Frank Furedi: Filisterski etos degraduje edukację i kulturę

Dzisiejsza elita kulturalna traktuje z pogardą każdy przejaw troski o nadmierną rutynę życia intelektual­nego. I nie jest to bynajmniej postawa obronna, lecz zachowanie po­dyktowane instrumentalizmem – przekonaniem, że wartość sztuki, kultury i edukacji zależy od tego, w jakim stopniu służą one celom praktycznym – pisze prof. Frank Furedi w książce „Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści?”, wydanej przez Państwowy Instytut Wydawniczy.

Wyprawa do kraju filistrów[1]

Do napisania książki [Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści? – red.] skłoniły mnie nieoczekiwane okoliczności. W maju 2001 roku opublikowałem w „Sunday Times” artykuł What is University for Now? (Po co nam dzisiaj uniwersytet?), w którym dzieliłem się z czytelnikami troską o kierunek, w jakim zmierza brytyjskie szkolnictwo wyższe. Skupiłem się na tym, że na uczelniach w zasadzie brakuje intelektualnej wymiany myśli i poważniejszych wyzwań. Przytoczyłem opowieści studentów znudzonych realiami akademickimi, którzy wyznawali, że w wielu wypadkach mogli przez cały rok swobodnie obejść się bez przeczytania choćby jednej książki.

Dzień po ukazaniu się artykułu dostałem gniewnego e-maila od pewnej ważnej persony z władz uniwersytetu. Tak rozsierdziłem owego człowieka, że oskarżył mnie, iż „rozmyślnie” gmatwam całą sprawę. Kilka pierwszych jadowitych linijek kazało mi przypuszczać, że moje twierdzenie, iż studenci nie czytają, uważa za mocno naciągane; nie ono jednak było przedmiotem jego oburzenia. Nie rozbrat młodzieży ze słowem pisanym uważał za naganny, lecz moje aroganckie przekonanie, iż w edukacji akademickiej książki odgrywają uprzywilejowaną rolę. „Wymowa artykułu jest taka – utyskiwał – że deprecjonuje pan wszystkie te programy, które nie wymagają od studentów przeczytania «choćby jednej książki»”. Jego zdaniem książka to w dzisiejszym procesie kształcenia tylko jedno z wielu źródeł wiedzy.

Żądzę wiedzy, dążenie do do­skonałości i prawdy przedstawia się dziś jako coś dziwacznego i nie­stosownego, jako rodzaj folgowania własnym zachciankom

Przez kilka kolejnych miesięcy cudzysłów, w jaki mój korespon­dent ujął sformułowanie „choćby jedna książka”, nie dawał mi spoko­ju. Owszem, zakładałem, że mój artykuł spotka się z pewną dozą nie­chęci, ale nie sądziłem, że jedna z ważniejszych postaci we władzach uniwersytetu potraktuje kwestię czytelnictwa z taką nonszalancją. Wcześniej uważałem, że mimo różnic między pedagogiką a naucza­niem kadra uniwersytecka podziela część moich obaw i banalizacja życia akademickiego budzi w niej jeśli nie zażenowanie, to przynaj­mniej poczucie dyskomfortu. Zakładałem, że fakt marginalizacji pa­sji intelektualnej w życiu uczelni jest niezamierzonym skutkiem no­wego etosu zarządzania, który zdominował nasze życie umysłowe, i nie spodziewałem się frontalnego ataku ze strony filisterstwa. Nie­spodzianką było dla mnie lekceważenie, z jakim mój korespondent odniósł się do kwestii czytelnictwa.

Nie musiałem jednak szukać daleko, żeby przekonać się, że jego stanowisko nie jest odosobnione. Dzisiejsza elita kulturalna traktuje z pogardą każdy przejaw troski o nadmierną rutynę życia intelektual­nego. I nie jest to bynajmniej postawa obronna, lecz zachowanie po­dyktowane instrumentalizmem – przekonaniem, że wartość sztuki, kultury i edukacji zależy od tego, w jakim stopniu służą one celom praktycznym.

Uczeni, którzy namiętnie angażują się w swoje badania, coraz czę­ściej ryzykują, że zostaną one opatrzone etykietą „nieistotne”, „eli­tarne”, „niedostępne”, „marginalne”. Żądzę wiedzy, dążenie do do­skonałości i prawdy przedstawia się dziś jako coś dziwacznego i nie­stosownego, jako rodzaj folgowania własnym zachciankom. „To tro­chę nieuczciwe” – w ten sposób Charles Clarke, brytyjski minister edukacji, ujął ideę kształcenia się dla samego zdobywania wiedzy. – „Iście średniowieczny koncept wspólnoty uczonych poszukujących prawdy”. Fakt, że Clarke potraktował żądzę wiedzy jako niestosowny średniowieczny przesąd, stanowi świadectwo filisterskiego etosu, któ­ry kształtuje dzisiejszą politykę edukacyjną i kulturalną.

Takie podejście nie jest zarezerwowane jedynie dla społeczeństwa brytyjskiego ani dla polityków jakiejś konkretnej partii. Poprzednicy Clarke’a z ramienia torysów też uważali, że edukacja to przede wszystkim motor wzrostu ekonomicznego. Nawet w najlepszych cza­sach nauka dla samej nauki była ideałem rzadko realizowanym w praktyce – jednakże ceniła go, przynajmniej z pozoru, znaczna część społeczeństwa. Dziś coraz bardziej nie pasuje on do instrumentalistycznego etosu globalnej kultury. „Zarówno wykładowcy, jak i studenci coraz częściej postrzegają nauki humanistyczne i filologie jako nikomu niepotrzebne dyrdymały” – zauważa Vrinda Nabar, by­ła kierowniczka katedry literatury angielskiej na Uniwersytecie Bombajskim w Indiach[2]. Między rokiem 1970 a 1995 liczba osób wybiera­jących język obcy jako przedmiot specjalizacji spadła na uniwersyte­tach o 37 procent.

Odkąd prawdę można podawać w wątpliwość i porównywać z wieloma innymi, nauka straciła kluczową rolę w kul­turalnym życiu społeczeństwa

Rzecz jasna, taki filisterski stosunek do kształcenia, sztuki i kultu­ry nie jest wcale wynalazkiem współczesności. Niektórzy dziewiętna­stowieczni myśliciele – Mathew Arnold, Nietzsche, Goethe czy Marks – byli wyczuleni na sposób, w jaki bezosobowa siła rynku wpły­wa na rozwój sztuki i kultury. Jednakże dziś oddziaływanie filisterstwa jest niezależne od pragmatycznych wymagań stawianych przez rzeczywistość ekonomiczną. Filisterstwo nie tylko bowiem nadaje kształt naszej edukacji i kulturze, lecz także ulega instytucjonalizacji na najwyższych szczeblach władzy. Narodziła się nowa rasa zarząd­ców uniwersytetów, muzeów i galerii, dla których treść życia kultural­nego i umysłowego nie ma żadnego znaczenia. Liczy się tylko to, czy kulturę da się wykorzystać do celów zupełnie obcych jej istocie.

Pogarda, z jaką Charles Clark traktuje ideę „wspólnoty uczonych poszukujących prawdy”, odzwierciedla ducha naszych czasów. Po­dobny cynizm wyrasta z powszechnej zgody, że możliwość odkrycia prawdy należy traktować z dużą dozą sceptycyzmu. W przeszłości we­zwanie do jej poszukiwania było przykrywką dla wielu niecnych po­stępków. Za prawdę uchodziły niekiedy ideologie stworzone dla ochrony czyichś interesów. Mimo to ceniono ją dla niej samej. Ary­stoteles uważał, że stanowi przedmiot nauki: „Filozofia to nauka, która ma na względzie prawdę”. Dla Alberta Einsteina „poszukiwa­nie prawdy” było „cenniejsze niż jej posiadanie”. Z równą pasją dą­żenie do prawdy traktowała Róża Luksemburg. „To jedno wiem z pewnością, że jeśli pragniemy uczyć prawdy, naszym obowiązkiem jest uczyć jej całej, uczyć jej jasno, prosto, bez ogródek, całkowicie, z pełną ufnością w jej siłę” – przekonywała swoich słuchaczy. To wła­śnie namiętne poszukiwanie prawdy inspirowało pokolenia myślicie­li doby nowoczesności.

Degradacja roli prawdy ma zasadniczy wpływ na nasze życie. Kla­syczne rozumienie sztuki – „piękno to prawda, a prawda to piękno” – wydaje się dziś niezgodne z etosem, dla którego prawda istnieje tyl­ko w liczbie mnogiej

Niestety, współczesna kultura lokuje prawdę raczej w dziedzinie fikcji niż intelektualnych zmagań. Często mówi się, że nie ma czegoś takiego jak jedna prawda, a wielość opinii uważa się za dowód wielo­ści prawd. Twierdzenie Foucaulta, iż „nie istnieje prawdziwie uniwer­salna prawda”, zyskało w kręgach akademickich wielką popularność. Dziś rzadko przedstawia się prawdę jako fakt obiektywny – raczej ja­ko produkt subiektywnego wglądu, który rywalizuje z innymi, równie wartościowymi perspektywami. Relatywizm – pogląd, zgodnie z któ­rym prawda i wartości moralne nie są absolutne, lecz zależą od tego, jaka osoba lub grupa za nimi stoją – zyskał decydujący wpływ na na­sze życie. Przekonanie, że prawda jest w oku patrzącego, ma zasadni­cze znaczenie dla działalności instytucji edukacyjnych i kulturalnych. Skoro bowiem przyznano jej status subiektywnego oglądu i interpre­tacji, przestała posiadać znaczenie fundamentalne. Z pewnością nie jest już kwestią życia i śmierci; jej odkrycie nie może stanowić racji bytu żadnej ważnej instytucji. Odkąd prawdę można podawać w wąt­pliwość i porównywać z wieloma innymi, straciła kluczową rolę w kul­turalnym życiu społeczeństwa.

Degradacja roli prawdy ma zasadniczy wpływ na nasze życie. Kla­syczne rozumienie sztuki – „piękno to prawda, a prawda to piękno” – wydaje się dziś niezgodne z etosem, dla którego prawda istnieje tyl­ko w liczbie mnogiej. Podobnym zmianom uległo nasze życie intelek­tualne. Jak zauważył w ważnym studium poświęconym roli uniwersy­tetów Ron Barnett, „liberalna wyższa edukacja zatrzymała się na za­łożeniu, że wiedza obiektywna i prawda są osiągalne”; zaraz jednak dodaje: „to założenie zostało ostatnio zakwestionowane przez nowe prądy filozoficzne spod znaku relatywizmu, teorii krytycznej i poststrukturalizmu”. Zdaniem Barnetta „oznacza to epistemologiczne podkopanie fundamentów wyższej edukacji”[3]. Z pewnością odkąd kształcenie akademickie nie może rościć sobie prawa do tego, by być ścieżką wiodącą do prawdy, jego znaczenie uległo zmianie.

Nonszalancki stosunek do prawdy doskonale widać też po sposo­bie, w jaki traktuje się przejawy życia kulturalnego. Dziś nie jest już jasne, co cennego może nam zaoferować społeczeństwo. Kultura przez wielkie K ustąpiła miejsca wielości kultur; wszelkie próby przypisywania czemuś lub komuś roli autorytetu albo nadawania mu specjalnego statusu spotykają się dziś z drwiną. Tradycyjny podział na kulturę wysoką i niską nie ma sensu w świecie, w którym prawda jest czymś tak niepewnym. Echo tego przekonania pobrzmiewa w wypowiedzi brytyjskiego ministra kultury Chrisa Smitha, według którego podział na kulturę wysoką i niską jest zwodniczy, a „Noel Gallagher to muzyk tej samej klasy co George Benjamin”.

Wszelkie próby przypisywania czemuś lub komuś roli autorytetu albo nadawania mu specjalnego statusu spotykają się dziś z drwiną

Od zarania dziejów autorytety kulturalne rościły sobie prawo do reprezentowania prawdy. Dziś podobną uzurpację potraktowano by sceptycznie. W istocie postawę tego typu często piętnuje się jako eli­tarną, zaś aspirowanie do doskonałości i wysokiego poziomu uznaje się za lament głupców za złotymi czasami. Elitaryzm, który niegdyś oznaczał legitymizację monopolu władzy ekonomicznej, kulturalnej i politycznej przy świadomym lekceważeniu ludu, uległ przedefiniowaniu i teraz znaczy po prostu tyle, że pewne aspekty kultury są ce­nione wyżej niż inne. Uderzające, że podobne poglądy cieszą się sze­rokim uznaniem. Nie tylko bowiem tak zwana kulturalna lewica kwe­stionuje wiedzę obiektywną; to same elity niechętnie odnoszą się do jakichkolwiek wartości transcendentalnych i prawd kulturowych. Wydaje się, że bardziej niż na utwierdzaniu własnego autorytetu zależy im na przekonaniu wszystkich, że są potrzebne, przystępne i mają kontakt z opinią publiczną.

Wiedza bez znaczenia

Cyniczny stosunek do wiedzy obiektywnej paradoksalnie jest zgodny się z rozpowszechnionym przekonaniem, że żyjemy w społeczeństwie wiedzy, w którym „wiedza to władza”. Komentatorzy często twierdzą, że należy dostosować się do wymagań ekonomii wiedzy; równocze­śnie rozwój wyższej edukacji i innych inicjatyw kulturalnych jest uza­sadnioną potrzebą rozwijania społeczeństwa wiedzy. Uniwersytety i inne instytucje oświatowe stale reklamują się jako ośrodki o żywot­nym znaczeniu dla wzrostu ekonomicznego. W lipcu 2003 roku dział Bank of England odpowiadający za politykę monetarną ogłosił, że uniwersytety w Oksfordzie i Cambridge odgrywają „niezwykle istotną rolę w gospodarce Wielkiej Brytanii”[4]. W Stanach Zjednoczonych kolejne rządy traktują edukację jako broń o kluczowym znaczeniu dla bezpieczeństwa narodowego.

Bez związku z Prawdą wiedza nie ma żadnego istotnego znaczenia

Ściślej rzecz biorąc, w tym samym czasie, gdy intelektualny autorytet nauki bywa powszechnie podważany, oświata zyskuje bezprecedensowe znaczenie. Wciąż namawia się ludzi, by cale życie uczyli się i zdobywali nową wiedzę. Świat biznesu, a także instytucje publiczne deklarują, że stale zwiększają swój zasób wiedzy. Wiedza stała się znakiem firmowym wszystkich liczących się instytucji. Niestety, współczesna wyobraźnia uczyniła z niej równocześnie rzecz powierz­chowną, niemal banalną. Bardzo często myśli się o niej jak o goto­wym, łatwo strawnym produkcie, który można „dostarczyć”, „przekazać”, „sprzedać” lub „skonsumować”. Mary Evans porównuje instytucje akademickie do firm cateringowych, które dostarczają studentom odpowiednich kultu „porcji” wiedzy. Takie przekształcenie w produkt pozbawia wiedzę istotnej wartości i znaczenia: jako towar dostarczany przez domokrążców spod znaku ekonomii wiedzy staje się w isto­cie karykaturą samej siebie. Dlaczego? Dlatego że bez związku z Prawdą wiedza nie ma żadnego istotnego znaczenia. Staje się poję­ciem abstrakcyjnym, czymś, co łatwiej przekazywać, niż cenić i co można przetworzyć tak, by zyskało jak najbardziej przeciętny kształt.

Odkąd wiedzę traktuje się jak produkt, przestał być widoczny jej związek z kulturalnym i intelektualnym gruntem, z którego wyrasta. Coraz częściej postrzega się ją raczej jako wytwór procesu technicz­nego niż pracy umysłowej. To dlatego postmodernista Jean-François Lyotrad może głosić „podzwonne ery Profesora”. Jak pisze Lyotard, dziś profesor „nie jest (…) bardziej kompetentny od komputerowych zasobów pamięci, by przekazać ustaloną wiedzę”[5]. W czasie gdy mod­ne stało się głoszenie „śmierci autora”, „śmierci książek” czy „śmier­ci podmiotu”, związek między wiedzą i jej intelektualnym podłożem coraz bardziej się zaciera.

Kult banalności 

Przez ostatnie dwa stulecia na straży autorytetu intelektualistów sta­ła wiara w to, że dążenie do wiedzy i prawdy zasługuje na powszech­ne uznanie. Wiara ta nadawała pracy umysłowej wyjątkowe znacze­nie, ludziom zaś zgłębiającym wiedzę pozwalała sądzić, że to, co ro­bią, ma sens. W istocie w całej tradycji humanistycznej wszelką ak­tywność intelektualną lub kontemplacyjną uznawano za najwyższą formę ludzkich zatrudnień i często powtarzano, że ona właśnie od­różnia człowieka od zwierzęcia.

 Skoro wiedza nie jest niczym szczególnym, dążenie do niej staje się nic nieznaczącym rytuałem

Dziś podobnie wzniosłe wyobrażenie stoi w sprzeczności ze sposo­bem, w jaki społeczeństwo traktuje dążenie do wiedzy. Sceptycyzm co do możliwości obiektywnego poznania nie tylko odcisnął się na kształcie instytucji akademickich, lecz także znacząco wpłynął na ży­cie intelektualne w ogóle. Skoro wiedza nie jest niczym szczególnym, dążenie do niej staje się nic nieznaczącym rytuałem. Z kolei zmniejszenie się prestiżu związanego z nauką ma istotny wpływ na to, jak są traktowani intelektualiści i jak traktują sami siebie. Niegdyś nieustraszonych myślicieli (z ich ekstrawaganckimi pretensjami) słusznie obśmiewali satyrycy i krytycy; George Orwell na przykład wnikliwie, choć niepochlebnie przedstawił intelektualistów swego czasu. A mi­mo to, mimo całej gnuśności uczonych, Orwell niezmiennie wierzył, że idee mają moc zdolną stworzyć lepszy świat. Często bowiem ostrze krytyki skierowane przeciwko intelektualistom potwierdza silę sa­mych idei. Dla odmiany w XXI wieku klasyczny portret heroicznego badacza ustąpił miejsca wyobrażeniu kogoś znacznie bardziej przy­ziemnego i prozaicznego – człowieka, którego praca nie należy do szczególnie ważnych. Ta dewaluacja roli intelektualisty ściśle wiąże się z dzisiejszym stosunkiem do wiedzy. Skoro jej poszukiwanie nie rozpala już wyobraźni kulturalnego świata, w sposób nieuchronny ob­niża się status uczonych i tracą oni przypisywane im wcześniej wyjątkowe zdolności.

Ten przygnębiający obraz regularnie powraca w dyskusjach. Za­miast ideału dążenia do prawdy, tradycyjnie związanego ze społecz­nością uczonych, mamy teraz wyobrażenie działalności pozbawionej jakichkolwiek wzniosłych celów. Co więcej, ów sceptycyzm w odnie­sieniu do roli uczonych nie ogranicza się wyłącznie do stereotypowej masy ignorantów-filistrów. Wielu intelektualistów przyswoiło sobie bowiem pragmatyczny stosunek do pracy umysłowej i utrzymuje, że w ich zajęciach nie ma nic szczególnego. Podobną beztroskę znajdziemy także w ich tekstach. „Być może nadszedł już czas, żeby ktoś na­pisał artykuł zatytułowany «Bycie uczonym to zwykłe zajęcie»” – zauwa­ża Stefan Collini, historyk z Cambridge. Jego dążenie do zdemistyfikowania roli intelektualistów doskonale charakteryzuje kulturę, któ­ra ma kłopot z nadaniem pracy intelektualnej jakiegoś większego znaczenia. Collini tak objaśnia, co rozumie przez słowo „zwykłe”:

Zwykle w tym sensie, że uczeni są w istocie częścią kulturowego krajo­brazu, na który składa się całość złożonego życia społecznego; zwykłe to znaczy takie, że nie ma nic niewyobrażalnego czy szokującego w tym, że rzeczownik „intelektualista” odnosi się do mojego przyjaciela, kolegi z pracy albo – w pewnych okolicznościach – do mnie samego; a przede wszystkim także zwykłe w tym sensie, że praca intelektualna nie powinna być traktowana jako coś wyjątkowo doniosłego lub trudnego, niebywale pociągającego albo – zdaję sobie sprawę, że mówiąc to, narażam się na wiele nieporozumień – nawet niezwykle ważnego. Owszem, jest ważna, ale nie wyjątkowo ważna[6].

Można się spierać, czy rzeczywiście istnieje powód, by demaskować aurę świętości, która częstokroć otaczała pracę umysłową. Obecnie wszakże podobne zamierzenie przywodzi raczej na myśl wyważanie otwartych drzwi. Rzadko kiedy przedstawia się dziś pracę intelektu­alistów jako coś „wyjątkowo doniosłego”, toteż jej banalizowanie wy­łącznie nasila proces obniżania wymagań, któremu ulega nasze życie kulturalne.

Rzecz jasna nie ma wątpliwości, że uczeni bywają pompatyczni, aroganccy i nadęci. To dlatego ich pretensje często stają się przed­miotem kpin i pogardy. Jednakże mimo tych wad ich praca jest nie­zwykle ważna. Oczywiście pozbawieni misji, projektu albo pragnie­nia, by utrzymać i propagować wiedzę przez wielkie W, uczeni czują się zaniepokojeni i skrępowani. Nic zatem dziwnego, że utrata auto­rytetu, który był ufundowany na dążeniu do prawdy, ma zasadniczy wpływ na życie umysłowe. To zaś, niestety, sprzyja pleniącemu się konformizmowi i wszechobecnemu samozadowoleniu.

Prof. Frank Furedi

Tekst pochodzi z książki Franka Furediego pt. Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści?, wydanej przez Państwowy Instytut Wydawniczy. Fragment książki zamieszczamy za uprzejmą zgodą wydawcy.

 ***

[1] Filister – człowiek o wąskich horyzontach, zainteresowany wyłącznie sprawami materialnymi i przyziemnymi, zob. The Shorter Oxford Dictionary, Clarendon Press, Oxford 1965, s. 1487.

[2] Zob. Shabnam Minwalla, Commerce Is the Mantra of the Moment in City Colleges, „Education Times”, wrzesień 2003, www.educationtimes.com/arts.htm.

[3] Ron Barnett, The Idea of Higher Education, Open University Press, Buckingham 1990, s. X.

[4] Zob. Oxbridge Told to Modemise, BBC News, 15 lipca 2003.

[5] Jean-François Lyotard, Kondycja ponowoczesna. Raport o stanie wiedzy, przeł. M. Kowalska, J. Migasiński, Wydawnictwo KR, Warszawa 1997, s. 148.

[6] Zob. Stefan Collini, Every Fruit Juice Drinker, Nudist, Sandal Wearer…: Intelectuals as Other People, „Smali” 2002, s. 221.