Przypomnienie inicjatywy nieżyjącego od dziesięciu lat arcybiskupa Józefa Życińskiego skłania do myślenia o tym, czy byłoby sensowne podjęcie czegoś podobnego do Zespołu Opinii Etycznych dzisiaj, kiedy z jednej strony obserwujemy zanik refleksji etycznej, z drugiej szermowanie tanim moralizatorstwem i poprawnościowym frazesem – pisze Magdalena Bajer dla Teologii Politycznej.
Niewiarygodnie szybko minęło dziesięciolecie od śmierci arcybiskupa Józefa Życińskiego. Nie zdążyły się ziścić wszystkie upragnione przezeń i podjęte inicjatywy, choć sedno duszpasterskiego przesłania – objęcie serdeczną troską także tych, którzy nie potrafią takiej troski pragnąć – trwa, jak myślę, pośród zadań stawianych sobie przez wielu z nas.
Arcybiskup Życiński poznał i głęboko przeżywał bezradność licznych Polaków wobec machiny lustracyjnej działającej konsekwentnie z nieuchronnym marginesem pomyłek, jakich najczęściej nie dawało się naprawić. Dostawał wiele listów od osób przedstawiających się jako niesłusznie oskarżone, od takich, które panicznie lękały się ujawnienia oskarżeń przed bliskimi i przed szerszym otoczeniem, od żałujących i szukających możliwości oczyszczenia się z win.
Postanowił znaleźć sposób pomagania tym ludziom bez względu na to, czy zasłużyli na karę, czy nie. Cierpienie, z jakim się doń uciekali, uznał za oznakę, lub co najmniej zapowiedź, ekspiacji, a przede wszystkim za powód do chrześcijańskiego miłosierdzia. Nie powodowało to zmiany oceny zła, jakim jest, najogólniej mówiąc, donosicielstwo, ani obietnicy zapomnienia – miało pokazać, że możliwe jest przebaczenie i jakich warunków do tego potrzeba.
W roku 2005 metropolita lubelski powołał do życia Zespół Opinii Etycznych „Sumienie i Pamięć”, zapraszając do współpracy profesorów: Barbarę Skargę, Władysława Bartoszewskiego, Wiesława Chrzanowskiego, Andrzeja Zolla, Karola Modzelewskiego, ks. profesora Andrzeja Szostka, biskupa Tadeusza Pieronka, doktora Andrzeja Grajewskiego, wówczas członka Kolegium IPN, i mnie.
Pierwsze, założycielskie posiedzenie odbyło się w siedzibie lubelskiej kurii, dokąd „warszawiaków” (profesorów Bartoszewskiego oraz Chrzanowskiego i moją skromną osobę) zawiózł kierowca arcybiskupa. Po drodze rozmawialiśmy o, przedstawionym w ogólnych zarysach, planie działania.
Pomysłodawca i nasz gospodarz przypomniał, że ZOE znaczy po grecku: życie, a zamierzamy pomagać, żeby życie wielu rodaków było znośniejsze
Na tym pierwszym spotkaniu ustaliliśmy ostatecznie nazwę projektu – po dyskusji nad pierwszą wersją: Zespół Ocen Etycznych (pomysłodawca i nasz gospodarz przypomniał, że ZOE znaczy po grecku: życie, a zamierzamy pomagać, żeby życie wielu rodaków było znośniejsze). Zaproponowałam zamiast Ocen użyć słowa Opinie (Zespół Opinii Etycznych), bo jest skromniejsze, mniej arbitralne, wszyscy się z tym zgodzili. Końcowym efektem inauguracji ZOE był ogłoszony w dostępnych mediach komunikat zapowiadający dalszą pracę. W jego wstępnej, ogólnej części wyraziliśmy stanowisko zespołu, tj. przestrogę przed skutkami lustracyjnych oskarżeń – niezależnie od prawdziwości i apeli o maksymalną rzetelność oraz powściągliwość w ich formułowaniu.
Praca zespołu nie trwała dostatecznie długo, by przynieść wymierne owoce. Jeszcze przed niespodziewanym odejściem arcybiskupa Życińskiego dało się zauważyć zniechęcenie z tego powodu, jakkolwiek kilkakrotne spotkania – w Lublinie i Warszawie – upływały na żywych dyskusjach, potwierdzających zasadność oraz potrzebę podjętych przez ZOE działań.
Tu odwołam się do dłuższych i bogatszych doświadczeń Rady Etyki Mediów. która podobnie działała poprzez wyrażanie opinii, bez możliwości egzekwowania czegokolwiek od ocenianych redakcji bądź autorów. Przeciwnicy (mieliśmy ich dość sporo) oraz sceptycy nazywali REM, aforystycznie, głosem wołającego na puszczy i to było określenie trafne, z którym się zgadzaliśmy, uznając ów głos za potrzebny, nie oczekując rychłych owoców. Twórcom Rady przyświecała długa perspektywa koniecznego powtarzania, możliwie głośno, podstawowych zasad etycznych, jakimi powinni kierować się ludzie mediów, a które były zarówno zapoznane jak, moim zdaniem w mniejszym stopniu, świadomie cynicznie naruszane.
Analogia między zadaniami REM i zadaniami ZOE polega na tym, że w obu przypadkach miano przypominać zasady podstawowe, przykazania Dekalogu – w ich wersji praktycznej, odnoszącej się do konkretnych życiowych sytuacji. Dlatego, uważam, że szkoda poniechania tego głosu na puszczy, ZOE, szkoda widoczna zwłaszcza dzisiaj, wobec głębokich społecznych podziałów, gdy ich strony odwołując się do zasad, interpretują je czasem krańcowo różnie.
Powyższe stwierdzenie jest świadomie użytym truizmem, gdyż nie mam wątpliwości, że trzeba powtarzać przekonanie o konieczności obowiązywania w życiu – jednostkowym i publicznym – zasad stanowiących sedno istnienia każdej ludzkiej wspólnoty, zarówno jak same zasady. Przy świadomości, że tylko część takich przekazów (nie wiadomo jak znaczna) dociera, nieliczne znajdują posłuch, co nie znaczy, że będą przestrzegane.
Ile naszej niecnoty bierze się z niedbałości o normy i zasady, a ile razy przekraczamy je świadomie – ulegając pokusom
Od dawna zadaję sobie pytanie, jak sądzę istotne z punktu widzenia jakkolwiek rozumianej pedagogiki społecznej: Ile naszej niecnoty bierze się z niedbałości (tak to nazwijmy na użytek niniejszych uwag) o normy i zasady, a ile razy przekraczamy je świadomie – ulegając pokusom. Odpowiedź pomogłaby działaniom takich gremiów jak REM, ZOE, wszelkim ciałom na rzecz dobrych praktyk i przestrzegania obowiązujących w różnych środowiskach kodeksów etycznych. Uzyskanie odpowiedzi jest trudne także przez to, że obecna mnogość kodeksów tworzy wrażenie i z czasem przekonanie o istnieniu różniących się od siebie etyk zawodowych, zatem wystarczającej konieczności stosowania jednej, tej obowiązującej we własnym otoczeniu.
Taka, fałszywa w istocie, sytuacja sprzyja zapominaniu o tym, że istnieje jedna etyka uniwersalna, zaś wszystkie, na aktualny użytek spisywane warianty są „przepisami wykonawczymi do Dekalogu” i mają pomagać postępować etycznie w okolicznościach, jakie zdarzają się w związku z rolą społeczną, pełnioną funkcją, wykonywanym zawodem. Dlatego nie wystarczy na nich poprzestać, bez sięgania do podstaw. Podziały polityczne, nawet światopoglądowe, nie unieważniają żadnej normy etyki uniwersalnej i należałoby baczyć, by nie służyły za łatwe usprawiedliwienie ich przekraczania.
Przypomnienie inicjatywy nieżyjącego od dziesięciu lat arcybiskupa Józefa Życińskiego skłania do myślenia o tym, czy byłoby sensowne podjęcie czegoś podobnego dzisiaj, kiedy z jednaj strony obserwujemy zanik refleksji etycznej, z drugiej szermowanie tanim moralizatorstwem i poprawnościowymi frazesami. Dodatkowo sytuację naznacza negatywnie utrata autorytetów, niezbędnych w lansowaniu rzeczy trudnych i mało popularnych. Przy tym wszystkim ludzie odpowiedzialni, poczuwający się do pełnienia zadań z kategorii pedagogii społecznej, podzielają opinię o potrzebie naprawy wspólnotowych relacji Polaków. Może rocznicowe wspomnienia trochę w tym pomogą.
Magdalena Bajer