Leżąc w słońcu przed Katedrą z głową wspartą o mój wysłużony plecak, modląc się przy grobie świętego Jakuba i kładąc dłonie na ramionach jego rzeźby, stanowiącej centrum ołtarza Katedry czułam, że tak jak pierwszego dnia po policzkach płyną mi łzy głębokiej wdzięczności i szczęścia
Leżąc w słońcu przed Katedrą z głową wspartą o mój wysłużony plecak, modląc się przy grobie świętego Jakuba i kładąc dłonie na ramionach jego rzeźby, stanowiącej centrum ołtarza Katedry czułam, że tak jak pierwszego dnia po policzkach płyną mi łzy głębokiej wdzięczności i szczęścia
24 grudnia zeszłego roku, między pilnowaniem pasztecików z kapustą w piekarniku a wyrywaniem kotom z łap wstążek do pakowania prezentów, kliknęłam „potwierdź rezerwację” na stronie tanich linii lotniczych. Bilet do Madrytu i z powrotem był prezentem dla samej siebie. O kupieniu go zdecydowałam w październiku, kiedy poczułam że doszłam w życiu do jakiejś ściany nieprzebywalnej przy pomocy znanych mi sposobów radzenia sobie z takimi ścianami. Czułam, że muszę gdzieś wyjechać, żeby nabrać dystansu, żeby z zewnątrz i z oddali spojrzeć na to, co się wydarzyło - bo wydarzyło się wiele i nie do końca potrafiłam powiązać różne końce tych historii. Moja koleżanka dotarła wtedy właśnie, po miesiącu wędrówki, do Santiago de Compostela - celu pielgrzymów z całej Europy. Przypomniała mi o takiej samej wędrówce, którą kilka lat temu odbyłam ze znajomymi. Oglądałam jej zdjęcia z wyprawy i już wiedziałam, że mój wyjazd to musi być to, że muszę wrócić na szlak świętego Jakuba.
Jakubowych dróg - Caminos de Santiago - w Hiszpanii jest wiele (pogląd na mapie), a tradycja pielgrzymowania do Santiago de Compostela sięga IX wieku, kiedy to podróż odbył ówczesny król Asturias, Alfons II. Najbardziej znana jest trasa „francuska” - Camino Frances - swój początek biorąca w Saint Jean Pied de Port i Roncesvalles, biegnąca przez serce Hiszpanii - Kastylię i León. Tę trasę, podzieloną na fragmenty, pokonałam w 2010 i 2011 roku. To szlak najbardziej spopularyzowany, jako pierwszy z sieci jakubowych dróg wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO, co miało swoje konsekwencje w rozwoju infrastruktury związanej z ruchem pielgrzymim, często wspieranym przez Unię Europejską. Sieć schronisk, barów, sklepów, wszystkiego, czego może pątnik potrzebować, czasem daleko przerasta te pielgrzymie potrzeby. „Weterani” jakubowych szlaków często mówią o Camino Frances jako o drodze, która uległa komercjalizacji. I rzeczywiście coś w tym jest. Żeby w katedrze w Santiago otrzymać compostelę - oficjalne potwierdzenie odbycia pielgrzymki - trzeba udokumentować w Biurze Pielgrzyma przebycie ostatnich 100 km trasy na piechotę, lub 200 km rowerem lub konno. Kto zmierza do Santiago, dzierży więc w ręku swego rodzaju „paszport” (hiszp. credencial,dosłownie „poświadczenie”), w którym zbiera pieczątki ze schronisk, mijanych kościołów, barów w których zatrzymuje się na kawę - żeby jakoś swój marsz udokumentować. Ostatnią miejscowością na szlaku francuskim, z której można wyruszyć i uzyskać compostelę, jest Sarria - dokładnie 111 km od Santiago de Compostela. Przez kolejne pięć dni zdarza się, że człowiek czuje się jak na swojskich, zakopiańskich Krupówkach - tylu pielgrzymów ma przed sobą i za sobą. Jeżeli ktoś szuka na tym odcinku samotności, musi się bardzo postarać.
Mając doświadczenie tych ostatnich dni trasy francuskiej w pamięci wiedziałam, że tym razem chcę wybrać inny szlak. Potrzebowałam samotności i czasu do namysłu. Kiedyś zastanawiałam się nad pokonaniem trasy północnej, ruszającej z Irun w Kraju Basków i biegnącej wzdłuż północnego wybrzeża Hiszpanii. Ale to ponad 800 kilometrów, a ja mogłam ze swoich zajęć na studiach doktoranckich wykroić - i tak cudem! - tylko trzy tygodnie na wędrówkę razem z przelotami i przejazdami, i chciałam pokonać którąś z tras w całości. W końcu z drżeniem serca zdecydowałam się na Camino Primitivo. To najstarszy szlak do Santiago - nim właśnie do grobu świętego Jakuba zmierzał Alfons II. Najstarszy, a zarazem uznawany za najtrudniejszy i najbardziej wymagający fizycznie. Startuje z Oviedo, stolicy prowincji Asturias, i do Santiago zmierza, przecinając góry i doliny Asturias i Galicji. Masa podejść, zejść i nieprzewidywalnej górskiej pogody ze wskazaniem na deszczową - oto co mnie, miłośniczkę płaskich andaluzyjskich i nadbałtyckich plaż, osobę ginącą marnie w starciu z polskimi Pieninami, miało na tej trasie w wybranej porze roku - przełom kwietnia i maja - czekać. Położyłam wszystkie swoje przyzwyczajenia, ograniczenia nie do przeskoczenia, lęki i strachy na jednej szali wagi, a na drugiej - to, co chciałam zostawić za sobą i odrobinę szaleństwa pod hasłem „ahoj przygodo”. Druga szala przeważyła i tak oto 25 kwietnia około 14 znalazłam się w Oviedo, wysiadając z pociągu relacji Madryt - Gijon.
Gdyby nie to, że element „ahoj przygodo” zaczął brać górę w moim umyśle, pewnie zatrzymałabym się w Oviedo w schronisku i ruszyła do Santiago następnego dnia rano. Ale kilka dni wcześniej, jeszcze w Polsce, po raz setny przeliczając przed snem kilometry planowanych etapów odkryłam, że jeśli trochę je poprzesuwam, będę mogła dojść nie tylko do Santiago, ale i do Finisterre - miejsca, które aż do XVII wieku było uważane za prawdziwy koniec świata, i do którego pielgrzymi bardzo często kontynuowali swoją wędrówkę, by symbolicznie zakończyć ją nad oceanem. Marzyłam o dotarciu tam od pierwszego kroku na jakubowej drodze, postawionego w 2010 roku i teraz otwierało się przede mną maleńkie i niezbyt wygodne okienko szansy, że w końcu mi się uda. Maleńkie i niewygodne, bo wymagało ode mnie pokonywania mniej więcej 30 kilometrów dziennie, a pamiętałam, że podczas poprzednich wędrówek etapy długości 25 kilometrów kończyłam, zupełnie otwarcie płacząc ze zmęczenia. Coś mi jednak podpowiadało, że trzeba spróbować, i prosto z pociągu pomaszerowałam do katedry w Oviedo pod wezwaniem Świętego Zbawiciela. Zostawiłam przygotowany do wędrówki plecak pod czujną opieką przewodniczek i pochylając głowę przed ołtarzem, wyszeptałam intencje które miałam zamiar zanieść do Santiago. Podstemplowałam w katedralnym biurze credencial, zarzuciłam plecak na plecy i ruszyłam.
Miałam przed sobą 30 kilometrów i planowałam do celu dotrzeć około 20 - jeszcze przed zmrokiem. Pierwsze dziesięć kilometrów pokonałam żwawo i w słońcu, nie spotykając żywej duszy. Po krótkiej przerwie na kawę w przydrożnym barze ruszyłam dalej i napotkałam wszystkie trudności, jakie miały mi towarzyszyć przez następne dni: ostre podejście (z plecaka wyciągnęłam kijki trekkingowe i aż do Finisterre ich nie schowałam), deszcz z ostrym wiatrem, i cały czas - żywego człowieka na trasie. O zakładanej 20 byłam jeszcze kilka kilometrów od swojego celu, a powoli zaczynało się ściemniać. W mijanym sklepie sprzedawczyni powiedziała, że do schroniska zostało mi jakieś pół godziny drogi. Pokrzepiona tym zapewnieniem, z prowiantem ruszyłam pod górę; szłam przez coraz mniejsze wsie, coraz gorzej oświetlone, coraz mniej zamieszkane. Gdzieś w oddali majaczyły światła autostrady. Po godzinie zapytałam o drogę spotkanego staruszka: wedle niego do celu brakowało mi około kilometra. Pokazał mi palcem światła schroniska i przykazał, bym trzymała się głównej drogi. Było już zupełnie ciemno, deszcz lał jak z cebra, zupełnie nieoświetlona droga skręcała powoli w zupełnie innym kierunku niż wcześniej pokazywane światła schroniska. Szłam, gadając głośno do siebie żeby dodać sobie animuszu. Chciałam zadzwonić do opiekuna schroniska, ale był poza zasięgiem sieci komórkowej. Zacisnęłam zęby i szłam dalej - nie miałam za bardzo innego wyjścia. Minęłam wieś w której wolno biegające psy obszczekały i obwarczały mnie od góry do dołu, a w oknach nie paliło się żadne światła. Ponownie zadzwoniłam do gospodarza schroniska, ale nadal nie odbierał. Zaczęłam się zastanawiać, jak po hiszpańsku określić swoje położenie, dzwoniąc do służb ratunkowych. Z takimi niewesołymi myślami dotarłam w końcu do rozstajów dróg i cudem wyłuskałam z ciemności muszlę pokazującą drogę. Za zakrętem zobaczyłam rozświetlone okna niskiego budynku, a przez szum deszczu dobiegły mnie głosy rozmów. Tabliczka na budynku potwierdzała moje nadzieje - to schronisko! Zapukałam do drzwi i wsunęłam przez nie swoją głowę w kapturze przeciwdeszczowej peleryny, żeby zapytać: Hay sitio para dormir?(czy jest miejsce do spania?). W środku przy stole siedziało dziesięciu rosłych mężczyzn, na których twarzach odmalowywała się teraz cała paleta emocji: od zaskoczenia, przez niedowierzanie i przerażenie, po troskę zmieszaną z podziwem. Plecak i peleryna zostały ze mnie zdjęte, kurtka powieszona na suszarce, nagle zmaterializowała się przede mną wielka szklanka wody, ktoś wstawiał już herbatę i pytał, czy jestem głodna. Gospodarz, Domingo, pokazał mi łazienkę i zapowiedział, że jak tylko się wykąpię, będzie na mnie czekała kolacja. Biorąc gorący prysznic czułam, jak po twarzy spływają mi łzy szczęścia i wdzięczności. Była 22.30.
Rano obudziłam się, rozejrzałam po sali i zrozumiałam, że łóżko, na którym poprzedniego wieczoru Domingo rozłożył mój śpiwór, było ostatnim wolnym tego dnia miejscem w schronisku. Uporządkowałam plecak, zjadłam śniadanie, wyszłam przed schronisko - podniosłam głowę i cicho podziękowałam za opiekę świętemu Kubie. I w drogę - niemal ostatnia, mało brakowało żebym wybrała zły kierunek, ale na właściwą ścieżkę zawrócił mnie inny pielgrzym.
Następne dni były pełne takich cudów w mikroskali. Spotkałam w drodze niesamowitych ludzi - o każdym z osobna można by było napisać książkę. Martina z Niemiec, pracująca w sztabie ochraniającym imprezy masowe i działającym w sytuacjach kryzysowych. Toni z Francji, były żołnierz i weteran z Afganistanu. Xavi, pracownik hiszpańskiego ministerstwa obrony narodowej, szlak do Santiago pokonujący któryś raz z rzędu. Gerald, Brytyjczyk który na trasie znalazł się niemal przypadkiem, w przerwie między zakończeniem jednej pracy a rozpoczęciem drugiej. I ośmiu kierowców taksówek z Lanzarote. Zmagaliśmy się razem z deszczem, błotem sięgającym kostek, wiatrem, nawet śniegiem - bo 1 maja w Galicji padał śnieg. Razem śpiewaliśmy, klęliśmy na czym świat stoi, przeklinaliśmy dzień w którym przyszło nam do głowy żeby wybrać się na Camino Primitivo w tej porze roku, razem padaliśmy na krzesła w codziennej przerwie kawowej i rzucaliśmy się na obiad po całym dniu marszu. Razem pokonywaliśmy 20 kilometrów drogi bez śladu cywilizacji przez góry, znaczone tylko ruinami średniowiecznych szpitali dla pielgrzymów, zajmowaliśmy się swoimi pęcherzami i plastrami, gotowaliśmy. Razem siedzieliśmy na bruku Plaza de Obradoiro przed katedrą w Santiago de Compostela po 320 km wędrówki i razem nie dowierzaliśmy, że udało nam się tam dotrzeć, mimo że dla prawie każdego z nas był to kolejny raz na szlaku.
Leżąc w słońcu przed Katedrą z głową wspartą o mój wysłużony plecak, modląc się przy grobie świętego Jakuba i kładąc dłonie na ramionach jego rzeźby, stanowiącej centrum ołtarza Katedry czułam, że tak jak pierwszego dnia po policzkach płyną mi łzy głębokiej wdzięczności i szczęścia. Uśmiech przez łzy cisnął się na twarz, kiedy oparłam się o słupek głoszący „KM 00,0” przy latarni morskiej na przylądku Finisterre, gdzie wraz z zachodem słońca naprawdę kończy się droga. I gdzie Droga tak naprawdę się zaczyna.
Trzy dni później byłam już w Polsce, na zajęciach o zmianach w strukturze klasowej, o metodach badań ilościowych. Trzeba było zająć się egzaminami, esejami na zakończenie seminariów, referatami, przygotowaniami do koncertu finałowego szkoły flamenco, w której się uczę i od jakiegoś czasu uczę też innych. Prosto z drogi w wir codzienności, która jednak wyglądała jakoś inaczej. I prosto do znajomych, którzy pytali: Po co? Dlaczego? I najważniejsze: co z tego zostaje? Odbyłam wiele takich rozmów, czasem z zupełnie niespodziewanymi osobami, i odpowiadając na ich pytania, próbowałam na nie odpowiedzieć sobie. Bo będąc w drodze, nie zdążyłam się nad nimi zastanowić. I może jest to jedna z tych rzeczy, które z bycia w drodze się wynosi: wobec jej trudności i zmagań z codziennymi przeciwnościami nie pozostaje nic innego, jak być tu i teraz, w tym co jest nam dane, i zrobić z tego jak najlepszy użytek. Nie ma czasu, żeby nadawać rzeczom inne znaczenie, niż to, które mają w danej chwili; czasu na dopisywanie interpretacji zdarzeniom i intencji ludziom. Okulary przeciwsłoneczne służą do ochrony przed słońcem, kurtka - do ochrony przed wiatrem, książka i notatnik do czytania i notowania, a nie wyznaczania różnic statusu. Drugi człowiek jest towarzyszem w podróży, a nie środkiem do osiągnięcia jakiegokolwiek celu. Bo chociaż wędrujemy razem, to koniec końców każdy z nas jest w tej drodze sam ze swoimi słabościami, ograniczeniami i strachami, sam ze swoimi intencjami, motywacjami i decyzjami. Czy dzisiaj przejdę 25 kilometrów, czy dowlokę się trzy kilometry dalej? Czy peleryna przeciwdeszczowa, podarta trzy dni temu, kwalifikuje się do zostawienia w schronisku, czy jednak jeszcze będzie z niej użytek? A książka, której nie otworzyłam od dnia wyruszenia, chociaż miałam szczery zamiar w końcu ją przestudiować?
Samotna droga do Santiago pokazała mi, gdzie naprawdę leżą moje granice i okazało się, że to zupełnie inne miejsce, niż się spodziewałam. Nie myślałam o sobie jako o kimś, kto decyduje się przejść 400 kilometrów przez góry i doliny w deszczu i wietrze, ufając że po drodze nie przydarzy się nic co mnie z tej drogi zawróci. A jednak okazało się, że to właśnie ja. Dlatego bywa, że Camino jest samo w sobie granicą: krętą, pagórkowatą, znaczoną krokami i żółtymi strzałkami. Narysowaną na mapie, ale wyraźniej widoczną w duszy tego, kto tę drogę przemierza. Granicą między różnymi sposobami postrzegania siebie i świata. I dlatego, paradoksalnie, Santiago de Compostela i grób świętego Jakuba są celem tej wędrówki tylko trochę - o tyle, o ile pielgrzymka winna zakończyć się w jakimś miejscu naznaczonym epifanią. Osiągnięcie go stanowi swego rodzaju potwierdzenie tego wszystkiego, co wydarzy się w drodze; przypieczętowanie wszystkich zmian. Słusznie jednak mawiają gospodarze schronisk i inni pielgrzymi: Camino nie kończy się w Santiago de Compostela, ono tam się dopiero tak naprawdę zaczyna. Kiedy wracamy do naszego codziennego profanum, najtrudniejsze jest zachowanie w sobie tego, co zmieniło się w nas w drodze.
Co zmieniło się we mnie, co zyskałam w tej samotnej wędrówce? Przede wszystkim dużo spokoju. Przekonanie, że można przekraczać granice o których myśli się, że są nieprzekraczalne. Umiejętność zaufania sobie samej i swoim możliwościom. Wiedzę o tym, bez czego nie mogę się w życiu obejść, co potrafię zostawić za sobą, a z czym nie umiem się rozstać. Wiarę w to, że droga i Droga wynagradzają trud, jaki w nie wkładamy. I w to, że jeśli z pomrukiem „maybe it doesn’t kill us” na rozstaju szlaku wybieram błotnistą, górską ścieżkę zamiast trawersującej wzniesienie asfaltowej szosy, mogę na tym wyjść lepiej niż ci, którzy wybiorą szosę.
Marta Miesczanek