Ks. Janusz Pasierb: Teologia i kultura współczesna

Człowiek jest osobą, ponieważ Bóg jest osobą. Człowiek od początku przerasta świat, tylko on jest partnerem i rozmów­cą Boga, który nawołuje go po imieniu, nawet po grzechu. Czyż nie zawiera się w tym przypomnienie – jakże na czasie w kul­turze współczesnej – o prymacie osoby nad rzeczą, nad produk­tem? – pisze ks. Janusz Pasierb

Najwybitniejszy od czasów Schleiermachera teolog prote­stancki, Adolf Harnack, napisał przed laty: „Już ten rani religię chrześcijańską, kto w pierwszym rzędzie zapytuje, czego ona dokonała dla kultury”. Jakże zmieniły się poglądy na kulturę, skoro samą teologię skłonni jesteśmy traktować dziś jak kulturę wiary. Kultura dzisiaj to nie jakiś upiększający dodatek do ży­cia, ale życie prawdziwie ludzkie. Kultura nie jest dla człowie­ka luksusem, lecz koniecznością. Z kolei teolog katolicki, Karl Rahner, jakby przygotowując to rozumienie kultury, które do­szło do głosu w dokumentach Vaticanum II, pisał swego czasu: „Człowiek i chrześcijanin ma «misję kulturową» (Kulturauftrag). Kulturę trzeba rozumieć bardzo szeroko: jest nią na tej ziemi życie godne człowieka, jest wszystko, co człowiek odkrywa jako możliwość i bodziec – w sobie, w swoich dziejach, w konkretnej sytuacji, w siłach przyrody. Kultura jest wszędzie, gdzie człowiek nadaje swojemu życiu kształt bogatszy i głębszy, gdzie tworzy dzieła ducha, nauki, sztuki, poezji, wszędzie tam, gdzie wyci­ska znamię swej duchowości na ziemskim istnieniu i rozwija własną istotę”. To znak, że królestwo Boże nadchodzi. Rahner uważa, że kultura jest znakiem eschatycznym: „Ziemska kul­tura nie jest z pewnością samym królestwem Bożym, ale jest czymś w rodzaju znaku, obietnicy, rodzajem sakramentalnego znaku, że Bóg kocha świat, że nie pozwala mu utonąć w chaosie demonizmu”.

Wizja człowieka jest zawsze uwarunkowana te­ologicznie, choćby to była teologia „na odwrót”

Banalne jest stwierdzenie, że między człowiekiem i kultu­rą zachodzi sprzężenie zwrotne. Tworzy ją człowiek i ona go formuje. Analogiczny stosunek zachodzi pomiędzy teologią i antropologią. Wizja człowieka jest zawsze uwarunkowana te­ologicznie, choćby to była teologia „na odwrót”, choćby to były „idee teologiczne, które oszalały” – jak powiedział Jacques Ellul o pewnym typie współczesnego ateizmu.

Czy teologia może dziś coś zaoferować kulturze? Czy jest możliwy „powrót teologów” na obszary kultury, która niekiedy podkreśla namiętnie swój laicki charakter? Pragnąłbym przy­kładowo – jako pewien wzór metody – przedstawić, jakie kon­sekwencje, jakie inspiracje mogą wypłynąć dla kultury z podstawowych prawd chrześcijaństwa, z teologii, ze spojrzenia na Boga, na Jezusa Chrystusa, na Kościół.

Bóg

Bóg objawienia, Bóg Jezusa Chrystusa, Bóg Biblii – nie jest bogiem filozofów. Jest osobą. Człowiek stworzony przez Niego „na obraz i podobieństwo” jest także osobą. Między nimi zachodzi więc stosunek międzyosobowy, interpersonalny. Doświadczyliśmy, w jakim stopniu „śmierć Boga” jest śmiercią człowieka, jego praw, jego godności. Jakie ogromne konsekwen­cje ma to dla kultury współczesnej z jej straszliwym chłodem, osamotnieniem, uniemożliwieniem komunikacji międzyludz­kiej! „Być człowiekiem oznacza w nowym świecie tyle, co być samotnym” – powiada w swojej Teorii powieści jeden z najświetniejszych umysłów marksistowskich, Gyórgy Lukacs. To zdanie zaczyna się od słów: „Gwiaździste niebo Kanta jaśnieje już tyl­ko pośród ciemnej nocy czystego poznania i nie oświetla drogi żadnemu samotnemu podróżnemu”. Bóg filozofów XIX wieku to absolut – to chłodne słowo jakże groźnie spowinowacone jest ze słowem absolutyzm! Absolut utożsamiający się ze światem, z ideą, z historią, ze społecznością, z państwem, absolut wypo­sażony we wszystkie atrybuty boskości, wymagający absolutne­go podporządkowania się bezbronnego i osamotnionego indy­widuum – oto zimne piekło naszego stulecia, jego konstelacji i archipelagów.

Nie tylko udręczone nostalgie „zielonych” ugrupowań i par­tii ekologicznych wracają do toposu ogrodu, raju. Wracają tam także nasze tęsknoty do miejsca i czasu, gdy Bóg przestawał i człowiekiem, jak „człowiek zwykł obcować ze swoim przyja­cielem”, do krainy przyjaźni i harmonii. A przecież tam, w święcie cudownej i świeżej natury, zaczęła się kultura, to przecież tam Stwórca uczynił człowieka twórcą, zlecając mu troskę o ten świat, każąc mu nazywać zwierzęta i rośliny, a więc określić swój stosunek do świata, przeżyć własną samotność, odkryć siebie, poczuć potrzebę obecności drugiego człowieka. Kultura była i pozostaje przecież formą stosunku człowieka do siebie, do innych ludzi, do świata. Nie może się to odbywać w pustce. Pierwszą „niszą” kulturową jest rodzina, gdzie następuje pod­stawowe uspołecznienie dziecka: wyróżnienie siebie i odkrycie drugiego człowieka. Tu jawią się pierwsze sytuacje kulturowe, przebiegają podstawowe fazy rozwoju, ustalają się zachowania i zwyczaje, przejmuje się wzory i modele postępowania.

Człowiek od początku był istotą kulturotwórczą i to nie na zasadzie prometejskiego przywłaszczenia, lecz z woli Boga – dzięki „obrazowi” i „podobieństwu”. Otaczający go wówczas naprawdę „nowy wspaniały świat” był miejscem tych spotkań, ich tłem, ich środowiskiem, lecz nie – bogiem. Nie można o tym zapomnieć dzisiaj, gdy różne totalizmy stały się współczesnymi imionami panteizmu.

Człowiek jest osobą, ponieważ Bóg jest osobą. Człowiek od początku przerasta świat, tylko on jest partnerem i rozmów­cą Boga, który nawołuje go po imieniu, nawet po grzechu. Czyż nie zawiera się w tym przypomnienie – jakże na czasie w kul­turze współczesnej – o prymacie osoby nad rzeczą, nad produk­tem? Dziś, gdy twory materialne i społeczne człowieka stanęły nad nim milczące i groźne, gdy konsumpcja zatriumfowała nad potrzebą twórczości, gdy zanika twórczy stosunek do życia, do własnego życia? Czy triumfalna przemoc rzeczy, przedmio­tów, organizacji, instytucji nad człowiekiem nie jest współczes­nym imieniem bałwochwalstwa? Czy nie słyszymy tu szeptu: „to wszystko oddam tobie, jeśli upadłszy, oddasz mi pokłon” (Mt 4,9)?

Jezus Chrystus

Chrześcijaństwo jest religią Słowa Wcielonego. Spotkanie Boga z człowiekiem zapowiedziane w raju dokonało się w Je­zusie Chrystusie w sposób najdoskonalszy. To pojednanie otworzyło wrota niezwykłej syntezie, przeciwnej spirytualizmowi z jednej, a materializmowi z drugiej strony. To nie był przypadek, że kult chrześcijański spowodował prawdziwą eks­plozję kultury, a zwłaszcza sztuk przedstawiających – wbrew zakazowi Starego Przymierza, które nie zostało przecież for­malnie odwołane w Nowym Testamencie. Sztuka jest przede wszystkim wcieleniem, kultura jest przede wszystkim wciele­niem! Dziś, w dobie kultury globalnej, która jak w Królu Ubu dzieje się wszędzie, czyli nigdzie, i staje się coraz bardziej nijaka i jałowa, czyż nie przypomina nam o istotnym znaczeniu za­korzenienia fakt, że Jezus miał matkę, rodzinę, swoje miasto, swoją ojczyznę; że posługiwał się określonym językiem, należał do określonego kręgu kulturowego, był „Jezusem z Nazaretu”, choć miał zbawić cały świat; że żył w określonym historycznie czasie, choć decydował o naszym wiecznym losie; że nie uwa­żał za stratę czasu rozmowy z jednym człowiekiem, który pełen wahań przyszedł do Niego nocą, choć czekały na Niego tłumy i miał ocalić wszystkich ludzi?

Nie tylko tajemnica wcielenia ma wielkie znaczenie dla kul­tury, mają także tajemnica paschalna Jezusa. Jezus jest Bogiem cierpiącym. To cierpienie ma wartość odkupiającą, zbawiającą człowieka. Tymczasem współczesność – w ślad za Freudem – odrzuciła „kulturę jako cierpienie”, zamierzyła wyzwolenie się z zaszczepianych przez nią kompleksów.

 Permissive society, społeczeństwo przyzwalające, nie dostrzega żadnej wartości w wysiłku

Cierpienie stało się czymś nieprzyzwoitym, tak jak starzenie się i umieranie. Wyklęty został także trud i wysiłek. Permissive society, społeczeństwo przyzwalające, nie dostrzega żadnej wartości w wysiłku, w przerastaniu siebie, w ofierze, nie widzi po­zytywnej roli cierpienia w życiu, znaczenia „dezintegracji pozytywnej” w rozwoju człowieka. Jakże zubaża człowieka kultura, która oferuje mu spłaszczoną wizję własnego losu, pozbawioną dramatycznej amplitudy, czyniąc go zupełnie bezbronnym w obliczu życia i śmierci.

Kościół

Kościół odzwierciedla tajemnicę wcielenia i przejścia, wcie­lenia „w dół” i przejścia przez mękę. Kościół jest świętą społecz­nością grzeszników. Dzięki Jezusowi wiemy, że Bóg umiłował nas pierwszy, kiedy jeszcze byliśmy daleko. Człowiek kultury współczesnej, tak niepewny siebie i własnej wartości (Freud i Marks odebrali mu tyle złudzeń co do własnej wzniosłości), czujący obrzydzenie do samego siebie, słyszy ciągle w Kościele, że nie jest odrzucony i że jest na właściwym miejscu. Kościół Jezusa Chrystusa mówi każdemu człowiekowi: jesteś akcepto­wany bez żadnych warunków wstępnych, Bóg kocha ciebie, ja­kim jesteś, i doda ci sił, żebyś był lepszy.

Etyka ośmiu błogosławieństw idzie dalej niż Dziesięć przy­kazań, choć zaczyna się tak skromnie: Jezus określił tylko, jakie postawy uważa za szczęśliwe; jest to jednak etyka bez granic – nigdy nie jest się dość sprawiedliwym, łagodnym, czystego ser­ca. Ile w tym wiary w rozwój człowieka, bez czego nie można przecież mówić o kulturze! Chrześcijaństwo jest zaprzeczeniem determinizmu. Z każdej pozycji jest jednakowo daleko i blisko do świętości, która jest powołaniem chrześcijanina. W dobie zniewalania ludzi w imię „konieczności historycznych” chrześ­cijaństwo pozostaje religią wolności: człowiek może przekro­czyć nawet samego siebie, sumienie – żeby posłużyć się sformu­łowaniem Jana Pawła II – może „wystąpić przeciw historii” i nie musi doznać klęski. Chrystus, który za najwyższy stopień miło­ści uważał „położenie swej duszy za braci swoich” (por. J 15,13) i dowiódł tego czynem, sprawił, że chrześcijaństwo stworzyło etykę solidarności, czy – jak chciałby Czesław Miłosz w Znie­wolonym umyśle – etykę lojalności. Już Stary Testament uczył tej cnoty, której, niestety, nie ma w żadnym dotychczasowym ka­talogu cnót moralnych: Lot bronił występnych współobywateli, Mojżesz odrzucił propozycję Boga, który wobec niewierności Żydów mówił: „wytępię ich, a ciebie uczynię wielkim ludem” (Pwt 9,14).

płodną i nieprzemijającą inspiracją dla kultury współ­czesnej jest katolickość Kościoła

Jakże płodną i nieprzemijającą inspiracją dla kultury współ­czesnej jest katolickość Kościoła, zawsze zwróconego przeciwko sekciarstwu, żyjącego zawsze dwiema potężnymi siłami: uni­wersalizmem i partykularyzmem, jednością i różnorodnością! Jest to niełatwy dylemat dla modelu dzisiejszej kultury, bezpre­cedensowo jednej i pluralistycznej równocześnie. Kościołowi powiodło się być powszechnym i ogromnie zróżnicowanym równocześnie. Czyniąc z jedności sprawę bardzo zasadniczą, był on faktycznie pluralistyczny, ogromnie różny w poszcze­gólnych częściach świata i krajach. Antynomia: powszechność – odrębność zawsze przyczyniała mu duchowego bogactwa. Koronnym dowodem tego w ostatnich czasach był wybór pa­pieża Słowianina. Wszyscy wiemy, co to oznacza dla Polski i ca­łej Słowiańszczyzny, zawsze od Rzymu odległej, a ostatnio tak zaabsorbowanej własnymi kłopotami. Niemniej, wiadomo już na Zachodzie, co ten wybór znaczy dla Kościoła i dla ludzkości. Dla Kościoła otworzyły się zupełnie nowe i praktycznie nie­wykorzystane pola doświadczeń. Podczas pierwszej papieskiej pielgrzymki do Ojczyzny najbardziej przejmujące było to, że na naszych oczach powszechność i odrębność wymieniały między sobą bezcenne dary. Kultura współczesna, będąc „globalną”, za­grożona jest zglajchszaltowaniem, oderwaniem od autentyzmu małych ojczyzn, od prawdziwych źródeł, od korzeni. Przykład Kościoła, zwłaszcza ten, którego jesteśmy świadkami za pontyfikatu Jana Pawła II, jest tu miarodajny i inspirujący.

Kultura naszych czasów rozdarta jest pomiędzy jeszcze jedną parą antynomii, co zauważył Sobór Watykański II w Konstytu­cji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spes. Chodzi tu o elitaryzm i egalitaryzm: ten ostatni wypisa­ny jest na sztandarach kultury masowej jako jej hasło naczelne. Jesteśmy jednak świadkami, jak elity oddalają się coraz bardziej i zamykają w prawdziwych wieżach z kości słoniowej, a kultura masowa grzęźnie w coraz niższych rejonach swojej masowości, infantylizując i ogłupiając w efekcie swoich odbiorców, ułatwia­jąc przez to manipulowanie nimi przez różnego rodzaju grupy nacisku, pieniądza czy władzy. Przypomnijmy, że w Kościele istniała zawsze wielość elit. Każda z nich wiedziała, że nie jest elitą jedyną. Obok hierarchii władzy istniała hierarchia intelektu i – najwyższa ostatecznie – hierarchia świętości (dobrze o tym przypomnieć dziś, gdy brak poczucia hierarchii wartości pusto­szy właśnie kulturę masową). W klasztorach prawosławnych wyrażało się to w istnieniu i respektowaniu „instytucji” star­ców. Niemniej, wszystkie one miały – przynajmniej w dobrych okresach historii Kościoła – wspólny język z masami. Do czasu Henryka z Gandawy jeden był język teologii i kaznodziejstwa. Zawsze też przestrzegano zasady, którą w czasie soborowego Sturm und Drangperiode przypomniał kardynał Karol Wojtyła, określając ją mianem pedagogia fidei, rozwój wtajemniczenia, do­stosowania informacji do poziomu rozumienia; cóż to jest, jak nie postulowana dziś w kulturze zgodność między jej rozwo­jem i rozwojem osobowości uczestników, między „ontogenezą” i „filogenezą”?

O losach kultury zawsze stanowiły, jak w dobrym pojeździe, silniki i hamulce. Rozwijało ją zarówno posłuszeństwo, jak i bunt, tradycja i innowacja, statyka i dynamiczność. Kościół pozostał i jest wyjątkową społecznością, w której obie te tenden­cje mają równe prawa. Więcej się mówi, oczywiście, o tradycji, z tym, że co jakiś czas ktoś przypomina, że najstarszą tradycją Kościoła jest rozwój. Czyż to nie jego Założyciel porównał go do ziarna, fermentu, zarzewia? Jak hipopotam z wiersza Eliota, Kościół zapadał czasem w muł establishmentów – dość wymie­nić model bizantyjski i feudalny, zastygał w strukturach, które w określonym czasie wydawały się idealnie odpowiadać ducho­wi epoki, zawsze jednak wewnątrz tych struktur odbywał się ruch, jakiego nie bywało w analogicznych formach świeckich: pastuszek zostawał uczonym albo papieżem, a pogardzany przez wszystkich żebrak – wielkim świętym. Jeśli już o świę­tych mowa, oni właśnie szli najczęściej w poprzek wszystkich stratygrafii społecznych, podziałów, ustaleń. Święty Franciszek z Asyżu, wędrowny trubadur Pana Boga, zaczął swą misję od dosłownego obnażenia się na znak rezygnacji z dóbr doczes­nych; nie otrzymał też za życia żadnej ziemskiej godności, nie został nawet kapłanem, a przecież niejako niechcący „zlikwido­wał” feudalizm i średniowiecze i został pierwszym człowiekiem Renesansu. Błogosławiona niekonsekwencja Kościoła, który je­śli nawet coś burzył, to nie do końca, który z Rzymu cezarów potrafił w okresie Renesansu równocześnie robić urbs aeterna i nową Jerozolimę (kaplica Sykstyńska odwzorowuje rozmiary świątyni jerozolimskiej), a w mitologii pogańskiej – przecho­wanej dzięki benedyktyńskim skryptoriom – dopatrywał się szczątków pierwotnej teologii – prisca theologia, wspólnej całej ludzkości pamięci dawnego objawienia! O, mądrości czekania z plewieniem do czasu żniwa!

Jeszcze jeden sekret Kościoła wart jest podpatrzenia przez kulturę współczesną: utrzymanie równowagi pomiędzy actio i contemplatio, działaniem i myśleniem, ascezą i mistyką, teorią i praktyką. Czasem współistniały one w jednej niezwykłej oso­bowości, na przykład w Pawle z Tarsu, Bernardzie z Clairvaux, Teresie Wielkiej. Pomnikiem tego równouprawnienia jest – zwłaszcza po ostatniej reformie – liturgia mszalna, gdzie jest miejsce na słowo, na gest, na milczenie. Liturgia była zawsze obrazem nieba na ziemi – także dlatego, że była doskonałym dziełem sztuki. W Zasłonie w rajskie ptaki albo O granicach „okre­su powieści” Wiesław Juszczak, analizując dzieła Virginii Woolf, a zwłaszcza Panią Dalloway i Do latarni morskiej, nie dostrzegł jed­nak, do jakiego stopnia Klarysa i pani Ramsay, organizując swo­je parties, tworzyły jakieś nowe liturgie, przeciwstawione otacza­jącej je fałszywej wierze i nieprawdziwej miłości: „Wszyscy oni [jej goście] ulegli jakiejś przemianie, która się jakby naprawdę dokonała, i wszyscy byli świadomi, iż tworzą razem jedną grupę w jakimś miejscu pustym, na jakiejś wyspie, i wspólnie przeciwstawiają się owej płynności tam, na zewnątrz (...). Wszystko wydało się możliwe. Wszystko wydało się właściwe. Właśnie te­raz (...) osiągnęła poczucie bezpieczeństwa (...). Uczestniczyło to (...) w wieczności (...). Jest w rzeczach jakaś łączność, jakaś trwałość; coś, jak to rozumiała, co jest niepodatne na zmianę i rozpościera blask (...) przeciw temu, co płynne, przemijające, znikliwe (...), miała to poczucie, które miała już przedtem, za dnia, poczucie spokoju, spoczynku. Z takich chwil, myślała, uczyniona jest ta rzecz, która pozostaje już na zawsze”.

Czyż to nie jest opis liturgii, którą sprawujemy, wykonując określone gesty, pełne harmonii i znaczenia? Liturgia, mówiąc językiem Edgara Morina, jest dramatyczną grą, w której trze­ba brać udział, a nie tylko widowiskiem do oglądania. Czyż Kościół, który przez wieki obdarzał kulturę europejską zmysłem formy, miałby pomimo zubożenia tej formy po drugim soborze watykańskim przestać spełniać tę rolę w stosunku do współczesności? Sobór ten był zresztą pierwszym w historii, który wypowiedział się w sprawie kultury.

Kościół na ogół nie martwił się nigdy na zapas i zabierał za­wsze głos dopiero wtedy, gdy trzeba było bronić jakiejś prawdy lub zagrożonej wartości. W świetle konstytucji Gaudium etspes na­tura ludzka jest nam zarówno dana, jak i zadana, a „właściwością osoby ludzkiej [jest], że do prawdziwego i pełnego człowieczeń­stwa dochodzi ona nie inaczej, jak przez kulturę, to znaczy przez kultywowanie dóbr i wartości naturalnych” (KDK 53). Kultura jest więc powołaniem człowieka. Papież Jan Paweł II uzupełnił to przesłanie, mówiąc o kulturotwórczym związku, jaki zacho­dzi pomiędzy człowieczeństwem a chrześcijaństwem. „Kultura wyodrębnia nas bardziej niż naród”, mówił, stoi ona na straży suwerenności narodów i przez nią „najbardziej suwerenny jest człowiek”. „Przyszłość człowieka – powiedział w UNESCO – zależy od kultury”. Gdybyśmy stracili wiarę w kulturę, to zda­nie musiałoby zabrzmieć tragicznie.

Ks. Janusz Pasierb