Marcin Suskiewicz: Bez omijania przydrożnych kapliczek

Czy­ta­nie Marty Kwa­śnic­kiej to przy­jem­ność wie­lo­raka i mało tu jed­nej meta­fory


Czy­ta­nie Marty Kwa­śnic­kiej to przy­jem­ność wie­lo­raka i mało tu jed­nej meta­fory - przeczytaj recenzję książki "Krew z mlekiem", która ukazała się w magazynie Dywiz

„Genial­nym arty­stą się nie jest – nim się bywa” – pisze Marta Kwa­śnicka w pierw­szym roz­dziale „Krwi z mle­kiem”. I z pew­no­ścią ma rację. Spraw­dza się to także w przy­padku jej wła­snej książki, która, choć ogól­nie – co tu dużo mówić – piękna, zawiera frag­menty i nieco bliż­sze, i nieco dal­sze od dosko­na­ło­ści. A więc trzeba się zgo­dzić. Ale prze­cież w pew­nym sen­sie jesz­cze praw­dziw­sze jest zda­nie prze­ciwne: genial­nym arty­stą, w ogóle arty­stą, się naj­pierw jest (lub nie jest), a dopiero póź­niej (jeśli nim się jest), się nim rów­nież raz na jakiś czas bywa (w tych naj­lep­szych momen­tach, „o naj­lep­szych poran­kach”, jak by powie­dzieli Anglicy).

Lite­ra­tura „żywi się samą sobą, wypływa z lek­tur innych pisarzy” – czytamy dalej w tym samym roz­dziale. I znów trudno zaprze­czyć, a sama „Krew z mle­kiem” dostar­cza argu­men­tów na tak. Wszak war­tość tego zbioru ese­jów – przy­rów­ny­wa­nego przez innych recen­zen­tów do „Bar­ba­rzyńcy w ogro­dzie” Her­berta – zasa­dza się mię­dzy innymi na tym, że sta­nowi on próbę dia­logu z wybit­nymi, a czę­sto słabo zna­nymi dzie­łami zachod­niej lite­ra­tury czy sze­rzej – kul­tury. A jed­nak także w tym przy­padku jesz­cze wię­cej prawdy niż w tezie kryje się chyba w anty­te­zie: bar­dziej niż dia­lo­giem dobra lite­ra­tura jest mono­lo­giem i wypływa w pierw­szym rzę­dzie nie z lek­tur, ale z życia, z mózgu, z duszy samej osoby piszącej.

A jeśli tak jest – jeśli arty­stą się naj­pierw jest, a dopiero potem bywa i jeśli lite­ra­tura żywi się pier­wej losem i oso­bo­wo­ścią autora niż jego lek­tu­rami – to musimy napi­sać, że „Krew z mle­kiem” fascy­nuje nas dla­tego, że fascy­nuje nas sto­jąca za nią osoba. I pozwo­limy sobie – dalej uży­wa­jąc dla kurażu tej sta­ro­świec­kiej liczby mno­giej – wyra­zić prośbę, by w przy­szło­ści Marta Kwa­śnicka rza­dziej kryła się za boha­ter­kami dzie­więt­na­sto­wiecz­nych powie­ści, hisz­pań­skimi zakon­ni­cami, nad­wraż­li­wymi angiel­skimi jezu­itami piszą­cymi wier­sze do szu­flady, a wię­cej pisała o samej sobie. Mamy w tej książce auto­bio­gra­ficzne prze­bły­ski – np. w ostat­nim, wybit­nym szkicu „Daemo­nium Meridianum” – ale chcia­łoby się wię­cej. Jeśli potrafi się o tych wszyst­kich oso­bach tak zaj­mu­jąco pisać, jeśli potrafi się nimi wszyst­kimi tak prze­ko­nu­jąco bywać, trzeba naj­pierw samemu być – osobą wybitną. Wszak, jak mawiali scho­la­stycy, „agere sequ­itur esse”.

O czym jest „Krew z mle­kiem” (lubię powta­rzać te trzy słowa – intry­gu­jący tytuł to jedna z zalet tej książki)? Skoro jest to, jak chcą recen­zenci, nowy „Bar­ba­rzyńca w ogro­dzie”, to tema­tem musi być, co już sygna­li­zo­wa­łem, zachod­nia Europa. Ta fizyczna – nie­które frag­menty zdra­dzają, że książka zro­dziła się w czę­ści z oso­bi­stych podróży do opi­sy­wa­nych krain – ale bar­dziej jesz­cze ta duchowa, do któ­rej prze­pustkę sta­nowi nie bilet lot­ni­czy czy kole­jowy, lecz raczej – cią­gnąc, wbrew elek­tro­nicz­nym rewo­lu­cjom, tę samą papie­rową meta­forę – karta biblio­teczna. Przy czym Europa Zachod­nia Marty Kwa­śnic­kiej to nie tylko i nie głów­nie, jak dla Her­berta, Fran­cja i Wło­chy, to także, a może przede wszyst­kim, Hisz­pa­nia i Wyspy Bry­tyj­skie (z Irlan­dią). Moż­liwe jed­nak, że coś prze­ga­pi­łem, bo szkice te, czę­ściowo znane mi wcze­śniej z blogu i cza­so­pism, czy­tam teraz powoli i raczej na wyrywki niż w jed­nym ciągu.

A więc Europa Zachod­nia. Ale jest chyba jesz­cze jeden, może nawet waż­niej­szy wątek prze­wi­ja­jący się przez „Krew z mle­kiem”: kobieta i kobie­cość, zwłasz­cza w zesta­wie­niu z twór­czo­ścią; kobieta jako twórca, czy też ogól­niej jako pod­miot aktyw­nie kreu­jący rze­czy­wi­stość. Co Marta Kwa­śnicka ma w tym tema­cie do powie­dze­nia – nie zdra­dzę, bo też trudno byłoby stre­ścić jej mądre myśli w kilku zda­niach. Powiem tylko, że jej wizja idzie jakby w poprzek ide­olo­gicz­nych podzia­łów, do któ­rych jeste­śmy przy­zwy­cza­jeni. Jakąś wska­zówkę może nam dać intry­gu­jące zdję­cie z okładki: kobiety prze­cho­dzące przez drew­niane ogro­dze­nie, zupeł­nie samo­dziel­nie, lecz jed­no­cze­śnie nadal w sta­ro­świec­kich suk­niach i z mister­nie upię­tymi włosami.

Czy­ta­nie Marty Kwa­śnic­kiej to przy­jem­ność wie­lo­raka i mało tu jed­nej meta­fory. Ale w moim przy­padku nasuwa się naj­sil­niej wła­śnie jedna – jazdy samo­cho­dem z osobą dosko­nale panu­jącą nad kie­row­nicą. Przy czym zwy­kle nie jest to spo­kojna prze­jażdżka, lecz bra­wu­rowe, poetyc­kie wyścigi. Kie­rowca budzi jed­nak zaufa­nie – i go nie zawo­dzi. Bieg zawsze wska­kuje bez trudu, zakręty brane są gładko, nie czuje się nawet szyb­ko­ści, z jaką samo­chód pędzi – a cza­sem pędzi. O nie­wielu jej rówie­śni­kach można powie­dzieć to samo – zwłasz­cza tych piszą­cych w inter­ne­cie, który przy­zwy­czaja nas – piszę to samemu ude­rza­jąc się w pierś – do stylu nie naj­wyż­szych lotów. Ci, o któ­rych można to powie­dzieć, jeż­dżą zwy­kle po tra­sach, które nie bar­dzo mnie inte­re­sują, a już zwłasz­cza, dodajmy, noto­rycz­nie omi­jają przy­drożne kapliczki. Z Martą Kwa­śnicką jeź­dzi się ciekawiej.

Marcin Suskiewicz

     Przeczytaj także:

      Andrzej Horubała: Martę Kwaśnicką ustanawiam

      Robert Tekieli: Słowa odwieczne

      Juliusz Gałkowski: Na ścieżkach niewytyczonych

       Wacław Holewiński: Kwaśnicka ma jakiś niezwykły dar tropienia, węch wyczulony

       Posłuchaj audycji w Dwójce

       Marta Kwaśnicka: Dlaczego „Krew z mlekiem"?