest w nich jednak jakiś nieludzki chłód, który tyleż przyciąga, co odstręcza. Po­dobnie odstręcza programowy antychrześcijanizm, pokrętny mistycyzm walki (konserwatysta z pewnością nie dzieli liberalnych złudzeń co do możliwości ustanowienia stanu powszechnego pokoju, w żadnym razie nie znaczy to jednak, że uznaje wojskowe buty i karabin maszynowy za najdoskonalsze twory ludzkiego ducha), na­de wszystko zaś hiperradykalizm.

Pierwszą rzeczą, którą uczynił ów hiperrady­kalizm, objąwszy władzę nad krainą niemiec­kich konserwatywnych wyobrażeń, było skaza­nie na banicję cnoty umiaru. Dlatego też, jeśli już polski konserwatysta wybiera się tam z wizy­tą, niech zaopatrzy się w żelazną rację rozwagi, umiarkowania i ironii.

I niech pamięta, by za bardzo się nie za­siedzieć.

Tomasz Merta

Tekst pochodzi z książki "Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane"