Hemingway raczej próbuje być niż jest „silny” – źle obchodzi się z kobietami i porzuca je, zawsze za dużo pije. A jednocześnie kieruje agresję we własną stronę – podejmuje kolejne próby samobójcze, łącznie z tą ostatnią, udaną. Nie radzi sobie z życiem, przeżywa kolejne załamania nerwowe. Czy tak wygląda „silny mężczyzna”? – mówi Łukasz Jasina w „Teologii Politycznej Co Tydzień”: „Hemingway. Pisarz (nie)stracony”.
Michał Strachowski (Teologia Polityczna): Hemingway wyszedł z literackiego czyśćca?
Łukasz Jasina: Nie jestem pewien czy w ogóle do niego trafił. Hemingway jeszcze za życia został uznany za wielkiego pisarza. To naprawdę były dekady niesłabnącej popularności. Ale wraz z jego śmiercią gasła i szczęśliwa gwiazda tej literatury. Jego książki weszły do kanonu. Jeśli przez to rozumie pan „literacki czyściec”, to może i wciąż w nim tkwi [Śmiech].
Dość szybko trafił też na srebrny ekran.
Właściwie od samego początku drogi pisarskiej, bo Pożegnanie z bronią Franka Borzage z 1932 roku powstało trzy lata po premierze książki! Nawiasem mówiąc na polskim rynku książka ukazała się już w 1931 roku. Wracając jednak do prozy Hemingwaya, trzeba powiedzieć, że sprawdzała się na ekranie do tego stopnia, że niektórzy zapominali, że kolejne ekranizacje Komu bije dzwon mają swój literacki pierwowzór.
Może to kwestia swoistej „potoczności” tej prozy budowanej na prostych zdaniach i prostych opowieściach?
Zapewne ma pan rację. Ale może to po prostu była „filmowa” literatura? W końcu Wiek niewinności, o którym kiedyś rozmawialiśmy, trudno byłoby opisać w kategoriach „prostoty”.
Długo trwał ten mariaż z kinem?
Dobrych kilka dekad. Pojawiały się wielkie nazwiska, takie jak Humphrey Bogart, który wystąpił ze swoją przyszłą żoną, Lauren Bacall w Mieć czy nie mieć Howarda Hawksa z 1944 roku. Z czasem jednak coraz rzadziej adaptowano Hemingwaya za wyjątkiem Pożegnania z bronią oraz Starego człowieka i morza. Za to autor Komu bije dzwon stał się bohaterem rozlicznych biografii i ikoną popkultury. To jest ten Hemingway, którego odnajdziemy w Kronikach młodego Indiany Jonesa czy w filmie Richarda Attenborough Miłość i wojna z 1996 roku.
Biografia okazała się ciekawsza od dzieła?
Na pewno część krytyki zgodziłaby się z takim stwierdzeniem, ale dla mnie byłoby za mocne postawienie sprawy. Trzeba jednak pamiętać, że po książki Hemingwaya sięgają kolejne pokolenia czytelników. Może nie po wszystkie i nie tak ochoczo, lecz wciąż chętnie, a to jednak jakiś wyznacznik wartości dzieła. Co do losów Hemingwaya to, podobnie jak wszystkich wielkich postaci, były mocno zrośnięte z czasami, w których żył. I to czyniło ją bardzo filmową. Znalazł się w Europie zanim jego ojczyzna dołączyła do państw Ententy. Co prawda nie brał udziału w walkach – był kierowcą ambulansu na froncie włoskim – widział jednak okrucieństwo wojny z bliska. Lata dwudzieste spędził w Paryżu, gdzie poznał Gertrudę Stein, a dzięki niej Pabla Picassa, Joana Miró oraz Juana Grisa. Ale krytyczka nie tylko wprowadziła młodego pisarza w świat malarskiej awangardy, ale też została matką chrzestną syna Hemingwaya. W stolicy Francji spotkał też Ezrę Pounda, który zaznajomił go z Jamesem Joycem. Jak pan widzi, nie jest to zwykłe życie emigranta w obcym mieście. W kolejnej dekadzie zamieszkał na Florydzie i pływał kupioną w 1934 roku łodzią po Karaibach. Przyglądał się światu, ale zawsze z dystansu, podobnie jak Czesław Miłosz na krajowym podwórku. I tak naprawdę nie posmakował powojennej biedy ani kosztów Wielkiego kryzysu.
Pojechał jednak do Hiszpanii jako korespondent wojenny. Musi pan przyznać, że to dość ryzykowne zajęcie.
Przy całym szacunku dla profesji dziennikarskiej, los żołnierza jest o wiele trudniejszy niż korespondenta. Hemingway oglądał wojnę z dystansu. Opisywał ją sugestywnie, dlatego odbieramy jego prozę jako świadectwo uczestnika. Był bardzo dobrym kronikarzem swojego czasu, dzięki czemu szybko uzyskał status „klasyka współczesności”, powszechnie docenianego, wydawanego i ekranizowanego, żyjącego między Key West, Hawaną i Ketchum …
…i wiecznie walczącego się ze swoimi demonami. Pisarz zmagał się z głęboką depresją i chorobą alkoholową. To odwrocie niepopularnego dziś mitu „silnego mężczyzny”?
Hemingway, jak każdy artysta, był przede wszystkim bardzo wrażliwym człowiekiem. A jak wiemy dzięki pewnemu wiedeńskiemu doktorowi Eros i Tanatos są nierozłączni. W tym sensie jest to człowiek szalenie nowoczesny. Próbuje raczej niż jest „silny” – źle obchodzi się z kobietami i porzuca je, zawsze za dużo pije. A jednocześnie kieruje agresję we własną stronę – podejmuje kolejne próby samobójcze, łącznie z tą ostatnią, udaną. Nie radzi sobie z życiem, przeżywa kolejne załamania nerwowe. Czy tak wygląda „silny mężczyzna”? Hemingway mocuje się z męskością, próbuje udźwignąć ciężar tej wyobrażonej mocy i twardości, ale upada pod nim.
A jednak jego prozę zaludniają tacy właśnie „silni mężczyźni”.
Czy na pewno? Czy Santiago ze Starego człowieka i morza, goniący z ogromnym poświęceniem za marlinem, którego koniec końców zjadły rekiny, jest właśnie taki? Hemingway buduje mit „silnego mężczyzny”, ale w jego prozie ten mężczyzna niemal zawsze przegrywa.
Mam wrażenie, że w jego książkach przegrywały, choć z innych powodów, także kobiety.
Ma pan rację, choć są pewne wyjątki. Wspomnieć należałoby choćby o Pilar z Komu bije dzwon, którą świetnie zagrała Katina Paxinou w ekranizacji Sama Wooda z 1943 roku. Hemingway generalnie szanuje starsze kobiety – matki i matrony – w przeciwieństwie do swoich rówieśniczek i młodszych. Być może ta „antyfeministyczność”, którą widzimy także w twórczości Polańskiego, wynika z tego, że nie potrafił zbudować więzi z kobietami. Jakkolwiek strasznie to zabrzmi, ale poniżał je, bo tylko w ten sposób mógł nawiązać z nimi „relację”. Dziś zapewne można by określić takie zachowanie jako przykład „toksycznej męskości”.
A nie jest to raczej kolejny dowód na to, że zachwyty nad Hemingwayem są raczej przesadzone? Nawet biorąc poprawkę na specyfikę tamtych nieprzyjemnych czasów otrzymujemy raczej ponury obraz.
Uważa pan, że wszystkich należy osądzać współczesnymi kryteriami?
Sądzę, że inne książki i niektórzy autorzy obronili się lepiej.
Do pewnego stopnia, tak. Pierwsze powieści Hemingwaya wciąż zachowują świeżość, lecz jego późniejsze teksty są już anachroniczne, nawet jak na standardy epoki. Niektórzy, w tym ja, dodaliby, że o wiele lepszym pisarzem był Steinbeck. Ale to wciąż były i są dobre książki, choć nie aż tak, jak kiedyś uważano. Ze względu na walory historyczne obroniły się Komu bije dzwon oraz Pożegnanie z bronią, a Stary człowiek i morze jako przypowieść filozoficzna o poświęceniu, utracie i odnalezieniu celu. Zostanie też ikoniczny wizerunek pisarza – brodatego korpulentnego mężczyzny po pięćdziesiątce o przenikliwym spojrzeniu. Niewiele? Po znamienitszych twórcach zostawało mniej.
Rozmawiał Michał Strachowski