Łukasz Jasina: O pisarzu, który przez przypadek został filmowcem

Stulecie urodzin artysty to taki jubileusz podczas którego następuje wielkie „sprawdzam”. Albo obchodzimy rocznicę narodzin kogoś pamiętanego albo wręcz przeciwnie. Twórczość Tadeusza Konwickiego dociera do naszych czasów poobijana i z udziwnioną recepcją. Mało kto czyta dzieła pisarza Konwickiego a paradoksalnie najlepiej trwa ten element jego twórczości, który nawet dla niego samego nie był najważniejszy – film. Reżyserem, a w pierwszej kolejności scenarzystą Konwicki został zresztą przez przypadek – pisze Łukasz Jasina w „Teologii Politycznej Co Tydzień”: „Konwicki. Historia i (mała) apokalipsa w trybie warunkowym”.

W polskim świecie filmowym był także Konwicki absolutnym wyjątkiem. Nie tylko ze względu na specyficzne połączenie zawodów i twórczość, którą również można nazwać specyficzną. Nie było też w Polsce reżysera który przyszedł by do tego zawodu rozpoczynając karierę od pozycji pisarza i kierownika literackiego. Reżyserzy w Polsce Ludowej (o ile nie mieli jeszcze sznytu przedwojennego) byli zazwyczaj wykształconymi w polskiej lub zagranicznej (zazwyczaj moskiewskiej lub praskiej) szkole filmowej profesjonalistami – na początku posiadającymi także zazwyczaj wykształcenie przed-filmowe. Dochodzili też czasem do reżyserki od operatorstwa, a najrzadziej od aktorstwa. Czasem reżyserzy grywali jako aktorzy u innych reżyserów. Niemniej drogi takiej jak Konwicki nie przeszedł nikt, poza drobnymi eksperymentami Stawińskiego, Hena czy Ścibora-Rylskiego, choć błyskotliwych i charyzmatycznych pisarzy jako kierowników literackich wtedy nie brakowało. Tylko Konwicki stworzył swoje kino i swój świat – startując zresztą w stosunkowo późnym wieku. Kierownikiem literackim „Kadru” Jerzego Kawalerowicza został najsłynniejszy mieszkaniec Nowej Wilejki w przełomowym roku 1956, traktując tę zmianę także jako swój własny prywatny przełom. Dawny akowiec który przeobraził się w „pryszczatego” twórcę stalinowskiego i rozpoczął kolejny etap swojego życia artystycznego, który miał się okazać tym stabilnym i trwać przesz kolejnych sześć dekad.

Gdyby Konwicki nie spotkał Jana Laskowskiego i nie pojechał z nim i jego siostrą Ireną oraz gwiazdorem scen lubelskich Janem Machulskim na nadbałtycka plażę by nakręcić film – i tak znalazłby się w gronie twórców najlepszej chyba odsłony polskiego kina. Jako kierownik literacki „Kadru” odpowiadał przecież za dopuszczenie do produkcji większości najważniejszych produkcji przełomu lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, z których do dziś jesteśmy dumni. Od „Pociągu” przez „Faraon” do „Austerii” – za tym wszystkim mniej lub bardziej mocno stał Tadeusz Konwicki.

Tak czy siak ten moment jednak w roku 1958 nastąpił i Konwicki z Laskowskim wybrali się na plażę. I tak zaczęła się epoka polskiego „kina osobnego”. Konwicki nie był jedynym takim twórcą ale był pierwszy.

Twórca

Pora więc przypomnieć sobie „Ostatni dzień lata”. Na świecie tryumfy świeci „Szkoła polska” i świat szaleje na jej punkcie. Jednocześnie w kraju zbliża się powoli jej koniec. W tych warunkach Laskowski i Konwicki jadą nad morze z jedną kamerą i kręcą film, który zapowiada francuską „nową falę”. Niemniej tylko estetycznie. Jego tematyka nie odbiega wbrew pozorom od tego, co robią wtedy polscy filmowcy. Pojawiająca się nie wiadomo skąd na plaży kobieta tęskni za narzeczonym – lotnikiem, który pozostał na emigracji w Wielkiej Brytanii i dręczą ją wojenne traumy. Ten kontekst nie został jednak na Zachodzie zauważony i film dostał swoją nagrodę na jednym festiwalu w większym stopniu jako dzieło egzystencjalne. Dla władz polskiej kinematografii jakakolwiek nagroda dla Konwickiego była zaskoczeniem – umożliwiła mu jednak dalszą karierę w zawodzie reżyserskim.

Kolejne filmy Konwicki wypuszcza potem dość regularnie i zbiegają się one często z premierą jego kolejnej książki lub filmu według jego scenariusza. „Zaduszki” (1961) mają premierę wtedy, gdy „Matka Joanna od Aniołów” Kawalerowicza (1961), a „Salto” (1965) wtedy, gdy monumentalny „Faraon” (1965) tego samego reżysera. Po wielu latach premiera „Doliny Issy” w stanie wojennym zbiegnie się z ostatnim wielkim filmem Kawalerowicza czyli „Austerią”, której też nie było by bez Konwickiego. Wbrew mitom lokującym Konwickiego permanentnie w kawiarni „Czytelnika” wspólnie z Holoubkiem i Łapickim – nie jest prawdziwe. Konwicki był twórcą płodnym i wcale nie hermetycznym.

„Zaduszki” – pierwszy pełny długometrażowy film w reżyserii bohatera tego tekstu filmem wielkim nie był, ale bez wątpienia był zapowiedzią dwóch arcydzieł, które przyszły po nim. Historia zatopionej w wojennych traumach miłości mężczyzny i dwóch kobiet zagubionych gdzieś w warunkach gomułkowskiej prowincji ostatecznie zapowiedział przyszły styl twórcy. Brakowało w nim tylko jego własnej wersji „magicznego realizmu”, który miał się już za chwilę pojawić.

Kwintesencją kinowego Konwickiego są jednak dwa filmy, które jak zasygnalizowałem wyżej można uznać za arcydzieła lub też (w najmniejszym stopniu) się o to ocierają. Obydwa powstały w trudnych dla reżysera okresach, opierają  się na dorzynanej wtedy polskiej, wielokulturowej historii i przypominają docierające wtedy do PRL palimpsesty Marqueza.

Pierwszy to „Salto” – faktycznie i artystycznie odpowiedź na wajdowski „Popiół i Diament”, w którym Cybulski gra postać będącą ewidentnym nawiązaniem do Maćka Chełmickiego.

Bohater opowiadający sprzeczne ze sobą historie o wojennych aktywnościach trafia do sennego miasteczka na Ziemiach Odzyskanych, które równie dobrze może być jednak ulokowane w „Staropolsce”. Mamy tu przedziwną galerię postaci – od wróżki przez zapijaczonego kombatanta aż po ostatniego miejscowego Żyda. Na samym końcu w budynku dawnej synagogi odbywa się somnambuliczna zabawa – coś w rodzaju „Wesela” Wyspiańskiego po latach. Do dziś nikt nie stworzył dojrzalszego podsumowania spustoszenia jakie wojna uczyniła Polakom i kulawego zrośnięcia się na nowo naszego narodu wraz z jego licznymi bólami fantomowymi.

Oglądanie „Salta” za każdym razem to wielka przyjemność i odkrywanie nowych warstw. Jest to też utrwalenie resztek przedwojennej polskości, które za chwilę zabije rok 1968 i gierkowski rozwój gospodarczy.

Kolejnym arcydziełem – równie magicznym, a do tego bogatszym estetycznie, bo kolorowym, jest „Jak daleko stąd jak blisko”. Film dziejący się w drugiej obok Wileńszczyzny konwickiej scenografii jaką było centrum Warszawy – nieodległe od jego mieszkania na ulicy Górskiego. Zrealizowany chwilę po 1968 roku i wbrew tendencjom ówczesnej kinematografii wiele znaczeń i odwołań z przeszłości kresowej, żydowskiej czy prawosławnej kompletnie innej niż istniejąca na Placu Defilad czy na Ścianie Wschodniej rzeczywistości. Wokół powstaje nowa Polska ale pięćdziesięcioletni bohaterzy filmu grani przez Gustawa Holoubka i Andrzeja Łapickiego (prywatnie partnerów Konwickiego zza kawiarnianego stolika). Konwicki nazwał film esejem autobiograficznym a Konradowi Eberhardtowi rzekł nawet: Sam jestem produktem jakiegoś takiego misz-maszu wschodniej Polski, sam nie wiem, ile we mnie jest krwi litewskiej, białoruskiej czy pol­skiej. Jest to pasjonujące, dla mnie nawet pewien powód do dumy, że jesteśmy takim właśnie, a nie innym społeczeństwem. 

W film nie ingerowała przesadnie cenzura, co biorąc pod uwagę słabnącą reżysera i jego konflikt z władzą związany z opuszczeniem szeregów partii – wydaje się niemalże dziwne. Paradoksalnie jednak kinematografia PRL zaczęła się wtedy na historie otwierać. Film Konwickiego było też obok „Sanatorium pod klepsydra” tym dziełem w którym symbolicznie powracano w. PRL do tematyki żydowskiej - trefnej po wydarzeniach roku 1968.

Nowa Wilejka ciągle w głowie

Swoją filmowa twórczość Konwicki zamyka już w zupełnie innej atmosferze i jest to w dodatku symboliczny powrót na Wileńszczyznę. W dodatku przenosi na ekran jako reżyser twórczość pisarzy od siebie większych: Miłosza i Mickiewicza – symboli polsko-litewskiego literackiego geniuszu.

Jako pierwsza powstaje „Dolina Issy” na podstawie prozy Miłosza. Konwicki zabiera się za nią w roku 1981 na fali zainteresowania twórczością Miłosza po otrzymaniu przezeń Nobla. W okresie „Karnawału Solidarności” umożliwia to poecie wizytę w kraju, a pośrednio także produkcję filmu. Premiera ma jednak miejsce dopiero czarną nocą stanu wojennego. Miłoszowi film się nigdy nie spodobał. Nastoletniemu autorowi tego eseju rzekł w roku 1998, że są to nudy. Żeby powołać się na autorytet większy od Jasiny, a mianowicie na Mirona Białoszewskiego – rozmawiając z nim przez telefon podczas pobytu Mirona w Ameryce porównał filmowe dzieło Konwickiego do konfekcyjnej twórczości pisarza Józefa Weisenhoffa. Autor ma prawo do swojej oceny i konflikt dwóch Litwinów nie dziwi ale opinia Miłosza stanowczo nie jest sprawiedliwa. Filmowi Konwickiego nie brakuje epickości. Dla wierności Miłoszowi ograniczył również swoje wprawki stylowe.

Swoją filmografię podsumuje Konwicki adaptacją dzieła w polskiej literaturze najważniejszego – „dziadów” Mickiewicza. Lawa czyli opowieść o „Dziadach” Adama Mickiewicza znowu jest filmem epickim i przekształca mickiewiczowska poezje na różne sposoby. Mamy tu osobnego Konrada i osobnego Gustawa i całą bogatą kulturę Wilna i Nowogródka nakręcona na Litwie w czym walnie pomogła Pierestrojka.

Film Konwickiego wszedł do kin w upragnionym roku 1989, ale niemalże nikogo nie zainteresował. A Konwicki po nim zamilkł na dwadzieścia pięć lat.

Konwicki miał też podsumowanie numer dwa. Tym razem dokonane nie przez niego. W roku 1985 Andrzej Wajda kręci swoją adaptację jego „kroniki wypadków miłosnych”. Jest to Konwicki bez eksperymentu. Zwykły i pełen epickości w stylu klasycznym. Tym razem film nie podobał się Konwickiemu.

Łukasz Jasina

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

05 znak uproszczony kolor biale tlo RGB 01