Renesans demokracji, który ja widzę, oznacza koniec szczególnego liberalnego podejścia do demokracji jako kontrolowanego obszaru ściśle sformalizowanych rytuałów – pisze Marek A. Cichocki w felietonie na łamach „Rzeczpospolitej”.
Nie mam wątpliwości, że obecny okres w dziejach Europy zostanie kiedyś opisany jako wielkie demokratyczne wzmożenie, jako nowa fala demokratyzacji. Nie sądzę jednak, aby dokładnie to miał na myśli prezydent Francji, który w swoim nowym manifeście ogłosił nadejście europejskiego renesansu. Renesans demokracji, który ja widzę, oznacza bowiem prawdopodobnie koniec szczególnego liberalnego podejścia do demokracji jako kontrolowanego obszaru ściśle sformalizowanych rytuałów.
Wybory umożliwiają ludziom oddanie głosu, ale nie dokonanie realnego wyboru
Jednym z najważniejszych aktów demokracji są wybory. Niespełna 200 lat temu, uznając demokrację w Ameryce jako zupełną nowość w owych czasach, Alexis de Tocqueville pisał o wyborach jako o wielkim święcie, wręcz o wielkim politycznym objawieniu. Danie ludziom wyboru uważał za największe polityczne błogosławieństwo.
Największą chorobą naszych współczesnych demokracji, a jednocześnie przyczyną powszechnego rozczarowania, stało się to, że wybory umożliwiają ludziom oddanie głosu, ale nie dokonanie realnego wyboru. Realny wybór postrzegany jest bowiem jako zagrożenie i ryzyko, jako polityczna nieodpowiedzialność. Dlatego przez lata kazano w Europie chodzić ludziom na referenda tyle razy, aż w końcu podjęli jedyną słuszną wskazaną decyzję, za to w swoich krajach mogli głosować na cywilizowaną prawicę lub lewicę, których programy praktycznie niczym się od siebie nie różniły. Nie dziwi więc, że elity przestały być postrzegane jako reprezentanci i są traktowane jako establishment władzy.