Z jednej strony Inklingowie byli, mówiąc wprost, czystą głupotą; dorośli mężczyźni, spotykający się na piwie i paleniu, dogryzający sobie dla dobrej zabawy i czytający powiastki z mchu i paproci: to nie jest do końca ładny obrazek. A jednak, jak powiedziałem, trudno oprzeć się wrażeniu, że jest w tym i coś więcej, co być może tym bardziej wymyka się nam, im straszniej jesteśmy głupi – pisze Maciej Wąs w „Teologii Politycznej Co Tydzień”: „C.S. Lewis i świat (nie)stworzony”.
„Opowiem wam historię inną, ciekawszą…”; tymi słowami rozpoczyna Witold Gombrowicz (oczywiście Gombrowicz mistyczny) narrację swojego Kosmosu. I cokolwiek by o samym Gombrowiczu mówić czy nie mówić, trudno zaprzeczyć, że jednak coś uchwycił – bo historie istotnie to mają do siebie, że są ciekawe, nawet jeżeli nic z nich nie rozumiemy, co jest prawdą w znacznej większości wypadków (nie bez przyczyny i nie z rzekomej ciemnoty „wieków ciemnych” przestrzegają nas mistrzowie Szkoły, że rozumienie historii ma tylko Bóg – i prorok). Historia C.S. Lewisa i tzw. Inklingów zalicza się właśnie, dla mnie przynajmniej, do tej kategorii; fascynuje, choć trudno powiedzieć dlaczego. Tym bardziej może jednak ze względu na to właśnie (i istotnie, możliwe, że to jest jakiś ukłon w kierunku post-strukturalistów) warto ją opowiedzieć – i przynajmniej spróbować zrozumieć to, co niesie.
Wszystko zaczęło się na początku lat 30., pod koniec wielkiego kryzysu; może trochę wcześniej. Właściwie od studenckiego klubu dyskusyjnego, którego obrady zdecydowali się zaszczycać swą hieratyczną obecnością dwaj znamienici wykładowcy Uniwersytetu Oksfordzkiego: J.R.R. Tolkien i C.S. Lewis. Gdy czołowi studenci ukończyli kursy i poszli swoją drogą, klub się zwinął, Tolkienowi i Lewisowi wszakże (bo w wykładowcy zawsze zostaje przecież coś ze studenta) pomysł i formuła całej sprawy ewidentnie się spodobały, bo postanowili podtrzymać obyczaj i spotykali się we własnym zakresie. Z czasem, dołączali do nich coraz to nowi przyjaciele i znajomi, aż w końcu grupa rozrosła się do rozmiarów dziewiętnastu osób, a w skład jej weszli także ludzie tacy jak choćby Charles Williams, prezes wydawnictwa uniwersyteckiego i znakomity anglista, Victor „Hugo” Dyson, kolejny wykładowca, specjalista w dziedzinie literatury romantycznej i neoklasycystycznej (który odegrał zresztą niebagatelną rolę w procesie konwersji Lewisa na chrześcijaństwo), Owen Barfield, naukowiec i powieściopisarz, czy wreszcie Warren Lewis, brat Clive’a, obdarzony lekkim piórem historyk, którego notatki – nawiasem – stanowią obecnie główne źródło naszej wiedzy o historii grupy.
Panowie spotykali się zazwyczaj dwa razy w tygodniu – we wtorki (po męsku) w pubie „The Eagle and Child” (do dziś zresztą wisi w odnośnym przybytku radości tablica pamiątkowa nad miejscem, gdzie zwykli siadywać), a w czwartki w mieszkaniu Lewisa. Grupa, choć zawsze ściśle nieformalna (jeżeli można tak powiedzieć), nazwała się „Inklingami”, czyli, według wyjaśnienia Lewisa, tymi, którzy dabble in ink (babrzą się atramentem).
Męskie relacje Anglii edwardiańskiej, zahartowane w ogniu niezwykle twardego systemu oświaty, surowej dyscypliny społecznej i pozbawionej sentymentów rywalizacji to nie był świat dla słabeuszy
Istotę spotkań stanowiły, rzecz jasna, uczone dyskusje na temat literatury i filozofii, a także publiczne odczyty powstałych dopiero lub właśnie powstających prac, czy to lżejszych czy cięższych, których tworzeniu towarzystwo akurat się oddawało, po których to następował moment debaty i konstruktywnej krytyki. Szczególnie w wypadku drugiej z tych aktywności, Lewis po prostu brylował. Ze wspomnień Tolkiena wiemy, że jego przyjaciel miał nieprawdopodobne ucho i pamięć językową, i był w stanie cytować słowo w słowo nawet te teksty, które słyszał dwadzieścia lat temu. Oczywiście – „brylował” należy tutaj odpowiednio rozumieć. „Nie byliśmy”, pisze Warren Lewis, „bynajmniej towarzystwem wzajemnej adoracji”. Istotnie, każdy, kto zna choć trochę kontekst historyczny w lot łapie, że jeżeli jakimkolwiek, to raczej wzajemnej dewastacji. Męskie relacje Anglii edwardiańskiej, zahartowane w ogniu niezwykle twardego systemu oświaty, surowej dyscypliny społecznej i naprawdę pozbawionej sentymentów rywalizacji (oczywiście dla dobra Imperium) to nie był świat dla słabeuszy. Dość powiedzieć, że gdy pewnego dnia Tolkien zaczął czytać na głos świeżo napisany fragment Władcy pierścieni, Lewis jęknął żałośnie z kąta: „Kurwa mać, tylko nie znowu te elfy!” Jak można się domyślać, kompani nie pozostawali dłużni.
Choć tematyka pozostawała rzeczą dowolną (Lewis czytał i walczył o np. swój Problem cierpienia), autorzy zdawali się skupiać przede wszystkim na fantastyce; i ciekawe, że to właśnie w takiej kuźni wykuwały się dzieła takie jak właśnie Władca…, czy wcześniej Silmarillion, Trylogia międzyplanetarna Lewisa, czy All Hollow’s Eve Williamsa, przedziwny „thriller niesamowity”, w Polsce prawie nieznany, do którego przedmowę napisał jednak nie kto inny, jak sam T.S. Eliot.
Spotkania trwały przez całą II wojnę światową i jeszcze kilka lat po jej zakończeniu. 27 października 1949 Warren Lewis zanotował, jakże symbolicznie: „No Inklings tonight. Obiad zjem sam”. Opowieść dobiegła końca.
Czym zatem, zapytajmy, była – tak naprawdę – grupa Inklingów? Co stanowi tutaj, by tak rzec, „podszewkę rzeczywistości”? Nie wiem, możliwe, że to kwestia osobistych emocji człowieka niespełnionego, niemniej mnie to wszystko autentycznie porywa i ni to weseli, ni smuci, jak dobra poezja. Zakładam więc – w świetle powyższego – że coś w tym musi być (choć mylić się rzecz ludzka). Z jednej strony zatem, Inklingowie byli, mówiąc wprost, czystą głupotą; dorośli mężczyźni, spotykający się na piwie i paleniu, dogryzający sobie dla dobrej zabawy i czytający, no cóż – w głównej mierze powiastki z mchu i paproci, które już nie raz przecież oskarżano o „eskapizm”: to nie jest do końca ładny obrazek. I strach pomyśleć (bo i trudno w ogóle myśleć o sprawie bez strachu), co zrobiłaby z nim tak zwana „krytyka feministyczna”. A jednak, jak powiedziałem, trudno oprzeć się wrażeniu, że jest w tym i coś więcej, co być może tym bardziej wymyka się nam, im straszniej jesteśmy głupi.
Joseph Pieper zauważył, że jednym z najbardziej tragicznych błędów świata współczesnego jest pokantowskie utożsamienie twórczości intelektualnej z wysiłkiem
Joseph Pieper, wybitny tomista niemiecki, w swej rozprawie Musse und Kult z 1948 roku zauważa, że jednym z najbardziej tragicznych błędów świata współczesnego jest pokantowskie utożsamienie twórczości intelektualnej z wysiłkiem. Wtedy dopiero człowiek myśli, jak się przy tym napoci; jak omal nie zwariuje z dylematów i nie wyłysieje nad książką – o, wtedy można powiedzieć o nim: „Oto myśliciel!” Jeżeli coś takiego nie zajdzie, cała sprawa bierze w łeb – i nie ma co zajmować się szarlatanem, który udaje, że odkrył coś wyjątkowego, a tak naprawdę robi sobie żarty. Nauka, szczególnie wyższa, utożsamiona zostaje z ustawiczną gorączką pośpiesznej lektury, bezustannym wygłaszaniem odczytów, organizacją przeróżnych „eventów” i – ostatecznie – stymulowaniem „zmiany społecznej”: bo jak inaczej pokazać, że się pracuje, niż zmieniając (szczególnie społecznie)?
Nie zawsze tak było. Gdy św. Tomasz z Akwinu pisze, w swym Komentarzu do Sentencji, o mądrości i kontemplacji, osnuwa wywód wokół cytatu z Księgi Przysłów: „Z Nim byłam wszystko urządzając, i rozkoszowałam się na każdy dzień, igrając przed nim w każdy czas, igrając po okręgu ziemi” (przekład Wujka). Źródło mądrości jawi się tutaj jako inne, radosne, niemal beztroskie; jak taniec, najbardziej niegodna filozofa rzecz na ziemi. Prawdziwa kontemplacja prawdy płynie z miłości, więc nie może być trudna. Nie oznacza to, rzecz jasna, że wysiłek intelektualny i praca nie mają wartości; ale są tylko przygotowaniem dla prawdziwej unii, która wydarza się inaczej – jak chce; i stanowi wyzwolenie, a nie ciężar dla serca.
W losach Inklingów świeci, wydaje mi się, coś z tej wielkiej prawdy; i dość powiedzieć, że bez nich, i bez ich „głupoty”, prawdopodobnie nie byłoby C.S. Lewisa – i to nie tylko tego od Narnii czy Trylogii, Lewisa, powiedzmy sobie, średniego – ale i tego wielkiego Lewisa, Lewisa-filozofa od Chrześcijaństwa po prostu czy Czterech miłości, w których również da się usłyszeć wyraźnie echo tych spotkań – i tego życia. Oczywiście, pewności nie ma, straszno zaś trochę bawić się w proroka; mniemam wszakże, że wystarczy to wszystko, by przynajmniej postawić pytanie (a to już – będzie wybaczone).
Maciej Wąs