Ferdynand Hoesick: Ostatnie lata Chopina

Ostatnie lata Chopina to czas, w którym zmagał się z postępującą chorobą i skomplikowanymi relacjami osobistymi, ale także tworzył jedne ze swoich najważniejszych dzieł. Chopin był wówczas jak gasnący płomień – jego ciało słabło, lecz duch i talent wciąż świeciły swym blaskiem.

Ostatnie lata Chopina to czas, w którym zmagał się z postępującą chorobą i skomplikowanymi relacjami osobistymi, ale także tworzył jedne ze swoich najważniejszych dzieł. Chopin był wówczas jak gasnący płomień – jego ciało słabło, lecz duch i talent wciąż świeciły swym blaskiem.

W latach 1845–1846 życie Fryderyka Chopina naznaczone było pogarszającym się stanem zdrowia oraz intensywną twórczością. Od 1842 roku kompozytor doświadczał poważnych problemów zdrowotnych, które nasilały się z biegiem lat. Mimo to, w tym okresie stworzył kilka znaczących dzieł. W 1845 roku skomponował trzy Mazurki op. 59, a w 1846 roku ukończył Barkarolę op. 60 oraz Poloneza-Fantazję op. 61. Relacje Chopina z George Sand, francuską pisarką, z którą był związany od 1838 roku, uległy pogorszeniu. Powodem były między innymi konflikty z innymi członkami rodziny Sand.

W latach 1910–1911 Ferdynand Hoesick, polski pisarz i historyk literatury, opublikował trzytomową monografię zatytułowaną Chopin. Życie i twórczość. Dzieło to stanowiło obszerne opracowanie biografii i twórczości kompozytora, oparte na licznych dokumentach historycznych oraz wspomnieniach świadków. Hoesick poświęcił wiele lat na badania, korzystając z materiałów zgromadzonych w bibliotekach w Berlinie i Paryżu, a także z niepublikowanych wcześniej listów i pamiętników. Monografia Hoesicka do dziś pozostaje cennym źródłem wiedzy o życiu i twórczości Fryderyka Chopina, ukazując zarówno jego osiągnięcia artystyczne, jak i osobiste zmagania w trudnych okresach życia.

Wybrane fragmenty biografii Ferdynanda Hoesicka przedstawiają Chopina w latach 1845–1846 jako artystę zmagającego się z pogarszającym się zdrowiem, wewnętrzną melancholią i narastającym poczuciem izolacji. Pomimo choroby, która coraz bardziej ograniczała jego aktywność, nadal tworzył, choć proces kompozycji stawał się dla niego męką. W tym okresie Chopin doświadczył istotnych strat. Jego dawne poczucie przynależności do kręgu artystycznego Paryża zaczęło słabnąć – bliscy znajomi odchodzili, a on sam tracił z nimi kontakt. Jednocześnie, choć Chopin nadal koncertował i uczył, jego życie nabrało bardziej refleksyjnego, wręcz żałobnego tonu, co znalazło odzwierciedlenie w jego muzyce. Inspiracje do nowych utworów często czerpał z nostalgii i tęsknoty – za młodością, Ojczyzną, za nieosiągalnym spokojem ducha. Wzrost wewnętrznej frustracji widać zwłaszcza w jego relacji z twórczością – wielokrotnie zmieniał, poprawiał i porzucał swoje dzieła, przeżywając twórcze rozterki. Pod koniec 1846 roku Chopin coraz bardziej dystansował się od George Sand, a jego życie w Paryżu stawało się coraz trudniejsze, co zwiastowało nieuchronny koniec tego etapu jego biografii. Hoesick, bazując na listach i wspomnieniach, kreśli obraz artysty w pełni świadomego swojej kondycji – zarówno fizycznej, jak i emocjonalnej – ale jednocześnie nieuchronnie zmierzającego ku odczuciu egzystencjalnej samotności i grożącej mu śmierci.

Oprac. i wybór Adam Talarowski

***

Złe znaki (1845–1846)

Zima z roku 1844 na 1845 zeszła Chopinowi »przy szanowaniu się« wcale nie najgorzej. Jak zwykle, często był osłabiony i wyczerpany nerwowo, co dzień z rana, po przebudzeniu się, miewał swoje ataki kaszlu, ale gdy »wyksztusił się« wreszcie, to już przez cały dzień czuł się nieźle, tak, że nie tylko nie potrzebował przerywać lekcji, ale mógł również, z pewnym umiarkowaniem oczywiście, nie stronić i od życia światowego. Jedynie podczas wielkich chłodów lub wilgoci, których najbardziej musiał się wystrzegać, nie wychodził z domu, szczególnie wieczorami. W ten sposób upłynęła cała zima […].

W maju zmarł słynny publicysta i republikanin, redaktor republikańsko-demokratycznej La Reforme, a wielki przyjaciel pani Sand, Godefroy Cavaignac. Śmierć jego, w kwiecie wieku, bo w 44-tym roku życia zaledwie, była wielkim ciosem dla stronnictwa republikańskiego, które‎ ‎mu‎ ‎też‎ ‎urządziło‎ ‎wspaniały‎, ‎demonstracyjny‎ ‎pogrzeb,‎ ‎jakiego‎  Paryż nie‎ ‎pamiętał,‎ ‎a‎ ‎prócz‎ ‎tego‎ ‎była‎ ‎osobistym‎ ‎ciosem‎ ‎dla‎ ‎pani‎ ‎Sand,‎ ‎która zmarłego‎ ‎darzyła‎ ‎całkiem‎ ‎wyjątkową‎ ‎sympatią.‎ ‎Chopin‎ ‎również‎ ‎lubił‎ ‎go bardzo,‎ ‎choćby‎ ‎dlatego‎ ‎tylko,‎ ‎że‎ ‎Cavaignac,‎ ‎bardzo‎ ‎muzykalny‎ ‎z‎ ‎natury,‎ ‎przepadał‎ ‎za‎ ‎jego‎ ‎muzyką,‎ ‎uwielbiał‎ ‎go,‎ ‎jako‎ ‎pianistę‎ ‎i‎ ‎kompozytora,‎ ‎czuł‎ ‎się‎ ‎wniebowziętym‎ ‎poprostu,‎ ‎gdy‎ ‎mógł‎ ‎go‎ ‎słyszeć‎ ‎grającego, co‎ ‎oczywiście,‎ ‎wobec‎ ‎jego‎ ‎przyjaźni‎ ‎z‎ ‎panią‎ ‎Sand,‎ ‎zdarzało‎ ‎mu‎ ‎się‎ ‎dość często.‎ ‎W‎ ‎ostatniej‎ ‎chorobie,‎ ‎gdy‎ ‎już‎ ‎czuł‎ ‎zbliżającą‎ ‎się‎ ‎śmierć,‎ ‎wyraził życzenie,‎ ‎żeby‎ jeszcze‎ ‎mógł‎ ‎usłyszeć‎ ‎Chopina.‎ ‎Louis‎ ‎Blanc,‎ ‎któremu‎ ‎powiedział‎ ‎o‎ ‎tem,‎ ‎przyrzekł‎ ‎mu,‎ ‎że‎ ‎o‎ ‎ile‎ ‎lekarz‎ ‎nie‎ ‎sprzeciwi‎ ‎się‎ ‎temu,‎ ‎on‎ ‎przyprowadzi‎ ‎wielkiego‎ ‎muzyka,‎ ‎by‎ ‎spełnił‎ ‎to‎ ‎jego‎ ‎artystyczne‎ ‎pragnienie.

Jakoż‎ ‎stało‎ ‎mu‎ ‎się‎ ‎zadość.‎ ‎Sprowadzony‎ ‎przez‎ ‎Blanca‎ ‎Chopin‎ ‎zjawił‎ ‎się u‎ ‎łoża‎ ‎Cavaignaca,‎ ‎a‎ ‎gdy‎ ‎do‎ ‎jego‎ ‎sypialni‎ ‎wtoczono‎ ‎stary‎ ‎domowy‎ ‎fortepian,‎ ‎zaczął‎ ‎grać‎ ‎choremu.‎ ‎Musiał‎ ‎grać‎ ‎wspaniale,‎ ‎bo‎ ‎niebawem‎ ‎z‎ ‎piersi chorego,‎ ‎do‎ ‎głębi‎ ‎wzruszonego‎ ‎boską‎ ‎muzyką‎ ‎mistrza,‎ ‎rozległo‎ ‎się‎ ‎głośne łkanie.‎ ‎Ale‎ ‎jednocześnie‎ ‎ta‎ ‎natchniona‎ ‎gra‎ ‎zdawała‎ ‎się‎ ‎mu‎ ‎przywracać‎ ‎życie‎ ‎i‎ ‎siły.‎ ‎Usiadł‎ ‎na‎ ‎łóżku,‎ ‎słuchał,‎ ‎słuchał,‎ ‎rozmarzony,‎ ‎aż‎ ‎w‎ ‎końcu‎ ‎zalał się‎ ‎rzęsistemi‎ ‎łzami.‎ ‎Ogólne‎ ‎wzruszenie,‎ ‎które‎ ‎ogarnęło‎ ‎obecnych,‎ ‎udzieliło się‎ ‎i‎ ‎Chopinowi,‎ ‎tak,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎mógł‎ ‎grać‎ ‎więcej...‎ ‎Gdy‎ ‎pani‎ ‎Cavaignac,‎ ‎przestraszona‎ ‎tym‎ ‎nadmiernem‎ ‎wzruszeniem‎ ‎syna,‎ ‎nie‎ ‎potrafiła‎ ‎zapanować‎ ‎nad sobą,‎ ‎żeby‎ ‎nie‎ ‎okazać‎ ‎swojej‎ ‎obawy,‎ ‎chory,‎ ‎skupiając‎ ‎resztę‎ ‎sił,‎ ‎rzekł‎ ‎słabym‎ ‎zamierającym‎ ‎głosem:
- To‎ ‎nic,‎ ‎matko,‎ ‎nie‎ ‎bój‎ ‎się‎ ‎niczego.‎ ‎Ach,‎ ‎cóż‎ ‎to‎ ‎za‎ ‎rozkosz‎ ‎słuchać‎ ‎muzyki,‎ ‎takiej‎ ‎muzyki!‎
W‎ ‎kilka‎ ‎dni‎ ‎po‎ ‎tej‎ ‎wzruszającej‎ ‎scenie‎ ‎Cavaignac‎ ‎już‎ ‎leżał‎ ‎na‎ ‎marach...

[…]

Chopin bawił wtedy, już od czerwca, w Nohant. Wyjechał razem z panią Sand i jej „trojgiem” dzieci, oraz z panią Vardot. Po jej wyjeździe, w lipcu, przyjechał na kilka tygodni [Eugène] Delacroix [znany malarz – przyp. red.]. […] niczyje‎ ‎towarzystwo‎ ‎jednakże‎ ‎nie‎ ‎dogadzało‎ ‎tak‎ ‎Chopinowi,‎ ‎jak‎ ‎towarzystwo‎ ‎wielce‎ ‎pokrewnego‎ ‎mu‎ ‎duchem‎ ‎Eugeniusza‎ ‎Delacroix.‎ ‎Nikt‎ ‎nie rozumiał‎ ‎go‎ ‎lepiej,‎ ‎to‎ ‎też‎ ‎z‎ ‎nikim‎ ‎tak‎ ‎nie‎ ‎lubił‎ ‎gawędzić‎ ‎całemi‎ ‎godzinami.
»Jest‎ ‎to‎ ‎—‎ ‎pisał‎ ‎Chopin‎ ‎30‎ ‎sierpnia‎ ‎do‎ ‎Franchomme’a‎ ‎—‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎najcudowniejszych‎ ‎artystów.‎ ‎Przeżyłem‎ ‎z‎ ‎nim‎ ‎zachwycające‎ ‎godziny.‎ ‎Uwielbia on‎ ‎Mozarta,‎ ‎umie‎ ‎wszystkie‎ ‎jego‎ ‎opery‎ ‎na‎ ‎pamięć«.‎ ‎Nie‎ ‎jest‎ ‎wykluczone, że‎ ‎właśnie‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎tego‎ ‎lata‎ ‎Delacroix‎ ‎namalował‎ ‎swój‎ ‎przepyszny‎ ‎portret‎ ‎Chopina,‎ ‎jedyny‎ ‎portret,‎ ‎z‎ ‎którego‎ ‎bije‎ ‎tytaniczność‎ ‎ducha‎ ‎Chopina, a‎ ‎więc‎ ‎jedyny‎ ‎rzeczywisty‎ ‎portret‎ ‎mistrza,‎ ‎godny‎ ‎jego‎ ‎geniuszu,‎ ‎dający należyte‎ ‎wyobrażenie‎ ‎o‎ ‎nim.‎ ‎Co‎ ‎nie‎ ‎ulega‎ ‎wątpliwości,‎ ‎że‎ ‎od‎ ‎tej‎ ‎chwili Delacroix‎ ‎zaczął‎ ‎się‎ ‎liczyć‎ ‎do‎ ‎najserdeczniejszych‎ ‎przyjaciół‎ ‎Chopina,‎ ‎do ludzi,‎ ‎którzy‎ ‎go‎ ‎rozumieli‎ ‎najlepiej,‎ ‎z‎ ‎którymi‎ ‎miał‎ ‎najwięcej‎ ‎duchowego powinowactwa.‎ ‎Samo‎ ‎się‎ ‎przez‎ ‎się‎ ‎rozumie,‎ ‎że‎ ‎muzykowano‎ ‎bardzo‎ ‎wiele razem,‎ ‎że‎ ‎Delacroix,‎ ‎który‎ ‎na‎ ‎pamięć‎ ‎umiał‎ ‎wszystkie‎ ‎opery‎ ‎Mozarta,‎ ‎doskonale‎ ‎usposabiał‎ ‎Chopina‎ ‎nietylko‎ ‎do‎ ‎ożywionych‎ ‎rozmów‎ ‎o‎ ‎muzyce w ogóle,‎ ‎a‎ ‎o‎ ‎muzyce‎ ‎Mozarta‎ ‎w‎ ‎szczególności,‎ ‎ale‎ ‎i‎ ‎do‎ ‎grania‎ ‎na‎ ‎fortepianie.‎ ‎Stąd‎ ‎poszło,‎ ‎że‎ ‎o‎ ‎ile‎ ‎Chopin‎ ‎wiele‎ ‎»‎zachwycających‎ ‎godzin«‎ ‎miał do‎ ‎zawdzięczenia‎ ‎Delacroix’owi,‎ ‎z‎ ‎którym‎ ‎rozmowy‎ ‎tak‎ ‎nań‎ ‎oddziaływały podniecająco,‎ ‎o‎ ‎tyle‎ ‎Delacroix‎ ‎niemniej‎ ‎»zachwycających‎ ‎godzin«‎ ‎miał‎ ‎do zawdzięczenia‎ ‎Chopinowi,‎ ‎którego‎ ‎natchniona‎ ‎muzyka‎ ‎w‎ ‎taki‎ ‎wprawiała go‎ ‎zachwyt.

[…] ‎

Jakoż‎ ‎pracował‎ ‎z‎ ‎natężoną‎ ‎intensywnością,‎ ‎ale‎ ‎że‎ ‎mu komponowanie‎ ‎szło‎ ‎źle‎ ‎na‎ ‎ogół,‎ ‎że‎ ‎choć‎ ‎miał‎ ‎pozaczynanych‎ ‎tyle‎ ‎kompoz‎yji,‎ ‎żadnej,‎ ‎pomimo‎ ‎wysiłku,‎ ‎nie‎ ‎mógł‎ ‎nadać‎ ‎ostatecznej‎ ‎formy,‎ ‎więc zdarzały‎ ‎się‎ ‎dnie,‎ ‎w‎ ‎których‎ ‎go‎ ‎poprostu‎ ‎ogarniała‎ ‎rozpacz‎ ‎z‎ ‎tego‎ ‎powodu,‎ ‎rozpacz,‎ ‎którą‎ ‎dusił‎ ‎w‎ ‎sobie,‎ ‎ale‎ ‎która‎ ‎na‎  zewnątrz‎ ‎przejawiała‎ ‎się w‎ ‎postaci‎ ‎niezwykłego‎ ‎zdenerwowania.‎ ‎O‎ ‎tych‎ ‎jego‎ ‎męczarniach‎ ‎twórczego porodu,‎ ‎których‎ ‎zawsze‎ ‎w‎ ‎Nohant‎ ‎była‎ ‎naocznym‎ ‎świadkiem,‎ ‎tak‎ ‎pisze w‎ ‎swej‎ ‎Histoire‎ ‎de‎ ‎ma‎ ‎vie‎ ‎p.‎ ‎Sand:‎ ‎»Odkąd‎ ‎siadł‎ ‎do‎ ‎pracy,‎ ‎wszystko naokoło‎ ‎niego‎ ‎ponuro‎ ‎się‎ ‎chmurzyło.‎ ‎Czasem‎ ‎sześć‎ ‎tygodni‎ ‎mozolił‎ ‎się nad‎ ‎jedną‎ ‎stronicą,‎ ‎na‎ ‎to‎ ‎tylko,‎ ‎by‎ ‎wrócić‎ ‎do‎ ‎pierwotnego‎ ‎pomysłu.‎ ‎Długo mi‎ ‎się‎ ‎udawało‎ ‎tyle‎ ‎na‎ ‎nim‎ ‎wymóc‎ ‎swym‎ ‎wpływem,‎ ‎że‎ ‎zaufał‎ ‎pierwszemu prądowi‎ ‎natchnienia.‎ ‎Lecz‎ ‎kiedy‎ ‎począł‎ ‎tracić‎ ‎do‎ ‎mnie‎ ‎zaufanie‎ ‎– ‎co‎ ‎właśnie‎ ‎wystąpiło‎ ‎na‎ ‎jaw‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎lata‎ ‎1845‎ ‎roku‎ – ‎czynił‎ ‎mi łagodne‎ ‎wyrzuty,‎ ‎że‎ ‎go‎ ‎psuję,‎ ‎że‎ ‎nie‎ jestem‎ ‎dość‎ ‎surową‎ ‎dla‎ ‎niego.‎ ‎Wtedy starałam‎ ‎się‎ ‎rozerwać‎ ‎go,‎ ‎namawiałam‎ ‎do‎ ‎przechadzki.‎ ‎Z‎ ‎czasem‎ ‎– ‎z‎ ‎pewnością‎ ‎od‎ ‎roku‎ ‎1845‎ ‎począwszy‎ ‎–‎ ‎zaczął‎ ‎okazywać‎ ‎zły‎ humor,‎ ‎gdym mu‎ ‎przerywała.‎ ‎Wpadał‎ ‎w‎ ‎straszny‎ ‎gniew,‎ ‎a‎ ‎ponieważ‎ ‎w‎ ‎mej‎ ‎obecności zawsze‎ ‎się‎ ‎hamował‎ ‎w‎ ‎swych‎ ‎uniesieniach,‎ ‎przeto‎ ‎zdawało‎ ‎się‎ ‎chwilami, że‎ ‎go‎ ‎takie‎ ‎przezwyciężenie‎ ‎się‎ ‎gotowe ‎pozbawić‎ ‎życia.‎ ‎Jedynie‎ ‎w‎ ‎Nohant tworzył‎ ‎i‎ ‎pisał« […]. Często‎ ‎czuł‎ ‎się‎ ‎osamotnionym‎ ‎i‎ ‎obcym‎ ‎wśród‎ ‎tego‎ ‎otoczenia‎ ‎rodziny‎ ‎i‎ ‎przyjaciół‎ ‎p.‎ ‎Sand,‎ ‎a‎ ‎coraz‎ ‎bardziej‎ ‎odczuwał‎ ‎brak‎ ‎jakiegoś‎ ‎serdecznego‎ ‎ciepła,‎ ‎słowem,‎ że‎ ‎nie‎ ‎miał,‎ ‎czego‎ ‎mu‎ ‎było‎ ‎trzeba‎ ‎do‎ ‎szczęścia.

W‎ ‎takim‎ ‎nastroju‎ ‎napisał‎ ‎muzykę‎ ‎do‎ ‎dumki‎ ‎Zaleskiego‎ ‎Niema‎ ‎czego trzeba‎,‎ ‎muzykę,‎ ‎która‎ ‎doskonale‎ ‎malowała‎ ‎jego‎ ‎ówczesne‎ ‎roztęsknienie‎ ‎za
czemś‎ ‎innem,‎ ‎niż‎ ‎to,‎ ‎co‎ ‎było‎ ‎jego‎ ‎udziałem.‎ ‎Dlatego‎ ‎tak‎ ‎sobie‎ ‎upodobał‎ ‎słowa‎ ‎tej‎ ‎żałosnej‎ ‎dumki,‎ ‎albowiem‎ ‎były‎ ‎to‎ ‎słowa,‎ ‎jakby‎ ‎mu‎ ‎wyrwane‎ ‎z‎ ‎duszy:

Mgła‎ mi‎ ‎do‎ ‎oczu‎ ‎zawiewa‎ ‎z‎ ‎łona
W‎ ‎prawo‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎lewo‎ ‎ćmi‎ ‎na‎ ‎około:
Dumka‎ ‎na‎ ‎ustach‎ ‎brzęknie‎ ‎i‎ ‎skona
Niemo,‎ ‎ach,‎ ‎niemo,‎ ‎bo‎ ‎nie‎ ‎wesoło!

Niema,‎ ‎bo‎ ‎niema,‎ ‎czego‎ ‎potrzeba,
Dawno‎ ‎mi‎ ‎tutaj‎ ‎nudno,‎ ‎niemiło:
Ni‎ ‎mego‎ ‎słońca!‎ ‎ni‎ ‎mego‎ ‎nieba,
Ni‎ ‎mego‎ ‎czegoś,‎ ‎czem‎ ‎serce‎ ‎żyło!

Kochać‎ ‎i‎ ‎śpiewać‎ ‎byłoby‎ ‎błogo,
W‎ ‎cudzej‎ ‎tu‎ ‎pustce‎ ‎śniłbym,‎ ‎jak‎ ‎w‎ ‎domu,
Kochać,‎ ‎o!‎ ‎kochać!‎ ‎i‎ ‎niema‎ ‎kogo!
Śpiewać,‎ ‎o!‎ ‎śpiewać!‎ ‎i‎ ‎niema‎ ‎komu!

I‎ ‎zdarzały‎ ‎mu‎ ‎się‎ ‎chwile,‎ ‎w‎ ‎których,‎ ‎ażeby‎ ‎wyzwolić‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎tej‎ ‎»cudzej‎ ‎pustki«,‎ ‎w‎ ‎której‎ ‎tak‎ ‎mu‎ ‎było‎ ‎obco,‎ ‎»nudno,‎ ‎niemiło«,‎ ‎tak‎ ‎»niemo«, nie‎ ‎był‎ ‎dalekim‎ ‎od‎ ‎pożądania...‎ ‎śmierci.‎ ‎Dlatego,‎ ‎kiedy‎ ‎tworzył‎ ‎muzykę‎ ‎do tej‎ ‎dumki‎ ‎Zaleskiego,‎ ‎do‎ ‎jej‎ ‎ostatniej‎ ‎zwrotki,‎ ‎która‎ ‎właśnie‎ ‎wyrażała‎ ‎taką tęsknotę‎ ‎za‎ ‎śmiercią,‎ ‎napisał‎ ‎inną‎ ‎melodię,‎ ‎aniżeli‎ ‎do‎ ‎trzech‎ ‎pierwszych, które‎ ‎miały‎ ‎melodię‎ ‎jednakową:

|Niekiedy‎ ‎wzrokiem‎ ‎ku‎ ‎niebu‎ ‎wiercę,
Poświstom‎ ‎wiatru‎ ‎wcale‎ ‎nie‎ ‎taję:
Zimno,‎ ‎o‎ ‎zimno!‎ ‎Lecz‎ ‎puka‎ ‎serce,
Że‎ ‎z‎ ‎dumką‎ ‎w‎ ‎inne‎ ‎odlecim‎ ‎kraje...

Z‎ ‎tej‎ ‎myśli‎ ‎o‎ ‎śmierci,‎ ‎która‎ ‎go‎ ‎raz‎ ‎po‎ ‎raz‎ ‎nawiedzała‎ ‎w‎ ‎chwilach tęsknoty‎ ‎i‎ ‎rozżalenia,‎ ‎zrodziła‎ ‎się‎ ‎smętna‎ ‎muzyka‎ ‎do‎ ‎wiersza‎ ‎o‎ ‎Dwojakim końcu‎ ‎Zaleskiego.‎ ‎Wiersz‎ ‎ten,‎ ‎iście‎ ‎pogrzebowy‎ ‎w‎ ‎nastroju,‎ ‎brzmi,‎ ‎jak następuje:

Rok‎ ‎się‎ ‎kochali,‎ ‎a‎ ‎wiek‎ ‎nie‎ ‎widzieli:
Zbolały‎ ‎serca,‎ ‎oboje‎ ‎na‎ ‎pościeli.
Leży‎ ‎dziewczyna‎ ‎w‎ ‎komnacie‎ ‎swej‎ ‎na‎ ‎łożu,
A‎ ‎kozak‎ ‎leży‎ ‎w‎ ‎dąbrowie‎ ‎na‎ ‎rozdrożu.

O,‎ ‎nad‎ ‎dziewczyną‎ ‎rodzina‎ ‎cała‎ ‎płacze,
A‎ ‎nad‎ ‎kozakiem,‎ ‎och,‎ ‎siwy‎ ‎orzeł‎ ‎kracze!
Oboje‎ ‎biedni,‎ ‎wnętrzności‎ ‎ogień‎ ‎pali:
Cierpieli‎ ‎srodze,‎ ‎cierpieli‎ ‎i‎ ‎skonali!

O,‎ ‎nad‎ ‎dziewczyną‎ ‎po‎ ‎siole‎ ‎dzwony‎ ‎biją,
A‎ ‎nad‎ ‎kozakiem‎ ‎po‎ ‎lesie‎ ‎wilki‎ ‎wyją!
Kości‎ ‎dziewczyny‎ ‎grób‎ ‎zamknął‎ ‎poświęcony
Kości‎ ‎kozaka‎ ‎bieleją‎ ‎na‎ ‎wśze‎ ‎strony.

Już‎ ‎to‎ ‎samo,‎ ‎że‎ ‎taki‎ ‎wiersz‎ ‎upodobał‎ ‎sobie‎ ‎Chopin,‎ ‎by‎ ‎go‎ ‎ubrać w‎ ‎melodię‎ ‎muzyczną,‎ ‎świadczyło‎ ‎wymownie,‎ ‎jak‎ ‎smutnie‎ ‎był‎ ‎usposobiony nie‎k‎iedy,‎ ‎jak‎ ‎sobie‎ ‎nie‎ ‎mógł‎ ‎dać‎  rady‎ ‎ze‎ ‎swoją‎ ‎dolą... Lecz‎ ‎tak‎ ‎bywało‎ ‎jedynie‎ ‎w‎ ‎chwilach‎ ‎depresyi‎ ‎moralnej;‎ ‎a‎ ‎choć‎ ‎takie chwile‎ ‎zdarzały‎ ‎się‎ ‎nie‎‎rzadko,‎ ‎owszem,‎ ‎częściej‎ ‎o‎ ‎wiele,‎ ‎niż‎ ‎lat‎ ‎poprzednich,‎ ‎to‎ ‎jednak‎ ‎nie‎ ‎brakło‎ ‎i‎ ‎chwil‎ ‎pogodnych,‎ ‎w‎ ‎których‎ ‎wrodzony‎ ‎Chopinowi‎ ‎humor‎ ‎odzyskiwał‎ ‎swe‎ ‎panowanie,‎ ‎choć‎ ‎nie‎ ‎na‎ ‎długo.

[…]

Tymczasem‎ ‎Fryderyk,‎ ‎odkąd‎ ‎powrócił‎ ‎z‎ ‎Nohant,‎ ‎nie tylko‎ ‎zaczął‎ ‎dawać‎ ‎lekcje,‎ ‎ale‎ ‎nadto‎ ‎—‎ ‎choć‎ ‎nigdy‎ ‎nie‎ ‎komponował‎ ‎w‎ ‎zimie‎ ‎—‎ ‎jeszcze się‎ ‎oddawał‎ ‎pracy‎ ‎kompozytorskiej,‎ ‎ile‎ ‎że‎ ‎pragnął‎ ‎wykończyć‎ ‎tych‎ ‎parę większych‎ ‎kompozycyi,‎ ‎którym‎ ‎już‎ ‎niewiele‎ ‎brakowało‎ ‎do‎ ‎tego,‎ ‎a‎ ‎których w‎ ‎Nohant‎ ‎ostatecznie‎ ‎skończyć‎ ‎mu‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎udało.‎ ‎»Już‎ ‎zaczynam‎ ‎mój‎ ‎młyn (pisał‎ ‎12‎ ‎grudnia‎ ‎do‎ ‎swoich).‎ ‎Dziś‎ ‎tylko‎ ‎jedną‎ ‎dałem‎ ‎lekcyę‎ ‎pani‎ ‎Rothschild,‎ ‎a‎ ‎dwie‎ ‎odprosiłem,‎ ‎bom‎ ‎miał‎ ‎co‎ ‎innego‎ ‎do‎ ‎roboty.‎ ‎Moje‎ ‎nowe Mazurki‎ ‎wyszły‎ ‎w‎ ‎Berlinie‎ ‎u‎ ‎Sterna,‎ ‎więc‎ ‎nie‎ ‎wiem,‎ ‎czy‎ ‎do‎ ‎Was‎ ‎dojdą; wy,‎ ‎co‎ ‎zwykle‎ ‎w‎ ‎Warszawie‎ ‎z‎ ‎Lipska‎ ‎macie‎ ‎muzykę.‎ ‎Nikomu‎ ‎nie‎ ‎są‎ ‎przypisane.‎ ‎Teraz‎ ‎chciałbym‎ ‎skończyć‎ ‎Sonatę‎ ‎z‎ ‎wiolonczelą,‎ ‎Barkarolę‎ ‎i‎ ‎coś jeszcze,‎ ‎co‎ ‎nie‎ ‎wiem,‎ ‎jak‎ ‎nazwę,‎ ‎ale‎ ‎wątpię,‎ ‎żebym‎ ‎miał‎ ‎czas,‎ ‎bo‎ ‎już‎ ‎się rwetes‎ ‎zaczyna«.‎ ‎Mimo‎ ‎to‎ ‎znalazł‎ ‎dość‎ ‎czasu,‎ ‎żeby‎ ‎skończyć‎ ‎swoją‎ ‎Sonatę z‎ wiolonczelą,‎ ‎co‎ ‎nawet‎ ‎uskutecznił‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎kilku‎ ‎dni,‎ ‎skoro‎ ‎już‎ ‎24‎ ‎grudnia‎ ‎pisał‎ ‎do‎ ‎rodziny:‎ ‎»Spróbowałem‎ ‎z‎ ‎Franchommem‎ ‎trochę‎ ‎mojej‎ ‎Sonaty z‎ ‎wielonczelą‎ ‎i‎ ‎dobrze.‎ ‎Nie‎ ‎wiem,‎ ‎czy‎ ‎będę‎ ‎miał‎ ‎czas‎ ‎tego‎ ‎roku‎ ‎ją‎ ‎drukować«.

[…]

Niestety,‎ ‎ze‎ ‎zdrowiem‎ ‎wcale‎ ‎nie‎ ‎było ‎najlepiej.‎ ‎Przede wszystkim‎ ‎cierpiał‎ ‎na‎ ‎bezsenność,‎  a‎ ‎powtóre,‎ ‎ponieważ‎ ‎po‎ ‎powrocie‎ ‎z‎ ‎Nohant‎ ‎czuł‎ ‎się wcale‎ ‎niezgorzej,‎ ‎zaraz‎ ‎przestał‎ myśleć‎ ‎o‎ ‎szanowaniu‎ ‎się,‎ ‎zaczem‎ ‎poszło,‎ ‎że się‎ ‎zaziębił,‎ ‎dostał‎ ‎nieznośnego‎ ‎kaszlu,‎ ‎co‎ ‎u‎ niego‎ ‎zawsze‎ ‎było‎ ‎początkiem poważniejszej‎ ‎niedyspozycyi.‎ ‎Tymczasem‎ ‎cały‎ ‎miesiąc‎ grudzień‎ ‎był‎ ‎zimny‎, »czarny‎ ‎i‎ ‎wilgotny«.‎ ‎Dni‎ ‎»bardzo‎ ‎ciemne‎ ‎i‎ ‎brzydkie«‎ ‎przeważały,‎ ‎zwłaszcza w‎ ‎tygodniu‎ ‎przedświątecznym,‎ ‎gdy‎ ‎wypadło‎ ‎chodzić‎ ‎za‎ ‎sprawunkami gwiazdkowymi,‎ ‎o‎ ‎których‎ ‎on,‎ ‎jak‎ ‎i‎ ‎poprzednich‎ ‎lat,‎ ‎tak‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎roku‎ ‎nie zapomniał,‎ ‎gdy‎ chodziło‎ ‎o‎ ‎jego‎ ‎najbliższych,‎ ‎o‎ ‎matkę,‎ ‎siostry‎ ‎i‎ ‎szwagrów. Jakoż‎ ‎nakupił‎ ‎różnych‎ prezentów,‎ ‎które‎ ‎zaraz‎ ‎wysłał‎ ‎do‎ ‎Warszawy,‎ ‎co uczyniwszy,‎ ‎tak‎ ‎o‎ ‎nich‎ ‎pisał‎ ‎do‎ ‎domu:‎ »Posłałem‎ ‎przez‎ ‎Glucksberga‎ ‎dwa tomy:‎ ‎Stary‎ ‎i‎ ‎Nowy‎ ‎Testament‎ ‎z‎ ‎angielskimi‎ ‎sztychami‎ dla‎ ‎Ludwiki‎ ‎i‎ ‎Izabeli.‎ ‎Sztychy‎ ‎te‎ ‎bardzo‎ ‎tutaj‎ ‎za‎ ‎piękne‎ ‎uchodziły;‎ ‎są‎ ‎obrazy‎ ‎najsławniejszych‎ ‎mistrzów‎ ‎starej‎ ‎i‎ ‎nowej‎ ‎szkoły:‎ ‎Rafaela,‎ ‎Rubensa,‎ ‎Poussin.‎ ‎Wiele z‎ ‎tych‎ obrazów‎ ‎jest‎ ‎tutaj‎ ‎w‎ ‎Luwrze,‎ ‎może‎ ‎Ludwika‎ ‎sobie‎ ‎przypomni. Antoniemu,‎ ‎który‎ ‎nie‎ ‎ma‎  dzieci,‎ ‎posłałem‎ ‎mały‎ ‎tom‎ ‎Gavarniego‎ ‎rysunków des‎ ‎enfants‎ ‎terribles‎ ‎i‎ ‎t.‎ d.,‎ ‎żeby‎ ‎się‎ ‎uśmiał‎ ‎i‎ ‎sobie‎ ‎tutejszy‎ ‎lekki‎ ‎głupi dowcip‎ ‎przypomniał.‎ ‎Kalasantemu‎ ‎przysłowia‎ ‎rysunków‎ Grandvilla.‎ ‎Grandville‎ ‎pierwszy‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎rodzaju‎ ‎zaczął‎ ‎karyerę,‎ ‎a‎ ‎nikt‎ ‎lepiej,‎ ‎jak‎ ‎Gavarni,‎ ‎nie pojął‎ ‎tego.‎ ‎Zapewne‎ ‎widzieliście‎ ‎Grandvillowego‎ ‎Lafontaina«. List‎ ‎ten,‎ ‎zaczęty‎ ‎21‎ ‎grudnia,‎ ‎skończył‎ ‎Chopin‎ ‎w‎ ‎dzień‎ ‎wigilii.‎ ‎»Dziś Wigilia‎ ‎Bożego‎ ‎Narodzenia,‎ ‎nasza‎ ‎piękna‎ ‎gwiazdka.‎ ‎Tutaj‎ ‎tego‎ ‎nie‎ ‎znają. Jak‎ ‎zwykle‎ ‎obiad‎ ‎jedzą‎ ‎o‎ ‎6-tej,‎ 7-mej‎ ‎albo‎ ‎8-mej,‎ ‎a‎ ‎tylko‎ ‎niektóre‎ ‎domy zagraniczne‎ ‎zachowują‎ ‎te‎ ‎zwyczaje.‎ ‎Np.‎ ‎wczoraj‎ ‎pani‎ ‎Stockhausen‎ ‎nie‎ ‎była na‎ ‎obiedzie‎ ‎u‎ ‎Perthuisów‎ ‎(u‎ ‎mojej‎ ‎sonaty),‎ ‎bo‎ ‎się‎ ‎zatrudniała‎ ‎przyrządzaniem‎ ‎dzisiejszego‎ ‎dnia‎ ‎dla‎ ‎dzieci.‎ ‎Wszystkie‎ ‎domy‎ ‎protestanckie‎ ‎zachowują‎ ‎Wigilię‎ ‎Bożego‎ ‎Narodzenia,‎ ‎ale‎ ‎zwyczajny‎ ‎paryżanin‎ ‎nie‎ ‎czuje‎ ‎różnicy‎ ‎między‎ ‎dziś‎ ‎a‎ ‎wczoraj.‎ ‎Tutaj‎ ‎smutna‎ ‎Wigilia,‎ ‎bo‎ ‎chorzy‎ ‎i‎ ‎doktora żadnego‎ ‎nie‎ ‎chcą;‎ ‎katar‎ ‎nadzwyczaj‎ mocny,‎ ‎położyli‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎dobre.‎ ‎Wszyscy Paryż‎ ‎przeklinają‎ ‎dla‎ ‎klimatu,‎ ‎a‎ ‎zapominają,‎ ‎że‎ ‎na‎ ‎wsi‎ ‎w‎ ‎zimie‎ ‎jeszcze‎ ‎gorzej‎ ‎i‎ ‎zima‎ ‎wszędzie‎ ‎zimą.‎ ‎Parę‎ ‎to‎ ‎miesięcy‎ ‎trudnych‎ ‎do‎ ‎przebycia.‎ ‎Ja‎ ‎się często‎ ‎pytam‎ ‎siebie,‎ ‎jakby‎ ‎ludzie‎ ‎niecierpliwi‎ ‎mogli‎ ‎żyć‎ ‎pod‎ ‎niebem‎ ‎jeszcze‎ ‎niegodziwszem,‎ ‎jak‎ ‎tutejsze.‎ ‎Czasem‎ ‎za‎ ‎parę‎ ‎godzin‎ ‎słońca‎ ‎dałbym parę‎ ‎lat‎ ‎życia...«.

[…] sam‎ ‎dziwił‎ ‎się‎ ‎niekiedy,‎ ‎że‎ ‎kiedy‎ ‎on,‎ ‎od‎ ‎tylu‎ ‎lat‎ ‎wciąż‎ ‎robiący‎ ‎wrażenie‎ ‎kandydata‎ ‎na‎ tamten‎ ‎świat,‎ ‎trzymał‎ ‎się‎ ‎jakoś,‎ ‎inni‎ ‎z‎ ‎pośród jego‎ ‎przyjaciół‎ ‎i‎ ‎znajomych,‎ ‎choć‎ ‎bez‎ porównania‎ ‎zdrowsi‎ ‎i‎ ‎silniejsi‎ ‎od niego,‎ ‎jedni‎ ‎po‎ ‎drugich‎ ‎wynosili‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎cmentarz.‎ ‎Dość‎ ‎wspomnieć panią‎ Hoffmanową,‎ ‎zmarłą‎ ‎we‎ ‎wrześniu.‎ ‎O‎ ‎Witwickim,‎ ‎który‎ ‎mu‎ ‎już »bardzo‎ ‎dawno«‎ ‎nie‎ ‎dawał‎ ‎znaku‎ ‎życia‎ ‎o‎ ‎sobie,‎ ‎także‎ ‎mówiono‎ ‎z‎ ‎niepokojem. ‎»Kochane‎ ‎stworzenie‎ ‎słabe«.‎ ‎On‎ ‎tymczasem,‎ ‎o‎ ‎którym‎ ‎już‎ ‎parokrotnie‎ ‎chodziły‎ ‎posłuchy,‎ ‎że‎ ‎umarł,‎ ‎który‎ ‎raz‎ ‎po‎ ‎raz‎ ‎ciężko‎ ‎zapadał na‎ ‎zdrowiu,‎ ‎który‎ ‎wciąż‎ ‎kaszlał,‎ ‎krztusił‎ ‎się,‎ ‎dusił,‎ ‎nie‎ ‎miał‎ ‎dość‎ ‎sił, żeby‎ ‎wchodzić‎ ‎na‎ ‎schody,‎ ‎tak,‎ ‎że‎ ‎go‎ ‎musiano‎ ‎wnosić‎ ‎w‎ ‎specjalnej lektyce,‎ ‎ani‎ ‎myślał‎ ‎umierać,‎ ‎był‎ ‎chwilami‎ ‎»najsilniejszym«‎ ‎w‎ ‎tak‎ ‎zdrowej‎ ‎rodzinie,‎ ‎jak‎ ‎rodzina‎ ‎p.‎ ‎Sand,‎ i‎ ‎choć‎ ‎nieraz‎ ‎myślał‎ ‎o‎ ‎własnym‎ ‎pogrzebie,‎ ‎tymczasem‎ ‎chodził‎ ‎na‎ ‎cudze,‎ ‎i‎ ‎to‎ ‎na‎ ‎pogrzeby‎ ‎ludzi,‎ ‎którzy wcale‎ ‎nie‎ ‎wyglądali‎ ‎na‎ ‎moribundów.‎ ‎»Tylem‎ ‎ludzi‎ ‎już‎ ‎przeżył‎ ‎mocniejszych‎ ‎i‎ ‎młodszych‎ ‎odemnie‎ ‎—‎ ‎pisał‎ ‎w‎ ‎dzień‎ ‎wilii‎ ‎—‎ ‎że‎ ‎myślę,‎ ‎że‎ ‎jestem wieczny.‎ ‎Córka‎ ‎Verneta […] umarła‎ ‎parę‎ ‎dni‎ ‎temu.‎ ‎Cały‎ ‎Paryż‎ ‎jej żałuje.‎ ‎Była‎ ‎to‎ ‎bardzo‎ ‎delikatnego‎ ‎rozumu‎ ‎osoba,‎ sama‎ ‎młoda,‎ ‎ładna,‎ ‎choć bardzo‎ ‎chuda.‎ ‎Przyjmowała‎ ‎w‎ ‎swoim‎ ‎domu‎ ‎wszystko,‎ ‎co‎ ‎tylko‎ ‎znakomitego‎ ‎tutaj‎ ‎było;‎ ‎udarowana‎ ‎od‎ ‎wszystkich,‎ ‎mająca‎ ‎szczęście‎ ‎w‎ ‎domu,‎ ‎dostatki‎ ‎i‎ ‎poszanowanie.‎ ‎Ojciec‎ ‎był‎ ‎na‎ ‎czele‎ ‎żałoby‎ ‎i‎ ‎beczał,‎ ‎jak‎ ‎wół;‎ ‎był moment,‎ ‎co‎ ‎myślano,‎ ‎że‎ ‎matka‎ ‎zwarjuje«.‎ ‎Umarł‎ ‎także‎ ‎Artôt,‎ ‎skrzypek,‎ ‎serdeczny‎ ‎przyjaciel‎ ‎Chopina,‎ ‎ten‎ ‎sam,‎ ‎co‎ odwiedził‎ ‎jego‎ ‎rodziców‎ ‎w‎ ‎Warszawie.‎ ‎»Ów‎ ‎chłopak,‎ ‎taki‎ ‎mocny‎ ‎i‎ ‎czerstwy,‎ ‎pleczysty‎ ‎i‎ ‎kościsty,‎ ‎umarł na‎ ‎suchoty‎ ‎w‎ ‎Ville‎ ‎d’Avray‎ ‎temu‎ ‎parę‎ ‎tygodni.‎ ‎Jakem‎ ‎przed‎ ‎wyjazdem był‎ ‎w‎ ‎Ville‎ ‎d'Avray‎ ‎(przejeżdżaliśmy‎ ‎tamtędy,‎ ‎jadąc‎ ‎do‎ ‎Wersalu)‎ ‎odwiedzić‎ ‎moją‎ ‎chrzestną‎ ‎córeczkę‎ ‎Albrechtównę,‎ ‎jechałem‎ ‎razem‎ ‎z‎ ‎panią‎ ‎Damoreau.‎ ‎Ona‎ ‎go‎ ‎pielęgnowała‎ ‎i‎ ‎już‎ ‎wówczas‎ ‎mi‎ ‎mówiła,‎ ‎że‎ ‎bardzo‎ ‎z‎ ‎nim źle‎ ‎było.‎ ‎Żałuję‎ ‎pani‎ ‎Damoreau,‎ ‎bo‎ ‎szczerze‎ ‎była‎ ‎do‎ ‎niego‎ ‎przywiązana. Razem‎ ‎podróż‎ ‎odbywali‎ ‎zaprzeszłego‎ ‎roku‎ ‎do‎ ‎Ameryki.‎ ‎Nikt‎ ‎by‎ ‎był, widząc‎ ‎nas‎ ‎obu,‎ ‎nie‎ ‎zgadł,‎ ‎że on‎ ‎wprzód‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎suchoty u‎mrz‎e«.

[…]

Chopin‎ ‎z‎ ‎utęsknieniem‎ ‎wyczekiwał‎ ‎każdego‎ ‎listu‎ ‎z‎ ‎Warszawy,‎ ‎a‎ ‎gdy‎ ‎nań‎ ‎musiał‎ ‎czekać‎  zbyt‎ ‎długo‎, wtedy‎ ‎zaczynał‎ ‎być‎ ‎niespokojnym,‎ ‎miewał‎ ‎najgorsze‎ ‎przeczucia‎ ‎i‎ ‎przywidzenia,‎ ‎co‎ ‎nawet‎ ‎na‎ ‎jego‎ ‎zdrowie‎ ‎miało‎ ‎wpływ‎ ‎niekorzystny.‎ ‎»Spodziewam się‎ ‎niedługo‎ ‎listu‎ ‎od‎ ‎Was‎ ‎—‎ ‎pisał‎ ‎w‎ ‎tej‎ ‎kwestii‎ ‎11‎ ‎października‎ ‎1846‎ ‎r. — jednakże‎ ‎spokojny‎ ‎jestem‎ ‎(co‎ ‎pewno‎ ‎było‎ ‎nieprawdą)‎ ‎i‎ ‎wiem,‎ ‎że‎ ‎przy‎ ‎Waszej‎ ‎licznej‎ ‎familii‎ ‎trudno‎ ‎Wam‎ ‎się‎ wszystkim‎ ‎zebrać‎ ‎napisać‎ ‎mi‎ ‎słowo, tym bardziej,‎ ‎że‎ ‎między‎ ‎nami‎ ‎pióro‎ ‎nie‎ ‎starczy;‎ ‎nawet‎ ‎nie‎ ‎wiem,‎ ‎ileby‎ ‎lat trzeba,‎ ‎żebyśmy‎ ‎się‎ ‎nagadali‎ ‎pour‎ ‎etre‎ ‎au‎ ‎bout‎ ‎de‎ ‎notre‎ ‎latin,‎ ‎jak‎ ‎tu‎ ‎mówią.‎ ‎Dlatego‎ ‎nie‎ ‎dziwcie‎ ‎się,‎ ‎ani‎ ‎smućcie,‎ ‎jak‎ ‎ode‎ ‎mnie‎ ‎listu‎ ‎niema;‎ ‎bo nic‎ ‎temu‎ przyczyną,‎ ‎jak‎ ‎tylko‎ ‎to,‎ ‎co‎ ‎i‎ ‎u‎ ‎Was;‎ ‎pewna‎ ‎przykrość‎ ‎łączy‎ ‎się do‎ ‎przyjemności‎ ‎pisania‎ ‎do‎ Was,‎ ‎to‎ ‎to‎ ‎przekonanie,‎ ‎że‎ ‎między‎ ‎nami‎ ‎niema słów:‎ ‎ledwo‎ ‎są‎ ‎rzeczy.‎ ‎Moje‎ ‎największe‎ szczęście‎ ‎to‎ ‎wiedzieć‎ ‎o‎ ‎Waszem zdrowiu‎ ‎i‎ ‎humorze.‎ ‎Bądźcie‎ ‎zawsze‎ ‎dobrej‎ ‎myśli;‎ ‎macie‎ dzieciaki‎ ‎pocieszne‎ ‎(piszę‎ ‎w‎ ‎liczbie‎ ‎mnogiej,‎ ‎bo‎ ‎wiem,‎ ‎jak‎ ‎Antoniostwo‎ ‎są‎ ‎dla‎ ‎moich siostrzeńców),‎ ‎o‎ ‎Babce‎ ‎ani‎ ‎mowy!‎ ‎Byle‎ ‎zdrowie‎ ‎było,‎ ‎wszystko‎ ‎dobrze. Ja‎ ‎tu‎ ‎nieźle‎ ‎się‎ ‎mam,‎ ‎bo‎ ‎pogoda«.

Tylko‎ ‎się‎ ‎czuł‎ ‎coraz‎ ‎bardziej‎ ‎osamotnionym:‎ ‎raz‎ ‎dlatego,‎ ‎że‎ ‎coś‎ ‎się zmieniło‎ ‎w‎ ‎jego‎ stosunku‎ ‎do‎ ‎p.‎ ‎Sand,‎ ‎że‎ ‎znikała‎ ‎dawna‎ ‎serdeczność‎ ‎tej przyjaźni,‎ ‎że‎ ‎dzięki‎ ‎Maurycemu‎ ‎i‎ Augustynie‎ ‎zapanowała‎ ‎atmosfera‎ ‎na Square‎ ‎d'Orleans,‎ ‎która‎ ‎często‎ ‎była‎ ‎duszną‎ ‎i‎ ‎ciężką,‎ a‎ ‎tym samym‎ ‎i‎ ‎denerwującą;‎ ‎a‎ ‎powtóre,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎miał‎ ‎swych‎ ‎dawnych‎ ‎kolegów‎ ‎i‎ ‎przyjaciół‎ ‎warszawskich,‎ ‎w‎ ‎których‎ ‎otoczeniu‎ ‎czuł‎ ‎się‎ ‎najszczęśliwszym.‎ ‎Fontana‎ ‎bawił w‎ ‎Ameryce,‎ ‎Witwicki‎ ‎leczył‎ ‎się‎ ‎u‎ ‎Priessnitza‎ ‎w‎ ‎Freiwaldau,‎ ‎skąd‎ ‎wreszcie pojechał‎ ‎do‎ ‎Rzymu,‎ ‎Jaś‎ ‎spoczywał‎ ‎na‎ ‎cmentarzu‎ ‎Montmartre,‎ ‎gdzie‎ ‎również‎ ‎spoczął‎ ‎i‎ ‎Sobański.‎ Mickiewicz‎ ‎zaś,‎ ‎z‎ ‎którym‎ ‎do‎ ‎niedawna‎ ‎żył‎ ‎tak blisko,‎ ‎który‎ ‎tak‎ ‎lubił‎ ‎słuchać‎ ‎jego‎ ‎muzyki,‎ ‎rozmawiać‎ ‎z‎ ‎p.‎ ‎Sand,‎ ‎w‎ ‎ostatnich‎ ‎czasach‎ ‎całkiem‎ ‎przestał‎ ‎bywać‎ ‎u‎ ‎nich,‎ ‎co‎ ‎należało‎ ‎przypisać‎ ‎jego zbyt‎ ‎żarliwemu‎ ‎przejęciu‎ ‎się‎ ‎nauką‎ ‎Towiańskiego.

[…]

Ale‎ ‎najbardziej brakowało‎ ‎mu‎ ‎Matuszyńskiego.‎ ‎Gdy‎ ‎wspólny‎ ‎ich‎ ‎znajomy‎ ‎warszawski, Bełza,‎ ‎ożenił‎ ‎się,‎ ‎pisał‎ ‎Chopin‎ ‎do‎ ‎swoich:‎ ‎»Mój‎ ‎Boże,‎ ‎jakby‎ ‎się‎ ‎to‎ ‎z‎ ‎tego cieszył‎ ‎Matuszyński.‎ ‎Nie ma‎ ‎dnia,‎ ‎żebym‎ ‎o‎ ‎nim‎ ‎nie‎ ‎myślał.‎ ‎Teraz‎ ‎nie‎ ‎mam w‎ ‎Paryżu‎ ‎żadnego‎ ‎z‎ moich‎ ‎szkolnych‎ ‎znajomych«.‎ ‎Nie mniej‎ ‎odczuwał‎ ‎brak Stefana‎ ‎Witwickiego,‎ ‎o‎ ‎którym‎ ‎miał‎ ‎bardziej‎ ‎szczegółowe‎ ‎wiadomości,‎ ‎niestety,‎ ‎wcale‎ ‎niepomyślne,‎ ‎od‎ ‎Bohdana‎ Zaleskiego.‎ ‎Z‎ ‎tym‎ ‎ostatnim‎ ‎spotykał‎ ‎się‎ ‎dosyć‎ ‎często.‎ ‎Zresztą‎ ‎mniej‎ ‎widywał‎ ‎się‎ ‎ze‎ ‎swymi‎ ‎ziomkami,‎ ‎niż dawniej.‎ ‎Najbliżej‎ ‎żył‎ ‎zawsze‎ ‎z‎ ‎Grzymałą.‎ ‎Pozatem‎ ‎dość‎ ‎blizkie‎ ‎stosunki utrzymywał‎ ‎z‎ ‎Napoleonem‎ ‎Ordą,‎ ‎z‎ ‎Andrzejem‎ ‎Plichtą,‎ ‎z‎ ‎Wołowskimi,‎ ‎nie mówiąc‎ ‎o‎ ‎Czartoryskich‎ ‎i‎ ‎Platerach.

Ferdynand Hoesick


Źródło: Ferdynand Hoesick, Chopin. Życie i twórczość, t. 3, Warszawa 1911, s. 3-30 (ze skrótami).
Link do skanu książki na portalu Polona