Szkoła

Przyglądam się szkołom, do których trafiają moi synowie i dzieci najbliższych przyjaciół. Jest gorzej. Wszechobecne testy, które miały zagwarantować sprawiedliwość - wzmocniły logikę taśmy produkcyjnej. Nauczyciele nie muszą już podejmować ryzykownych decyzji – schowali się za punkty. Mają spokój. Mają z głowy. Rządzą punkty, średnie, prze­liczniki, kalkulatory. Uczeń zdający egzamin to tylko numerek - pisze Dariusz Karłowicz w książce pt. „Polska jako Jason Bourne”[http://ksiegarnia.teologiapolityczna.pl/oferta/zycie-codzienne-idei/dariusz-karowicz-polska-jako-jason-bourne-/]

Przyglądam się szkołom, do których trafiają moi synowie i dzieci najbliższych przyjaciół. Jest gorzej. Wszechobecne testy, które miały zagwarantować sprawiedliwość - wzmocniły logikę taśmy produkcyjnej. Nauczyciele nie muszą już podejmować ryzykownych decyzji – schowali się za punkty. Mają spokój. Mają z głowy. Rządzą punkty, średnie, prze­liczniki, kalkulatory. Uczeń zdający egzamin to tylko numerek - pisze Dariusz Karłowicz w książce pt. „Polska jako Jason Bourne”

Z wielkim trudem skończyłem szkołę średnią. Wywalany z klasy do klasy, cudem doczołgałem się do matury. W podstawówce jeszcze jakoś szło. Wszystko to, co daje rozgadany inteligencki dom pomogło mi jakoś prze­ślizgnąć się przez osiem dosyć jałowych lat. W liceum szybko zorientowa­łem się, że nie będzie łatwo. Nie pomyliłem się.

Szkoła zawsze wywoływała we mnie rodzaj głębokiej dezorientacji. Na lekcjach nigdy nie wiedziałem, o co chodzi, co było zadane, o co pytają i dlaczego właściwie robimy to, a nie co innego. Gamoń, wagaro­wicz, nieuk. Czułem się jak w samolocie - na przemian nuda i strach. Dziwny rytm 45-minutowych spotkań, który zabija resztki ciekawości i koncentracji - to gwarancja nudy. A strach? Dwóje, awaryjne egzaminy, prace wakacyjne, poprawki, obawa przed powtarzaniem klasy. Słowem - koszmar.

Do dziś nie mogę zrozumieć zdumiewającego pomysłu, żeby niewiel­ki przecież materiał każdego przedmiotu dzielić na cztery lata. Skąd wziął się koncept, żeby jedną niedługą książkę rozdziobać na mikrorozdziały, a potem w malutkich odcinkach czytać tak długo, by nikt już nie wie­dział, gdzie właściwie jesteśmy. Co zapamiętalibyście Państwo z książki, którą akurat czytacie, gdyby kazano Wam „przerabiać” ją w taki właśnie sposób? I to „przerabiać” na przemian z dziesięcioma innymi książkami? Przez cztery lata, dwa razy w tygodniu w sesjach nie dłuższych niż trzy kwadranse. W Ludlumie by się człowiek pogubił, a co dopiero w chemii czy historii. Czy nie łatwiej za jednym zamachem przeczytać całość? Pamiętam ogarniające mnie zawsze zdumienie, kiedy przed egzaminem poprawkowym okazywało się, że kompletny materiał, który w ciągu roku wydawał mi się czymś nie do ogarnięcia, mieści się w jednym niezbyt grubym zeszycie pożyczonym od utalentowanej koleżanki. Może dlatego na studiach wszystko zrobiło się tak łatwe?

Nie lubię szkoły. Szkoła to wymysł pruski: masowa produkcja obywa­teli, podatników, urzędników, żołnierzy. System jaku Forda. Taśma, która zakładać musi brak zasadniczych różnic między ludźmi, gdzie trzeba zignorować fakt, że uczniowie obdarzeni są odmiennymi rodzajami pa­mięci, typami uwagi, ciekawości. Standaryzacja, optymalizacja kosztów - tak, ta odpowiedź ma sens. Zwłaszcza jeśli wierzyć, że grupa zdolna poradzić sobie z wymaganiami szkoły rzeczywiście stanowi większość. Tylko co z resztą?

Nauczyciele? Poznałem fantastycznych. Jednak najlepsi zawsze uciekali od pruskich standardów. Jeśli jakoś skończyłem szkołę, to dzięki nim. Miałem szczęście. Po trzech latach znalazłem się w klasie utworzonej specjalnie dla - najdelikatniej mówiąc - nie radzących sobie z nauką i dyscypliną. Dlaczego dano nam szansę? Powinni nas wylać. Obiektywnie - tak, obiektywnie - nie spełnialiśmy wymagań. Co o lu­dziach i życiu wiedziała nasza wspaniała wychowawczyni - mądra Pani Profesor N. - kiedy odważała się uchylać obiektywne kryteria? Dzięki niej doszliśmy do matury, pokończyliśmy studia, pozakładaliśmy firmy i instytucje, napisaliśmy książki. Skąd wiedziała, że warto zaryzykować?

Przyglądam się szkołom, do których trafiają moi synowie i dzieci najbliższych przyjaciół. Jest gorzej. Wszechobecne testy, które miały zagwarantować sprawiedliwość - wzmocniły logikę taśmy produkcyjnej. Nauczyciele nie muszą już podejmować ryzykownych decyzji – schowali się za punkty. Mają spokój. Mają z głowy. Rządzą punkty, średnie, prze­liczniki, kalkulatory. Uczeń zdający egzamin to tylko numerek: kumoter­stwo jest wykluczone. Nie brakuje mądrych nauczycieli, ale nie mogą już zrobić tego, co robiła pani profesor N. Nie mogą decydować.

Od lat w „Teologii Politycznej” prowadzimy seminarium filozo­ficzne. Przyjeżdżają na nie studenci z całej Polski. Przed przyjęciem przeprowadzamy rozmowę kwalifikacyjną. Nigdy nie pytamy o średnią z egzaminów ani o stopnie na maturze. Nie przeprowadzamy testów. To przecież niczego nie powie. Ciekawi nas człowiek, z którym spędzimy sporo czasu. Chcemy dowiedzieć się, dlaczego postanowił wziąć udział w seminarium, co go interesuje, jak myśli, jak mówi, czego chciałby się dowiedzieć.

Opowiadam o tym nauczycielowi znakomitego warszawskiego liceum. „Przecież - przekonuję - ktoś może potknąć się na testach. To się zdarza. Dlaczego polegacie Państwo głównie na punktach? Co z tymi, którzy mieli pecha?”. „Poleganie na sobie, na własnej mądrości i intu­icji stwarza ryzyko subiektywizmu - słyszę. - Seminarium filozoficzne to jednak zupełnie co innego niż szkoła. My musimy być obiektywni, sprawiedliwi”.

Przyglądam mu się i widzę, że nie zasiałem nawet ziarna wątpliwości. Drodzy Nauczyciele, żeby nikt nie powiedział, że Was nie ostrzegałem. Kiedy się to już stanie, sami będziecie sobie winni. A jest to tylko kwestia czasu. Zastąpią Was roboty. Doskonale obiektywne, roboty rzecz jasna.

Dariusz Karłowicz

Felieton pochodzi z książki pt. „Polska jako Jason Bourne” wydanej przez Teologię Polityczną