Paweł Hertz: Polskość jako wspólnota otwarta

Każdy , kto wchodzi w krąg polskości, musi mieć świadomość, że tu­taj wszystko zaczęło się od chrztu. Od chrztu katolickiego, bo tylko taki wtedy był. Tu wszystko zaczyna się od świętego Wojciecha; język, litera­tura, kultura, stosunki między ludźmi — wszystko jest przez chrześ­cijaństwo formowane. Jest lekkomyślnością atakowanie swego najistotniejszego dziedzictwa. — pisał Paweł Hertz. Jego esej poświęcony rozumieniu polskości publikujemy w „Teologii Politycznej Co Tydzień”: „Paweł Hertz, Ogrodnik kultury”.

—W moim przekonaniu „polszczyzna”, czyli polskość, tak jak ją rozu­miano i określano w okresach największych wzlotów umysłowości pol­skiej, była zaproszeniem dla wszystkich, otwarciem wspólnego domu. Wynikało to zapewne przede wszystkim z tradycji Pierwszej Rzeczy­pospolitej, która — jakkolwiek organizowana przez Polaków — obej­mowała ogromne obszary bardzo zróżnicowane narodowościowo, językowo, kulturowo i wyznaniowo. Polacy w tym państwie niewątpliwie dominowali, ale nie zaznaczali swojej dominacji w sposób nazbyt jaskra­wy, co w jakimś stopniu wyróżnia Pierwszą Rzeczypospolitą spośród in­nych podobnych formacji historycznych. W tak umiejscowionym historycznie pojęciu polskości dopatruję się przede wszystkim takich elementów jak: zacność i poczciwość, czyli stan ducha umysłu otwartego na to, co rozstrzyga, że człowiek — nie tylko Polak — kieruje się poczu­ciem godności, czci i sumienia. W tym rozumieniu, tak jak to można wyraźnie znaleźć u Mickiewicza, polskość jest właściwie szczodrą ofiarą, zaproszeniem do wspólnoty, rzeczą powszechną, czyli katolicką, w pier­wotnym greckim znaczeniu wyrazu „katolicki” (powszechny).

Nie jest to jednak jedyny sposób przejawiania się polskości. Oko­liczności historyczne (rozpad Rzeczypospolitej, groźba wynarodowie­nia) spowodowały, że polskość otwarta, owa „polszczyzna”, stawała się — wraz z narastającym zagrożeniem — polskością obronną, skupioną na obronie swojej tożsamości. Coraz częstsze stało się określanie pol­skości jako plemienności. Jest to zresztą wymiar istniejący we wszystkich tradycjach. Wystarczy wziąć do ręki Stary Testament. Wszystkie narody powstawały z czegoś pierwotnego, plemiennego, obronnego, zamknię­tego. I dopiero potem, rozrastając się, traciły te cechy obronne i zaczy­nały promieniować na zewnątrz. Natomiast w polskim przypadku delikatność, czy nawet drażliwość pojęcia plemienności, polegała na ujawniającej się stopniowo jego dwuznaczności. Nie tylko bowiem ozna­czając coś mianem plemienności włączano ludzi i ich dzieła w krąg kul­tury narodowej, lecz także, z upływem czasu coraz częściej, posługując się kryterium plemienności czy rdzenności, dokonywano eliminacji, wyłączenia. Tym sposobem polskość, rozumiana jako jeden z czynników stanowiących o równouprawnionej obecności w dziejach i kulturze Europy, owa polskość otwarta, szczodrobliwa, powszechna, czyli kato­licka, wchodziła w coraz ostrzejszy spór z polskością pojmowaną jako odrębność, swoistość, plemienność.

Trzeba jednak powiedzieć sobie wprost i otwarcie, że im bardziej w drugiej połowie XIX stulecia, z pośpiechem godnym lepszej sprawy, odrzucano, a nawet atakowano wszelką myśl o polskiej rdzenności i swoistości na rzecz utopii uniwersalnych, zapominając przy tym, że na­rody pozbawione suwerenności nie mogą pozbawiać się pamięci o włas­nych początkach, tym bardziej — na zasadzie reakcji — po drugiej stronie podbijano bębenka uczuć pseudopatriotycznych, rozumianych jako zwolnienie od konieczności przemyślenia problemu narodowej toż­samości. Do tego właśnie sporu odwoływał się Wyspiański, każąc w Wy­zwoleniu mówić Konradowi, że nieznośne jest manifestowanie polskości bez określania, jaka to ma być polskość. Ta otwarta, promieniująca, narodowa, czy ta ograniczająca, plemienna, pierwotna, która nie dora­sta do stadium promieniującego na zewnątrz narodu i oznacza regres.

Każdy, kto wchodzi w krąg polskości, musi mieć świadomość, że tu­taj wszystko zaczęło się od chrztu

Ale powtarzam zawsze, co pewnie niektórzy będą mieli mi za złe, że należy bronić także tego pierwotnego pojęcia polskości jako plemien­ności. Nie chcę powiedzieć, że jestem lepszym Polakiem od Konrada, nie mam w dodatku z polskością związków rdzennych czy plemiennych i pojmuję ją właśnie jako rzecz pospolitą, powszechną, europejską. Nie mogę jednak zapomnieć, że owo węższe, wyodrębniające poczucie pol­skości, które od stu z górą lat jest przedmiotem niechęci jednych, uzna­nia zaś drugich, należałoby traktować z większym obiektywizmem. Powinienem pamiętać, że u początków kształtowania się tysiącletniej historii narodu, w której mój i moich przodków udział jest znacznie krótszy, było właśnie owo plemię, bez którego zalet i wad nie powstałby naród. Bez tego, ci, do których nie stosuje się węższa definicja pol­skości, nie mogliby w stosownym czasie mieć swojego udziału w pol­skości otwartej i powszechnej. Nie mogliby jej zatem współtworzyć.

Powróćmy jednak do naszego podstawowego pytania. Dlaczego tak wielu intelektualistów odnosi się z podejrzliwością do terminu „pol­skość″ i dlaczego używanie takiej terminologii dla bardzo wielu ludzi w Polsce, zwłaszcza dla ludzi działających poprzez środki przekazu, jest jak gdyby kompromitujące, pomniejszające? Dzieje się tak właśnie dlatego, że nie rozumiejąc historii kształtowania się tego pojęcia, nie ro­zumiejąc, że plemienność i narodowość wynikają z siebie wzajemnie, nie pojmuje się, iż bycie Polakiem, przyznawanie się do polskości, nie oznacza zamykania się na inne tradycje i na inne narody. Jeżeli mówię, że jestem w narodzie, że należę do wspólnoty narodowej, to znaczy tak­że, że ten naród ma swoje prawa i swoje obowiązki, tak samo jak każdy inny naród na obszarze tego kontynentu. Europa jest zamieszkana przez narody i żadne, najbardziej liberalne koncepcje gospodarcze, nie powinny, a jeśli są naprawdę liberalne, nie chcą tego zmieniać. Można znieść granicę celną pomiędzy Niemcami i Francją, nie można znieść granicy między Niemcem i Francuzem, ponieważ jeden będzie czytał jako pierwszą, najbliższą lekturę Goethego, a drugi Balzaka, Stendhala czy Baudelaire’a. Nie znaczy to, że nie będą szanować, a nawet podzi­wiać innych pisarzy, ale podstawą istnienia każdej ukształtowanej spo­łeczności jest jej odrębny język, kultura i plemienne początki.

Odrzucanie tych prawd przez część polskich intelektualistów wynika prawdopodobnie z ich nietolerancji, z niechęci do rozmaitych cech, któ­re uznają za nienowoczesne, nie mające prawa obywatelstwa we współ­czesnym świecie. Jest to także produkt pewnego kompleksu i spowodowanego nim snobizmu kulturowego, który kwitnie zresztą w Polsce nie od dzisiaj, bo to jest również fenomen dwudziestolecia międzywojennego, a i wcześniej takie postawy w kulturze polskiej były obecne. Wyobrażanie sobie, że stanę się Europejczykiem, kiedy wy- zbędę się swojskości, narodowej odrębności, nigdy nie przyszłoby do głowy Francuzowi, Anglikowi czy Niemcowi. Norwid napisał, że nie można kultury do narodu „przywieźć koleją żelazną”, że kultura musi tworzyć się z głębi narodu. To się odnosi także do owej kultury europe­jskiej traktowanej czasami jako coś innego, lepszego od sumy kultur narodowych. Kultury europejskiej, którą by trzeba po Europie rozwieźć „koleją żelazną”. Nie ma myślenia bez języka. Każdego Polaka, Niemca, Żyda, Greka określa język, w jakim myśli. A ten język jest naturalnie dziedziczony od pokoleń. Niedostrzeganie tego jest pewnego rodzaju pogardą wobec historii.

Przy tym należy dodać, że w żadnej społeczności narodowej nie da się oddzielić tego, co wzniosłe, od tego, co przaśne, tego, co stanowi ojej otwartości, od jej wymiaru plemiennego. Formacja narodowa nigdy nie jest monolitem. Są w niej najrozmaitsze warstwy i jest współżycie między nimi; solidarne współżycie występujące zwłaszcza w momentach zagrożenia. Zjawiska, które w Polsce określa się jako przaśne, plemien­ne, pewnego rodzaju szowinizm, to wszystko znajdzie się również u Niemców i Francuzów. Chyba, że nie wyjeżdża się poza Paryż i poza uniwersytety amerykańskie.

Przy okazji dystansowania się od pojęcia polskości bardzo często atakowany jest inny fundament społecznej tożsamości — Kościół. Kon­testacja Kościoła płynie przede wszystkim ze środków masowego prze­kazu i od ludzi, którzy są przedstawicielami jednej, dość wąskiej zresztą, warstwy inteligencji humanistycznej. Nie ma zasadniczo aktywnej kon­testacji roli Kościoła w Polsce ze strony wsi, środowisk robotniczych, in­teligencji zawodowej, czy tego, co można by już nazwać początkiem klasy mieszczańskiej. Myślę wobec tego, że mówienie o jakimś zagro­żeniu, kryzysie, jest dosyć przesadzone. Kościół przecież nie jest w Pol­sce ani tak słabą, ani tak mniejszościową instytucją, żeby trzeba się było takimi atakami zbytnio przejmować.

Istotne jest jednak rozważenie tego zjawiska na płaszczyźnie świato­poglądowej, cywilizacyjnej. Niechęć do Kościoła, rozumiana głębiej, może być pochodną trwającego w całej Europie, od czasów oświecenia, procesu sekularyzacji kultury, zakwestionowania judeochrześcijańskiej tradycji postrzegania wzajemnego stosunku Boga i człowieka. Jesteśmy coraz bardziej skłonni widzieć w człowieku jedynego stwórcę i prawo­dawcę otaczającego nas świata. Boga usuwamy na margines. Łaskawie pozostawiono Mu w czasie rewolucji francuskiej miano najwyższej isto­ty, ale cała historia człowieka jako Syna Bożego, opowiedziana w obu Testamentach, została odrzucona.

Wszystkie straszne rzeczy, które wydarzyły się w Europie po re­wolucji francuskiej wynikały właśnie z odrzucenia idei Boga. Myślę, że hitleryzm był tak okrutny nie dlatego, że Niemcy chcieli — jako naród — podbić świat, ale dlatego, że jego głównym celem było całkowite opanowanie ludzkich umysłów i dusz, a zatem wykorzenienie idei Boga i zaprowadzenie w to miejsce neopogaństwa. To samo rozpoznanie obowiązuje w stosunku do komunizmu. W obu przypadkach na drodze do zdobycia totalnej kontroli nad człowiekiem stanęła idea Boga. Posu­nąłbym się jeszcze dalej i powiedział, że cała sprawa żydowska polegała — w ujęciu hitlerowskim — na pragnieniu likwidacji narodu, który jest w Biblii narodem wybranym, i któremu Bóg nigdy tego wybraństwa nie cofnął. Stąd jednoczesna próba likwidacji narodu i likwidacji Starego i Nowego Testamentu. Zatem, o ile w rządzeniu państwem, w admini­strowaniu państwem, należy unikać faworyzowania jakiegoś stanowiska wyznaniowego, to trzeba sobie powiedzieć, że kultura bez Boga jest martwa, a filozofia po odrzuceniu idei Boga może usprawiedliwiać, lecz nie może zapobiec wynaturzeniu idei człowieka.

Ze sprawą dechrystianizacji Europy łączony jest zwykle problem za­chowania tożsamości narodowej. Wojciech Wasiutyński napisał nie­dawno: „Polsce zagraża fundamentalne niebezpieczeństwo związane z idącą przez świat falą dechrystianizacji. Nie idzie tu o walkę z organi­zacją kościelną ani z dogmatami religijnymi, ale z całym etosem chrześ­cijańskim, z całą tradycją i urobioną wiekami moralnością. (...) To, co dla narodów zachodnioeuropejskich może być przejściową chorobą, w Polsce mogłoby się okazać śmiercią kultury narodowej, końcem odrębnego bytu. Fizycznie Polacy istnieliby nadal i mówili po polsku (...), ale straciliby żywą łączność z własną przeszłością. Obserwując postępy faktycznej dekatolicyzacji Polski w ostatnich latach, to nie­bezpieczeństwo trzeba poważnie brać pod uwagę”. Otóż nie zgadzam się z opinią, że Polak niewierzący przestaje być Polakiem. Niewierzący Polak ma te same źródła wiedzy o Polsce, co Polak wierzący. Nie potrafiłbym powiedzieć, że profesor Kotarbiński nie był dobrym Po­lakiem, czy też w ogóle nie był Polakiem. Oczywiście, że był Polakiem, nawet bardzo typowo wyglądał. Zachowywał się także jak polski szlach­cic. Był jednak człowiekiem programowo niewierzącym. Dla mnie za­tem rzecz przedstawia się następująco. Kultura polska, jak każda europejska kultura narodowa, ma źródła chrześcijańskie. Jak po­wiedział Krasiński — chrześcijaństwo jest źródłem narodów, źródłem tego rodzaju wolności, dzięki której tworzyć się mogą formacje narodo­we. Bez niego byłyby tylko jakieś olbrzymie masy rządzone przez sa­trapów, tyranów, cezarów. I tak jak nie ma narodu polskiego bez chrześcijaństwa, tak reszta jest jednak sprawą sumienia poszczególnych członków tego narodu. Jeśli zachowujemy się w sposób intelektualnie uczciwy, musimy przyznać, że polska tradycja narodowa jest produktem działania społeczności, która kierowała się nauką Kościoła rzymskoka­tolickiego. I tylko tyle. A jak to traktujemy, czy wyłącznie jako fakt społeczny, czy też przyjmujemy to z uwzględnieniem całej sfery nadprzy­rodzonej, transcendentalnej, to już jest sprawą naszego sumienia.

Wszystkie straszne rzeczy, które wydarzyły się w Europie po re­wolucji francuskiej wynikały właśnie z odrzucenia idei Boga

Każdy , kto wchodzi w krąg polskości, musi mieć świadomość, że tu­taj wszystko zaczęło się od chrztu. Od chrztu katolickiego, bo tylko taki wtedy był. Tu wszystko zaczyna się od świętego Wojciecha; język, litera­tura, kultura, stosunki między ludźmi — wszystko jest przez chrześ­cijaństwo formowane. Jest lekkomyślnością atakowanie swego najistotniejszego dziedzictwa. Być może wielu ludzi nie bardzo sobie z tego zdaje sprawę. Inteligent postępowy w ogóle nie lubi prowadzić takich rozmów. Jemu się wtedy wydaje, że schodzi na pozycję prymityw­nej dewotki, bigotki, a strasznie się tego boi. Bo oczywiście dwieście lat odwrócenia się od koncepcji świata i człowieka jako tworów Bożych ugruntowało bardzo mocno ten wstyd. Wstyd, żeby broń Boże o tym nie rozmawiać, a jak już ktoś mówi, to żeby go gwałtownie atakować, bo on mnie chce sprowadzić w mroki średniowiecza. Myślę, że tutaj jest źródło histerycznych zachowań części naszej inteligencji i źródło kryzysu obrazu polskiego katolicyzmu prezentowanego w mediach. Ponieważ nasza inteligencja, szczególnie jej część nazywająca siebie postępową, jest w gruncie rzeczy szalenie zacofana. Ona dopiero oswaja się z dzie­dzictwem oświecenia, które na zachodzie Europy zostało już w pewien sposób przetrawione i uporządkowane. No i jeszcze ten wstyd inteligenta nuworysza, wstyd wobec zachowań ludowych. Kiedyś, w rozmo­wie z Andrzejem Micewskim poświęconej katolicyzmowi ludowemu i katolicyzmowi intelektualnemu w typie Maritaina, powiedziałem, że nie widzę żadnej sprzeczności pomiędzy czytaniem Maritaina i klę­kaniem na ulicy, wraz z innymi ludźmi, kiedy przechodzi procesja. Nie widzę żadnej degradacji dla człowieka czytającego Maritaina w tym, że on razem z ludźmi, na wiejskiej drodze czy na ulicy w mieście, uklęknie. Co więcej, przypuszczam, że intelektualista, który dostrzega w tym jakąś degradację, Maritaina nigdy w życiu nie przeczytał albo go nie zrozu­miał.

I na koniec chciałbym wspomnieć o istotnym wymiarze kryzysu polskości, jakim jest mentalność oblężonej twierdzy, bardzo powszechna wśród ludzi, którzy się z polskością, z tradycją narodową, w jakiś sposób utożsamiają. Jarosław Marek Rymkiewicz stwierdził ostatnio, w bardzo ważnym i głośnym już wystąpieniu, że ostateczne pytanie, jakie z dra­matyczną wyrazistością przed nim ostatnio stanęło, brzmi: czy Polacy pozwolą się przerobić na jakiś inny naród, czy też potrafią obronić swoją swoistość, swój styl życia. Myślę, że te słowa podsunęła Rymkiewiczowi gorycz i poczucie, że znalazł się w swoim środowisku intelektualnym w mniejszości. Bo tak istotnie jest. Zbuntował się zresztą nie tylko on. Dzięki takim buntom to środowisko ulega w tej chwili pewnej, może jeszcze nie polaryzacji, ale przynajmniej zróżnicowaniu; przestaje być monolitem. Pluralizm sięgnął również elity intelektualnej.

Rozumiejąc zatem przyczynę tak ostrego sformułowania przez Rymkiewicza problemu polskości, myślę, że niebezpieczeństwo, o którym mówi, nam nie zagraża. Niemożliwe jest bowiem, by jakiś naród przestał być narodem. Przeciwnie, są przykłady rozkwitu ten­dencji narodowych wszędzie tam, gdzie jeszcze pięćdziesiąt lat temu nie było o tym mowy. Mamy Basków, Walonów, Flamandów, pojawił się problem narodów i państw narodowych dawnego imperium rosyjskiego, problem narodów i państw narodowych islamu. Myślę, że Polacy są mniej niż jakikolwiek z narodów europejskich skłonni przestać być narodem. Są niesłychanie samoistni, niezwykle szczególni, bardzo nie­podatni na to, żeby ich zniemczyć, zruszczyć. To właśnie Polacy przez dwieście lat polonizowali Niemców, austriackich urzędników, Żydów, Ukraińców, Białorusinów, nie dysponując żadną siłą polityczną, nie mając, słabego nawet, państwa. Natomiast nie jest wykluczone, że dys­tansując się od własnej przeszłości, wynarodowi się pewną część intelek­tualistów, ale to jest ich zmartwienie.

Paweł Hertz