Wiersze z "Raptularza" układają się w poemat o domu jako świecie i świecie jako domu. Krążą wokół doświadczenia dzieciństwa, związanych z nim wtajemniczeń. Uderza mnie powracający motyw światła, który zdaje się budować nastrój religijności. Niełatwo zaszufladkować tę poezję, Adrian Sinkowski tyleż zdaje się być klasykiem, choćby w upodobaniu do regularności stroficznej, co awangardzistą, w swojej fascynacji rzeczami i codziennością. (Maciej Urbanowski)
Wiersze z "Raptularza" układają się w poemat o domu jako świecie i świecie jako domu. Krążą wokół doświadczenia dzieciństwa, związanych z nim wtajemniczeń. Uderza mnie powracający motyw światła, który zdaje się budować nastrój religijności. Niełatwo zaszufladkować tę poezję, Adrian Sinkowski tyleż zdaje się być klasykiem, choćby w upodobaniu do regularności stroficznej, co awangardzistą, w swojej fascynacji rzeczami i codziennością. (Maciej Urbanowski)
Adrian Sinkowski
Raptularz
rok wydania: 2016
Biblioteka „Toposu”
Relacja z premiery
Adrian Sinkowski to jeden z najciekawszych poetów młodego pokolenia w Polsce. Wymowa jego "Raptularza" idzie pod prąd współczesnym trendom kulturowym, dla których wartością samą w sobie jest niedojrzałość i bycie wiecznie młodym. Sinkowski w swych wierszach w subtelny sposób pokazuje proces dojrzewania i dorastania do odpowiedzialności, zakorzeniając to doświadczenie zarówno w pejzażu geograficznym (Warszawa), jak i metafizycznym (chrześcijaństwo).
Grzegorz Górny
(wSieci)
Sinkowski jest oddzielny. Najłatwiej byłoby go opisać przez malarzy, ich dzieła – spokój i malowniczość Constable’a, zapachy, kolor, słońce wdzierające się przez szpary Moneta, wędrówki, dotyk Mehhofera, wiarę Veronese, nostalgię Hoppera. Sinkowski ucieka od wzorców, mierzy się z czasem, z samym sobą. Jest poetą zadziwiająco dojrzałym… jest poeta… jest poetą…
Wacław Holewiński
(pisarz)
Kto dzisiaj pisze trzynastozgłoskowcem? Adrian Sinkowski. To jednak nie są ani metrum, ani tematyka znana z lekcji języka polskiego. Sinkowski pozornie opowiada o świecie, który znamy na co dzień. A jednak – tylko pozornie. Za kolejnymi, czasem obyczajowymi, niekiedy wręcz epickimi obrazami, kryją się kolejne znaczenia. Za nimi czasem jeszcze następne. I warto się w nie zagłębić. To nie będzie zmarnowany czas. To może być chwila, którą zapamiętamy na dłużej.
Marek Horodniczy
(Pegaz)
W zetknięciu z wierszami z tomu "Raptularz" czuję się jak człowiek, który przypadkiem podsłuchał fragment osobistego zwierzenia czy wręcz jak intruz człapiący w krainie cudzych myśli – zbyt mało, żeby zrozumieć, dość dużo, by dać się zaintrygować i popłynąć za własnymi skojarzeniami, wspomnieniami, pragnieniami i lękami. Pobudza je do życia odciśnięty w wierszach Adriana Sinkowskiego świat najzwyklejszych, chropawych rzeczy: krzesła pokryte skajem, kubek ze styropianu, zardzewiałe garnki, kopce palonych liści, kontenery śmieci.
Ewa Kiedio
(Dywiz)
Podoba mi się motyw syna, który staje się ojcem wobec własnego syna, zarazem stając się swoim własnym ojcem. Ta podwójność optyki i roli wytwarza ciekawe napięcie. Generalnie, może dlatego, że sam piszę prozę, zainteresowałem się wierszami z warstwą narracyjną. Ciekawy jest też motyw czasu, przeszłości, przemijania. Kobiety pojawiają się w "Raptularzu" sporadycznie, przelatują jak komety, gdzie się pojawią, zostaje ślad. Chętnie bym przeczytał takich wierszy więcej.
Marek Kochan
(prozaik)
Adrian Sinkowski w ostatnich latach stał się poetą dysponującym ukształtowaną samodzielnie, więc w pełni własną, ciekawą i niepodrabialną dykcją poetycką. "Raptularz" budzi szacunek ze względu na ciężar doświadczeń, które chce unieść. Gęste, frapujące obrazowanie jest wielkim walorem tej książki.
Wojciech Kudyba
(poeta)
Nie jestem specjalistą od poezji. Coś albo chwyta za serce, albo nie. I akurat "Raptularz" chwyta. Ciekawa poezja, nieoczywista, dająca szansę na refleksję. Czego chcieć więcej?
ks. Grzegorz Michalczyk
(duszpasterz środowisk twórczych)
Przedmioty w "Raptularzu" nieustannie podlegają presji czasu, rozpadają się, umierają, przeistaczają w coś innego. Adrian Sinkowski usiłuje uchwycić ich przelotny stan, nadać mu trwałość i wystawić na próbę. Tak rodzi się dystans, a dzięki niemu uwalnia się jedność trwania: umierający ojciec przekazuje swoją tożsamość synowi.
Bronisław Wildstein
(wSieci)
Tomik Sinkowskiego ułożony z wierszy pisanych w ciągu jedenastu lat to po trosze „portret artysty z czasów młodości” obrazujący niechętną, pełną wahań i tęsknych spojrzeń wstecz, wędrówkę w dorosłość, przekraczanie granic dzieciństwa, którego magiczny, zaklęty krąg nieuchronnie roztapia się w zdegradowanym świecie, „ulepionym z błota”, pełnym kurzu, dymu, rdzy, pleśni, suchych liści, potłuczonych butelek. Roztapia się, ale jednak nie bez reszty, trwa w okruchach wspomnień, wabi, przywołuje i nawet nieoczekiwanie uobecnia się na nowo, za kolejną granicą, wytyczoną siłą wyobraźni własnych dzieci, dla których „Ślady po dorosłych – zapach perfum w łazience, / syf przed klatką, szminka odciśnięta na szklance – / zlewają się, tak jak dorośli, z otoczeniem.”
Wanda Zwinogrodzka
(krytyk teatralna)
Splot
Jeden, w koło ten sam ruch, powtarzany w ciągu
nocy aż do znudzenia. Stąd, z hali bez dachu,
w którą wdała się ciemność, pył, zapach tytoniu,
autobus rusza w trasę spod dworca na stadion,
okrąża most, stragany i wraca przed czasem.
Tak, nieco wolno, rodzi się handel za rzeką.
Wiadro z resztką śmieci po nocy wypełnia się
chłodem, w baraku na ścianach nakrytych folią
wije się deszcz. Wzrok chłopca schowany za szybą,
ubranie jak z odzysku, sucha, znajoma twarz
niczego nie zdradzają. Słońce łapie się drzwi,
każdą ze śrub – tę w listwie, tę wewnątrz oparcia,
na której trzymają się poręcz i część dachu –
zamienia w złoto, wytapia z nich ogień, ciepło.
W każdym z krzeseł obitych skajem czuć wgniecenie,
ślad, odcisk po bucie lub dłoni. Coś obcego.
Doppio
Granice są, lecz nie tu. Światło kuca w kącie
pokoju, z kuchni ciągnie się w stronę balkonu –
to tu, dokoła stołu, siedzicie bez słowa,
czując, że jest po wszystkim. Ona krusząc kubek
ze styropianu, w którym kawa pomnaża się
cudownie i można ją sączyć w nieskończoność,
ślepo patrzy w próżnię. A ty, z oddechem wiosny
na karku naprzeciw niej, obracasz się w koło
na ruchomym krześle, aby znaleźć wgłębienie
w podłodze i plamy, o które przed minutą
wylało się tyle złości, lecz łatwiej dostrzec
to, czego nie ma. Uśmiech, parę zaczepnych
gestów, na końcu spojrzenie. Lekkie, wilgotne,
trochę jak wzrok dziecka po kawie, rozbiega się
po korytarzu i hamuje na paproci,
po prostu trwa, godzinę lub dłużej, ciągle trwa.
Erozja
Dlaczego akurat z rana, przed włączeniem
światła, myśli o kobiecie, która połowę
jego życia zabrała ze sobą, a połowę oddała
w zastaw Bogu – tym bardziej że nigdy
nie widział jej wiosną o poranku? Kieliszek
po winie na stole. Drugi, pełen do połowy –
albo do połowy pusty – dopiero gdy daje się
napełnić słońcem, odstawiony na parapet,
odsłania ślady po szmince. Ma wiele żalu
do siebie, ale o to akurat nie. Co go obchodzi
siwa, lekko pogarbiona kobieta, wiele lat temu
szukająca w zimę miejsca na rozwiązanie?
Zostawiła go przed wejściem do szpitala,
otulonego w koce, które wyniosła ze sklepu.
A teraz, siedząc przed nim, liczy na to,
że roztopi śniegi trzymające odkąd się urodził.
Azyl
Słońce w odcieniu burgunda, niczym zaprawa,
wyschnięte, spopielone, przeciska się oknem
do wnętrza mieszkania. W powietrzu unosi się
drażniący zapach kota, sierść, widoczna w kuchni
na ciemnej posadzce, fruwa nad głową aż wiatr
zerwany z łańcucha, tak jak śmieci z podwórka
wrzuca dla zabawy na wątłe jeszcze drzewa,
bez zapowiedzi, szybkim ruchem, gdzieś za stołem
okręca ją. I prędko wypuszcza. Lepka mgła
pałęta się na parkingu, między blokami,
widać ją z okna, jak połyka parę kociąt,
by zaraz wypluć je w zawieruchę przed klatką.
Wiatr – skoro obszedł bez trudu szczelną futrynę –
czuje, że wolno mu prawie wszystko, tylko tu,
dokładnie w miejscu, nad parapetem, gdzie stoję
bez ruchu wpatrzony w telewizor, nie sięga.
Sponad
Tak, granice są płynne. Bardziej niż z początku
mogło się nam wydawać. Rzeka urywa się
na fotografii, jakby sina, w lewym rogu
widać jeszcze dziurawiec, na który padają
nasze cienie, rosnące tyłem do sitowia
wbitego w jedną z odnóg rzeki (mimo wiatru
trzciny stoją na baczność). Granice nie są tym,
czym się wydają: szkolne zdjęcie sprzed siedmiu lat,
gdy chwytamy się dłoni, ty chwytasz za ciepły
kubek, w którym parzy się herbata, być może
herbata z wkładem, ale dzisiaj – przestań robić
sobie lub komuś nadzieję – nikt tego nawet
nie sprawdzi. Ani pamięć, ani wzrok, po którym
mógłbym, jeśli zapalisz światło i przyniesiesz
okulary z pokoju, spodziewać się wiele:
choćby rozpoznania miejsca. Ale nie tego.
Święta Katarzyna
Pomyśl, ile bez nas tracą. Rozdrapana ulica
czeka za zakrętem, aby podrzucić samochodem,
wepchnąć go w objęcia niewysokich traw
rosnących dziko przed wiatą, a potem minuta
po minucie przypominać, że polskie drogi,
nakryte od rana cieniem i chłodem, grzeją się
wolno, nie schną na tyle szybko, aby swobodnie
rozsiąść się w fotelu i jechać przed siebie
bez czarnych myśli, nie zwracając uwagi
na nic, poza ulicą. Życzenia czasem się spełniają,
ale na pewno nie w drodze na Bodzentyn,
nie pod Radomiem, gdzie auto zaczyna skakać
od dziur i kocich łbów, jakby tańczyło w rytmie
disco i techno razem wziętych. Znacie to,
prawda? Witają nas z honorami, ale na problemy
nie trzeba długo czekać. Woda w kranie
tylko zimna, o ile woda w ogóle ciurka,
kuchenka nieczynna, schody idą ostro w dół,
a od korytarza nie oddziela ich żadna barierka.
Na górze nie jest lepiej: duszne poddasze
nagrzewa się jak patelnia, a niewysoki strop
oparty o filar, który nie tylko utrudnia oglądanie
telewizora, zasłaniając połowę ekranu,
lecz poruszanie się wokół niego grozi nabiciem
sobie guza, podnosi na dzień dobry ciśnienie.
Myślisz, że to koniec? Ziemia moknie od deszczu,
leje trzeci dzień. Do archiwum pod lustrem
mało tym razem się nada, zresztą inna sprawa,
że w szkatułce, choć bywa, że w foliowych torbach
rzuconych luzem po mieszkaniu, niewiele
więcej się zmieści – może tylko zdjęcie z wejścia
na Łysicę. Widać na nim dzieci i mgłę.