Jan Rokita: Fundament geografii

Sojusz egzotyczny – to nie znaczy sojusz zły. To sojusz, który dla stu najrozmaitszych racji historycznych, politycznych, czy militarnych, może być pożyteczny. Tyle tylko, że zawsze obciążony będzie jakimś szczególnym ryzykiem, biorącym się z braku zakorzenienia w geografii. Tymczasem siła aliansu wzniesionego na fundamencie geografii bierze się z samej obiektywnej konieczności geograficznej współ-egzystencji – pisze Jan Rokita w kolejnym felietonie z cyklu „Z podbieszczadzkiej wsi”.

O ile mnie pamięć nie myli, to Cat-Mackiewicz ukuł wyrażonko: „sojusze egzotyczne”, na określenie polskich aliansów z Francją i Anglią sprzed II wojny światowej. Po nim Kisiel w swej felietonistyce lubił (jak to Kisiel) ironizować na temat polskiej polityki z użyciem tego na poły kpiarskiego frazesu. Nie mam tutaj zamiaru rozpamiętywać znanej każdemu Polakowi kwadratury koła, sprowadzającej się do pytania, czy w tamtej politycznej rzeczywistości, zdominowanej przez imperia Stalina i Hitlera, Polska mogła w ogóle szukać sojuszów mniej egzotycznych. Zwłaszcza, że z odpowiedzi na to pytanie wynika mało, albo zgoła nic, dla współczesnych dylematów polskiej polityki. Ten na poły żartobliwy frazes ma w sobie jednak coś śmiertelnie poważnego i zasadniczego, gdy idzie o sposób rozumienia polskich interesów państwowych. Tym czymś jest charakteryzujący go szacunek, ba…nawet swoiste nabożeństwo żywione dla geografii.

Bowiem sojusz egzotyczny – to nie znaczy sojusz zły, niepotrzebny, sprzeczny z polskimi interesami. Wcale nie! To sojusz, który dla stu najrozmaitszych racji historycznych, politycznych, czy militarnych, może być uzasadniony i pożyteczny. Tyle tylko, że zawsze obciążony będzie jakimś szczególnym ryzykiem, biorącym się z braku zakorzenienia w geografii. Tymczasem siła aliansu wzniesionego na fundamencie geografii (o ile oczywiście stoją za nim wspólne interesy, a nie sąsiedzka wrogość) bierze się z samej obiektywnej konieczności geograficznej współ-egzystencji. To fakt bezsporny, że amerykańska potęga jest dziś gwarantem bezpieczeństwa Polski, a tak naprawdę całej Europy, ale jest nim przecież nie z tej przyczyny, że być musi, lecz tylko dlatego, że tak chce i tak od czasu II wojny światowej definiuje swoje imperialne interesy. Jest zatem najzupełniej do pomyślenia, że któregoś dnia może owe interesy zdefiniować inaczej. To właśnie z tej przyczyny co jakiś czas przez Europę przewala się kolejna fala obaw o następstwa jakiegoś hipotetycznego amerykańskiego „pivot to Asia”. Ostatnia przycichła dopiero co, pod wpływem wojny na Ukrainie i postępującego procesu „wciągania się” Ameryki (trochę nawet wbrew jej własnej woli) w tę kolejną już europejską w swej istocie wojnę. 

Jest najzupełniej do pomyślenia, że któregoś dnia USA mogą swoje interesy zdefiniować inaczej

Inaczej jest z Niemcami, Ukrainą, Europą Środka, czy Rosją. To geografia sprawia, że ani nie da się ich usunąć z horyzontu polskiej polityki, ani (co w tym przypadku ważniejsze) Polska nie może nigdy zniknąć z ich politycznego widnokręgu. Rosja, poza krótkim i historycznie wyjątkowym interludium przywództwa Borysa Jelcyna, pozostaje krajem otwarcie wrogim, a od jakiegoś czasu niekryjącym nawet tego, iż to w Polsce upatruje owego szatana, będącego cichym sprawcą wielu spośród jej nieszczęść. Sojusz z Ukrainą jest tak naprawdę całkiem nową, niespodzianą i otwierającą się dopiero kartą historii, która jednak dopiero w przyszłości może ujawnić tkwiący w niej przeogromny, powoli odsłaniający się potencjał. Europa Środka jako sojusznik przydaje się od czasu do czasu, na przykład, gdy trzeba coś negocjować z Brukselą, ale generalnie to sojusznik marny: rozczłonkowany, zakompleksiony i zorientowany na usłużność wobec europejskich mocarstw. No i są jeszcze Niemcy – potęga, która za sprawą zdarzeń na wschodzie, wpadła ostatnio w zakłopotanie i strach, oraz dostała kołowacizny co do swojej dalszej roli i misji w Europie.

Te skołowaciałe na jakąś chwilę Niemcy, świadome, iż za sprawą swej własnej polityki pozwoliły historii wystrychnąć się na dudka, odkryły nagle w samych sobie niespodziewaną dotąd potrzebę bezpieczeństwa. Najważniejszą lekcją, jaką odrabia dziś nasz zachodni sąsiad, stała się lekcja o szkodliwości i ryzyku prowadzenia politycznej gry z diabłem, tylko po to, aby zapewnić sobie łatwy i szybszy od innych wzrost dobrobytu. Jak każdy normalny kraj, Niemcy chcą teraz jakoś ratować swój dobrobyt, ale już nie za każdą cenę, a w każdym razie nie za cenę traconego krok po kroku bezpieczeństwa. Wiedzą już, że iluzją jest świat, w którym dzieją się co prawda krwawe wojny i okrutne represje, ale wszystko to nie dotyczy pacyfistycznych Niemiec, gdyż te trwale i ostatecznie przeszły na jakąś drugą, lepszą stronę historii. Nie, nie! Niemcy nie zamierzają iść na żadną wojnę, a już zwłaszcza zrobią wszystko, aby ktoś ich przypadkiem nie wysłał na wojnę z Rosją. Ale na gwałt zwracają się do swych bliskich geograficznych partnerów, aby nad północno-środkową Europą, którą traktują jako matecznik swoich ekonomicznych interesów, zbudować „kopułę ochronną”, tak by ludziom, miastom, a przede wszystkim przemysłowi i handlowi – czyli samemu sercu współczesnych Niemiec, nie mogły zagrozić wraże bomby, rakiety czy drony. 

Takie jest źródło ściśle geograficznego, zbudowanego przez Berlin aliansu, sięgającego od Finlandii po Anglię, i od Niderlandów po Węgry. Jego przedmiotem ma być wyłącznie wspólna organizacja obrony północno-środkowej (czyli naszej) części Europy, przed potencjalnym przyszłym atakiem z powietrza. Mówi o tym wyraźnie memorandum piętnastu krajów, ogłoszone w Brukseli w ubiegły czwartek. Pod niemiecką ideą podpisały się zarówno państwa dysponujące nie od dziś nowoczesną obroną powietrzną (np. Anglia), jak i państwa do dziś bezbronne w tej mierze (kraje bałtyckie). Bo jak nie bez racji zauważyła analityczka rządowego Ośrodka Studiów Wschodnich, owo memorandum to raczej „sygnał chęci dalszej współpracy niźli konkretny plan”. Albo lepiej należałoby powiedzieć – sygnał politycznej akceptacji dla tak nagle i nieoczekiwanie rozbudzonej niemieckiej potrzeby bezpieczeństwa, jak również woli wykorzystania tej potrzeby dla poprawy własnego narodowego bezpieczeństwa.

Skoro historia zdaje nam się po raz kolejny fundować nie najszczęśliwszy los przedmurza Europy, to będzie lepiej, jeśli tym razem będzie to przynajmniej przedmurze polsko-niemieckie

Nigdy nie interesowałem się militariami i nie mam wiedzy potrzebnej do zajmowania stanowiska w materii nowoczesnej wojny czy technik obrony. Tym bardziej zatem nie mam powodu wątpić w to, co mówi prezydent Duda, wedle którego Polska buduje właśnie najnowocześniejszy system obrony powietrznej na świecie i wyprzedza pod tym względem sojuszników podpisanych pod brukselskim memorandum. Jeśli jednak tak jest, to tym bardziej zdaje mi się, iż z politycznych powodów Polska nie powinna tak ostentacyjnie stać okoniem wobec niemieckiej inicjatywy. Tym bardziej, że parę tygodni temu, gdy niemiecki kanclerz przedkładał w Pradze po raz pierwszy ten projekt, Polska została przezeń wskazana na samym początku krótkiej listy krajów, z którymi Berlin chciałby współtworzyć ową „kopułę ochronną” nad północno-środkową Europą. Skoro jesteśmy liderem na tym właśnie polu (jak zapewnia prezydent, a także minister obrony), to w przeciwieństwie do bardziej cofniętych partnerów, moglibyśmy wpłynąć na przyszły kształt obrony naszej części Europy, nie ryzykując zarazem, iż na przyszłość Niemcy będą umacniać się militarnie poza naszym wpływem, a być może nawet poza naszą wiedzą. Nie jest to przecież scenariusz, o jakim z oczywistych względów marzyłby jakikolwiek Polak. A skoro historia zdaje nam się po raz kolejny fundować nie najszczęśliwszy los przedmurza Europy, to z pewnością będzie lepiej, jeśli tym razem będzie to przynajmniej przedmurze polsko-niemieckie, zbudowane na mocnym i wyjątkowo trwałym fundamencie geografii.

Jan Rokita