W ciągu najbliższego ćwierćwiecza będziemy chyba musieli żyć w warunkach realnego niedostatku polskiej politycznej siły w stosunku do niemieckich (a może i francuskich) aliantów – pisze Jan Rokita w nowym felietonie z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”.
Dwa bijące się ze sobą na śmierć i życie argumenty, przywołane w ostatnim czasie przez dwóch polskich polityków, trafiają w samo sedno dylematów polskiej polityki europejskiej. Podczas gdańskiej debaty w Centrum Solidarności były premier Donald Tusk mówił o „uzasadnionych obawach”, iż po Brexicie „Niemcy są trochę za duże jak na Unię”, więc jako remedium na taki stan rzeczy zalecał ściślejszą integrację oraz prymat metody wspólnotowej w stosunkach wewnątrzunijnych. „Gdybym ja miał takiego hopla antyniemieckiego jak Kaczyński czy Ziobro – mówił – to ja na ich miejscu robiłbym wszystko, żeby Unia była jak najmocniej zjednoczona, bo to jest jedyna metoda na pokojowe i przyjazne ograniczanie roli takich państw, jak Niemcy”. Intencją byłego premiera jest oczywiście dezawuowanie europejskiej polityki obecnego rządu. Ale nas interesuje tutaj nie ów aspekt polemiczno-propagandowy słów Tuska, tylko pewna doktryna, jasno wyrażona i dobrze osadzona w tradycji polskiej polityki europejskiej, definiująca ten rodzaj podejścia do ustroju Unii, który miałby najlepiej odpowiadać długofalowym polskim interesom. Doktrynę tę można by sformułować tak oto: jesteśmy politycznie za słabi, aby wygrywać w bezpośrednich konfliktach interesów z Berlinem czy Paryżem; zatem jeśli w takich konfliktach nasze interesy mogą być w Unii górą, to tylko dzięki sile instytucji wspólnotowych, z unijną Komisją i Parlamentem na czele. Brukselska technokracja, jakby kiepsko nie wyglądała i ile by nie miała najprawdziwszych wad, to jednak ze strategicznej perspektywy jest dla państwa polskiego obiektywnym sojusznikiem.
Argument symetrycznie przeciwstawny podniósł ostatnio w jednym z wywiadów Ryszard Legutko – lider polskiej frakcji prorządowej w Parlamencie Europejskim. Co ważne, Legutko przywoływał ów argument z nieskrywanym zniecierpliwieniem, zaznaczając, iż mało kto całą rzecz poprawnie rozumie, choć on sam „powtarza to nieustannie, bo jest to prawda elementarna”. Jakaż to prawda jest owym politycznym elementarzem, bez którego nikt nie da rady pojąć sensu ustroju Unii? „Jeśli zwiększa się rolę instytucji europejskich, to tak naprawdę zwiększa się rolę najsilniejszych państw, czyli Niemiec” – twierdzi europoseł. I wyjaśnia: „Instytucje europejskie mają tylko tyle władzy, ile dostaną od największych graczy, przede wszystkim od Niemiec i częściowo od Francji”. W rozumieniu Legutki integracja europejska jest więc w jakimś sensie zabiegiem pozornym, albowiem by uchwycić jej istotną polityczną treść, trzeba dostrzec kryjącą się za nią i narastającą wprost proporcjonalnie do trendów integracyjnych niemiecką hegemonię (Legutko dodałby tu jeszcze lekceważąco: i częściowo francuską). W tak sformułowanej doktrynie zanika w gruncie rzeczy myślowe rozróżnienie pomiędzy Europą wspólnotową i Europą narodów. O ile ta ostatnia jest bowiem z natury rzeczy „koncertem mocarstw”, wobec którego słabsi są skazani albo na uległość, albo na straceńczy opór, o tyle ta pierwsza jest również „koncertem mocarstw”, tyle że zamaskowanym pozorami idei wspólnotowej. Dla słabszych to jeszcze gorzej, bo interesy mocarstw można wtedy wciskać już nie w postaci nagiej i czystej, co zawsze daje jakieś szanse na opór i obronę, ale jako bezalternatywną i służącą całej wspólnocie „volonté générale”, wobec której opór jest niczym innym jak awanturnictwem bądź populizmem, domagającym się moralnego napiętnowania i stłamszenia siłą. Nietrudno dostrzec, iż obecny faktyczny przywódca polskiego państwa – Jarosław Kaczyński, ze swoimi powtarzanymi ostatnio filipikami przeciw IV Rzeszy, jest wyraźnie pod wpływem tego rodzaju doktryny.
Ta bitwa argumentów w jakimś stopniu odpowiada za stan strukturalnej niemożności ustanowienia polskiej doktryny państwowej co do polityki europejskiej, która już dawno utraciła u nas swój myślowy twardy grunt
Ta bitwa argumentów w jakimś przynajmniej stopniu odpowiada za stan strukturalnej niemożności ustanowienia polskiej doktryny państwowej co do polityki europejskiej, która już dawno utraciła u nas swój myślowy twardy grunt. A rzecz dodatkowo zaciemnia i komplikuje jeszcze czynnik trzeci, czyli fakt, iż instytucje europejskie znalazły się w ciągu kilku ostatnich lat pod przemożnym wpływem swoistej „postępowej” ideologii, która par force rości sobie prawo do powszechnego zapanowania na całym terytorium naszego kontynentu. To sprawia, że nawet umiarkowani konserwatyści stają się nagle politycznymi wrogami głębszej integracji, niekoniecznie dlatego, by byli jej wrogami per se, ale z tej racji, iż nie mogą przyjąć do wiadomości „postępowego” przewrotu ideologicznego, forsowanego przez Komisję i Parlament Europejski. W dzisiejszej realnej polskiej polityce tej okoliczności żadną miarą nie można pominąć, tak kluczową rolę odgrywa ona w kształtowaniu postaw myślowych wobec faktycznych dążeń integracyjnych i antyintegracyjnych, jakich jesteśmy świadkami. W końcu przecież nawet co niektórzy szczerzy federaliści stają się dziś eurosceptykami z przymusu, nie chcąc brać na swe sumienie odpowiedzialności za jakąś wymyśloną przez fanatyków, a rozpropagowaną przez kulturę masową nową „rewolucję kulturalną”.
Jeśli jednak chce się zachować jasność myśli, to koniecznie trzeba pamiętać, iż ów ideologiczny „czynnik trzeci” zaburza dzisiaj klarowność obrazu bitwy idei stricte politycznych, mającej rozstrzygnąć problemat potencjalnie najlepszego dla Polski ustroju Europy. Analizując przebieg tej bitwy musimy zatem dokonywać skomplikowanej operacji myślowej redukcji owego „zaburzenia”, tak by móc ujrzeć ów problemat ustroju Europy w jego postaci czystej. I wtedy dopiero widać jasno, że skoro w ciągu najbliższego ćwierćwiecza (czyli gdzieś do połowy XXI wieku) będziemy chyba musieli żyć w warunkach realnego niedostatku polskiej politycznej siły w stosunku do niemieckich (a może i francuskich) aliantów, to najpewniej opłaca się mieć na ten czas ów względnie silny bufor instytucji wspólnotowych, które choćby od czasu do czasu mogą się przydać dla ochrony polskich interesów. Choćby w takich kluczowych dla nas materiach, w których przydawały się już w przeszłości – jak geopolityczne bezpieczeństwo, polityka wschodnia, czy unijny jednolity rynek, gdzie Bruksela z racji swych zasad zawsze stoi znacznie bliżej naszych racji, aniżeli racji naszych silniejszych aliantów. To w końcu klasyka dobrej taktyki politycznej, zalecanej choćby przez Makiawela: bronić się rękami i nogami przed tym, aby z nawet najbardziej przyjaznym, ale silniejszym aliantem, nie musieć zostawać kompletnie sam na sam.
Jan Rokita
Przeczytaj inne felietony Jana Rokity z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”