Nie jest tak, że wygórowane rachuby na zmianę niekorzystnego układu sił w Europie i zbudowanie na przyszłość liczącego się geopolitycznie „trójkąta lubelskiego”, muszą już zostać pogrzebane. Pomimo wszystkich widocznych kłopotów, polityczna współpraca krajów z dziedzictwem dawnej Rzeczypospolitej nadal wygląda bardziej obiecująco, aniżeli pisane palcem po wodzie mrzonki o solidarności wyszehradzkiej, albo jakimś rozległym bloku Międzymorza. Tylko nie należy sobie roić różnych dziwnych rzeczy co do naszego nowego sojusznika na wschodzie – pisze Jan Rokita w felietonie z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”.
Trzeba przyznać, że próby zawracania koła polsko-ukraińskiej historii, które uporczywie kręciło się w złą stronę, zawsze brały w łeb, albo wręcz obracały się w katastrofy. Słuszność takiej ponurej diagnozy jest uderzająca, jeśli patrzeć na ostatnie sto lat z okładem, kiedy to sprawa polsko-ukraińska stała się na powrót, po dwóch wiekach przerwy, utrapieniem, czy wręcz przekleństwem naszego regionu Europy. Po raz pierwszy „nową erę” we wzajemnych odniesieniach Polaków i Ukraińców ogłosili we Lwowie w roku 1890 hrabia Kazimierz Badeni i szef Ukraińskiego Klubu Sejmowego Julian Romańczuk. Ale z tamtej „nowej ery” wyszło w praktyce tyle, że radykałowie ukraińscy ogłosili ją mianem „handlu ruską sprawą”, po czym uchwalili na zjeździe 1897 roku, iż lepiej będzie po prostu „wypędzić Polaków z naszej ziemi”. W finale był lwowski mord na namiestniku Andrzeju Potockim.
Ale „stańczycy” (trzeba im tu oddać sprawiedliwość) byli nieustępliwi w wysiłkach zawrócenia koła polsko-ukraińskiej historii. Ostrego zwrotu, połączonego z reformą wyborczą i planem rozwoju szkolnictwa ukraińskiego, próbował tuż przed wielką wojną kolejny namiestnik – Michał Bobrzyński. Tym razem polityczne fiasko przyniósł wrogi sprzeciw polskich endeków, wspieranych przez słabo kumających politykę (tak wtedy, jak i dzisiaj) katolickich biskupów. I już wkrótce historyczną puentą tego rozdziału stały się krwawe walki o Lwów. „Stańczycy” mieli jednak wybitnego ucznia, przynajmniej gdy idzie o politykę wschodnią. W wolnej Polsce ich tropem, i to z właściwym sobie rozmachem, próbował podążyć Józef Piłsudski, zawierając antysowieckie przymierze wojskowe z atamanem Semenem Petlurą. Ale jak wiadomo, bolszewicy podeszli pod Warszawę, a Piłsudski nie miał dość sił, by trwale wyzwolić Kijów, więc Polska zdradziła sojusznika, żeby zawrzeć pokój z Sowietami. I nie minęło dużo czasu, gdy przed „brzeskimi” wyborami sanacja wszczęła wojskowe pacyfikacje ukraińskich wsi, a w Warszawie w odwecie zamordowano ministra Pierackiego. No a potem był Wołyń, Bieszczady, akcja „Wisła” i półwiecze sowieckiej okupacji. Katastrofa za katastrofą.
Jak wiadomo, bolszewicy podeszli pod Warszawę, a Piłsudski nie miał dość sił, by trwale wyzwolić Kijów, więc Polska zdradziła sojusznika, żeby zawrzeć pokój z Sowietami
Ostatnia (chwała Bogu) już mniej dramatyczna, choć równie nieudana próba, jest świeżej daty, a zrodziła się z kijowskiej Pomarańćzowej Rewolucji. „Prometejsko” zorientowany Lech Kaczyński zabiegał o budowę politycznej osi z Wiktorem Juszczenką; razem odbyli sławną wyprawę do Tbilisi, pod które podchodzili już Moskale. Tyle tylko, że zaraz potem Ukraina stoczyła się pod panowanie kremlowskiej agentury, a w Warszawie zwyciężyła wymuszona przez Amerykę polityka „resetu” z Kremlem. Nie minie dużo czasu, gdy polskiej prawicy aż tak się przekręci wektor polityki wschodniej, że pewien nieszczęsny szef MSZ będzie groził Ukrainie, z powody sporu o politykę historyczną, polskim wetem dla akcesji do Unii i NATO. Gdy jednak nadszedł ponury dzień 24 lutego 2022 roku, to wszyscy ulegliśmy wrażeniu, że tym razem koło historii polsko-ukraińskiej zawróciło tak gwałtownie i z taką mocą, że już nigdy nie może powrócić na dawne tory. Co prawda, niezwykle rzadko tak się dzieje w historii, no ale cóż… Cud ponoć także przynależy do kategorii zjawisk realnej polityki, więc jego możliwość warto uwzględniać w politycznych kalkulacjach.
No i teraz właśnie okazuje się, iż w gruncie rzeczy nie wiadomo, czy w ubiegłym roku faktycznie był cud, czy to nam się tak tylko zdawało. W każdym razie trudno nie dostrzec, że wysoka fala polsko-ukraińskiego entuzjazmu już się przewaliła i zaczął się właśnie odpływ. Polska dawno już nie jest istotnym donatorem sprzętu wojskowego dla Ukrainy, co jeszcze rok temu było u nas powodem do dumy i poczucia wyższości nad Zachodem, a w tę naszą rolę weszły teraz Niemcy. Liczbę wojennych uchodźców polski premier publicznie przekalkulowuje na pieniądze, które – jego zdaniem – należały się Polsce za gościnność, a których nam nie wypłacono. Z największych entuzjastów szybkiego włączenia Ukrainy do Unii staliśmy się nagle główną europejską zawadą dla unijnego trendu otwierania się na rynki ukraińskie. A polski komisarz w Brukseli jest dziś jedynym unijnym komisarzem szczerze znienawidzonym w Kijowie. I na to wszystko nadchodzi właśnie 80 rocznica rzezi wołyńskiej, a nim jeszcze przyszła, już wywołała awanturę dyplomatyczną między naszymi krajami, wściekłą falę wzajemnej wrogości w sieci i płynące z Kijowa pogróżki, że o zdjęciu blokady na ekshumacje i upamiętnienie ofiar wołyńskich nie mamy nawet co liczyć, skoro pozwalamy na niszczenie grobów strzelców Ukraińskiej Powstańczej Armii na Podkarpaciu. Te pogróżki płyną od mianowanego przez Zełeńskiego młodego szefa ukraińskiego IPN-u, który skarży się (chyba nie bez przyczyny), iż obecne kierownictwo polskiego IPN jest impregnowane na współpracę z Kijowem.
Rzeczywistość jest rzeczywistością i nie ma co się na nią dąsać. W takich razach warto pamiętać, że nie ma na tym świecie materii bardziej niestałej i kruchej, aniżeli polityka. Wielkie okazje objawiają się w polityce na jeden moment, a niewykorzystane natychmiast, nie wracają już czasem przez wieki. Ale co może ważniejsze, z tymi historycznymi okazjami jest tak, że czasem jest w nich więcej politycznych iluzji, niźli realiów. Nie ma dwóch zdań, że wielkość w polityce polega właśnie na tym, aby co najmniej próbować wyrywać się z przeznaczeń złego losu, wymuszając odmianę jego wyroków. Ale to nie może znaczyć pochwały jakiegoś politycznego konstruktywizmu, wedle którego wielowiekowe przeznaczenia można odmienić niemal z dnia na dzień, tylko za sprawą politycznej „virtu”. Nie usuniemy przecież z ludzkich serc odmiennego odczytywania wspólnej historii; możemy tylko starać się, aby powoli, krok po kroku, dziedzictwo dawniejszej wspólnej dziejowej ojczyzny umacniało się, wypierając poczucie zadawnionej wrogości.
Z pomocą dobrej polityki możemy kolizji tylko dodatkowo nie wyostrzać, wygładzać ich najostrzejsze kanty, nie stawiać spraw na ostrzu noża, szukając jakiegoś, choćby tylko czasowego modus vivendi
Dlatego kompletnym durniem byłby w dzisiejszej Polsce ktoś, kto z powodu dobrego przyjęcia u nas wojennych uchodźców, albo polskich dostaw broni dla walczącej ukraińskiej armii, oczekiwałby „zapłaty” w formie niezwłocznego i przymusowego przewartościowania przez Ukraińców ich rozumienia własnej historii. Tymczasem coraz częściej można odczuć w Polsce coś na kształt tego rodzaju spontanicznego zbiorowego oczekiwania. Zupełnie tak, jakbyśmy nagle, owszem, chcieli bratać się ze wschodnim sąsiadem napadniętym przez Moskali, ale jakimś sąsiadem urojonym: Ukrainą bardziej wyobrażoną przez nas, aniżeli rzeczywistą. Albo jakbyśmy chcieli przeliczyć (tak jak Morawiecki ukraińskich uchodźców przelicza na niezapłacone nam przez Zachód pieniądze) naszą solidarność z napadniętym sąsiadem na jakąś wymierną cenę, którą ów sąsiad winien nam rychło zapłacić. W takim toku rozumowania owa solidarność wiąże się nam z najbardziej prozaiczną ekonomią, prowadząc do z gruntu fałszywej konkluzji, iż Ukraina winna teraz poświęcić swoje gospodarcze interesy tam, gdzie wchodzą one w kolizję z naszymi. Tymczasem nie ma takiej polityki, która potrafiłaby anulować obiektywne kolizje wzajemnych interesów ekonomicznych Polski i Ukrainy. Z pomocą dobrej polityki możemy owych kolizji tylko dodatkowo nie wyostrzać, wygładzać ich najostrzejsze kanty, nie stawiać spraw na ostrzu noża, szukając jakiegoś, choćby tylko czasowego modus vivendi.
Przypomnienie dawniejszych, zawsze dotąd felernych prób zawrócenia koła polsko-ukraińskiej historii na lepsze tory, uprzytamnia nam skalę trudności, jaką niesie próba obecna. Z całą pewnością najważniejsza i rokująca najwięcej szans na przyszłość. Nie jest tak, że wygórowane rachuby na zmianę niekorzystnego układu sił w Europie i zbudowanie na przyszłość liczącego się geopolitycznie „trójkąta lubelskiego”, muszą już zostać pogrzebane. Pomimo wszystkich widocznych kłopotów, polityczna współpraca krajów z dziedzictwem dawnej Rzeczypospolitej nadal wygląda bardziej obiecująco, aniżeli pisane palcem po wodzie mrzonki o solidarności wyszehradzkiej, albo jakimś rozległym bloku Międzymorza. Tylko nie należy sobie roić różnych dziwnych rzeczy co do naszego nowego sojusznika na wschodzie. A to, że Ukraińska Powstańcza Armia stanie się tam nagle z ikony patriotyzmu złowrogim symbolem okrucieństwa. A to, że Kijów wespół z Warszawą będzie budować w Europie jakiś blok antyniemiecki. A to znów, że z polski biznes, tak ubogi w kapitały, odegra jakąś istotną rolę w odbudowie Ukrainy. To są typowe polskie mrzonki. Jeśli polska polityka je porzuci, to być może okaże się, że polsko-ukraiński cud roku 2022 wydarzył się naprawdę.
Jan Rokita
Przeczytaj inne felietony Jana Rokity z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”
KG