Czekający przez kilka dni tłum ludzi zaktualizował coś, o czym wszyscy dawno zapomnieli lub po prostu uznali za nieistniejące: żywą wspólnotę polityczną. Wokół majestatu suwerenności, reprezentowanej w Wielkiej Brytanii przez kolejnych monarchów, zgromadziła się wspólnota polityczna, by niezależnie od swych codziennych poglądów i różnic, a nawet dzielącej ją nierzadko nienawiści, potwierdzić swoje istnienie i jedność – pisze Marek A. Cichocki w felietonie na łamach „Rzeczpospolitej”.
Pogrzeb Elżbiety II stał się międzynarodowym wydarzeniem relacjonowanym przez media i zgromadził przywódców oraz celebrytów z całego świata. Media koncentrowały się na ich obecności, a także na wspomnieniach poświęconych zmarłej monarchini. Jeszcze jeden temat tego wydarzenia, który zwracał uwagę, to wielki tłum Brytyjczyków oraz ludzi z najróżniejszych stron świata, którzy przybyli do Londynu i kilka dni stali w kilometrowej kolejce – należałoby raczej powiedzieć: procesji – by oddać królowej hołd.
O ile w temacie międzynarodowych gości, celebrytów i wspominek media i ich dziennikarze poruszali się z doskonałą swobodą, o tyle zachowanie tłumu najwyraźniej budziło pewne wahania w medialnym przekazie oraz wyraźny problem w znalezieniu stosownego języka, a nawet konwencji. Czekających dniem i nocą ludzi, by dostać się do Westminster Hall, trudno było bowiem zakwalifikować po prostu do kategorii „ciekawskich”, dlatego najczęściej komentowano kwestię emocji, smutku, wzruszenia ludzi, wywołanych odejściem ukochanej królowej.
To wszystko działo się, o zgrozo, w kraju i społeczeństwie powszechnie uznanym za kolebkę europejskiego indywidualizmu
Myślę, że zauważalne zakłopotanie, które ja pamiętam doskonale w związku z zupełnie innym wydarzeniem mającym miejsce w Polsce w 2010 roku, brało się jednak przede wszystkim stąd, że oto nagle czekający przez kilka dni tłum ludzi zaktualizował coś, o czym wszyscy dawno zapomnieli lub po prostu uznali za nieistniejące: żywą wspólnotę polityczną. Wokół majestatu suwerenności, reprezentowanej w Wielkiej Brytanii przez kolejnych monarchów, zgromadziła się wspólnota polityczna, by niezależnie od swych codziennych poglądów i różnic, a nawet dzielącej ją nierzadko nienawiści, potwierdzić swoje istnienie i jedność. A to wszystko działo się, o zgrozo, w kraju i społeczeństwie powszechnie uznanym za kolebkę europejskiego indywidualizmu.
W wielu zachodnich społeczeństwach media, polityczni i społeczni komentatorzy, ale także sami politycy, nie mówiąc już o urzędnikach reprezentujących międzynarodowe instytucje, przyjęli w milczącej zgodzie, że polityczna wspólnotowość państw przeżywająca własną suwerenność jest już zjawiskiem należącym do historii. Skutkiem tego dzisiaj często nawet nie dysponują językiem, który pozwalałby opisać im i zrozumieć tę właśnie wciąż żywą rzeczywistość zachodniej, europejskiej polityki. Odesłana do przeszłości jako anachronizm wciąż jednak ta rzeczywistość odżywa, zwłaszcza w momentach kryzysu, poczucia zagrożenia i niepewności.
Marek A. Cichocki